Teraz jest 06 wrz 2025, 09:16



Odpowiedz w wątku  [ Posty: 591 ]  idź do strony:  Poprzednia strona  1 ... 16, 17, 18, 19, 20, 21, 22 ... 43  Następna strona
Historia 
Autor Treść postu
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA23 sie 2009, 07:34

 POSTY        3657
Post Re: Historia
Załącznik:
Donald z bufetową POstawili barierki.JPG


Żegnasz się człowieku z życiem kłamiąc.
"Stanem wyższej konieczności" nazywając pragnienie utrzymania władzy systemu, którego większość nienawidziła, za którego wymuszoną egzystencję, tysiące zapłaciły życiem.
Nie przepraszaj bo ofiar jest zbyt wiele - tych sprzed dziesiątków lat, tych z lat ostatnich i tych, którzy jeszcze będą płacić za opus magnum twojego życia.


Nie jest w twojej mocy przeprosić wszystkich.

Tak się to kiedyś zaczęło:

   Płakałem wczoraj raz, a dziś już dwa razy.
   Nigdy nie było dobrze między nami, a gapami
   Jak na imię mam, żadna z Nich mnie nie zapyta,
   Gapie soldaty wołają mnie - polski bandyta.

   Czekałem na ciebie czerwona zarazo,
   Byś była zbawieniem witanym z odrazą,
   Czerwonych z nami nie ma, jest za to czerwonka
   Hej że, hej że ha, moja ostatnia wieczornica
   Chociaż lewi jesteście, na prawym rzeki brzegu kucnęliście
   Druzja..... skurwysyny, nie przyszliście.

   Lao Che - Czerniaków

... i długo jeszcze trwać będzie...

źródło:http://niepoprawni.pl/blog/1164/yaruzelskii-mam-w-dupie-twoje-przeprosiny


 Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.

____________________________________
Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse
Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć
/Katon starszy/


17 gru 2011, 17:40
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA21 paź 2006, 19:09

 POSTY        7731

 LOKALIZACJATriCity
Post Re: Historia
O gdańskim Grudniu 1970 napisano bardzo dużo - nawet na tym forum (w poprzednich latach), natomiast mniej wiadomo o Szczecinie.

Szczecińska rebelia - 17 grudzień 1970.

Wiedza o „masakrze robotników na Wybrzeżu” w Grudniu roku 1970 bardzo często zamyka się w ramach wydarzeń w Trójmieście. Trwałym elementem naszej pamięci zbiorowej jest Gdańsk i stocznia im. Lenina, wokół której zogniskował się społeczny bunt. Powszechnie znany jest film Andrzeja Wajdy „Człowiek z żelaza”jak też legenda o Janku Wiśniewskim. Słabo znane są krwawe wydarzenia w Szczecinie gdzie tylko 17 grudnia zginęło 13 osób (jedna z nich została przejechana przez transporter opancerzony), kilkaset zostało rannych a kolejne kilkaset zatrzymanych przez organy bezpieczeństwa.
W kontekście Szczecina inaczej też wygląda rola W. Jaruzelskiego który jako minister MON akceptował wszelkie decyzje związane z działaniami wojska w „Grudniu”.Był on jednoczenie w tym czasie posłem na sejm z województwa szczecińskiego oraz byłym pierwszym dowódcą 12 Dywizji Zmechanizowanej (dywizja powstała w 1958 roku), której oddziały uczestniczyły w tłumieniu szczecińskiego buntu, jednostka ta uczestniczyła wcześniej w inwazji na Czechosłowację.

W sobotę 12 grudnia komunistyczna władza kierowana przez pierwszego sekretarza Władysława Gomułkę ogłasza decyzję o „ zmianie cen detalicznych szeregu artykułów przemysłowych i żywnościowych”,doprowadza to dwa dni później do wybuchu robotniczego w Trójmieście.15 grudnia na posiedzeniu ścisłego kierownictwa pierwszego sekretarza Władysława Gomułka z Wojciechem Jaruzelskim, Józefem Cyrankiewiczem, Mieczysławem Moczarem i Stanisławem Kanią zapada decyzja „W obliczu brutalnego pogwałcenia porządku publicznego...., należy używać broni wobec napastników, przy czym należy strzelać w nogi”.
Decyzje przekazano telefonicznie, potwierdzona została zarządzeniem (nr 108/70) MSW i formalnie weszła ona w życie o godzinie 12-ej w południe. Jest to uzupełnienie rozkazu z 8 grudnia ministra MON gen. Jaruzelskiego, rozkazu regulującego współdziałanie MON z MSW oraz powołującego w MSW specjalny sztabu pod kierownictwem Kazimierza Świtały.

17 grudnia od godziny 10 trwają w Szczecinie walki uliczne, koło godziny 14 podpalony zostaje Komitet Wojewódzki PZPR. Po godzinie 16 , kiedy zrobiło się ciemno, demonstranci wybiją zabytkową 12 metrową łodzią bramę Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej. Na wewnętrznym dziedzińcu znajduje sie około 200 funkcjonariuszy ZOMO i NOMO( nieetatowe odziały milicji obywatelskiej), padają pierwsze strzały i pierwsi zabić.W tym miejscu między godziną 17 i 18 zginie 13 osób. W ten grudniowy czwartek został zaatakowany jeszcze Areszt Śledczy i Prokuratura Wojewódzka, Mimo godziny policyjnej „potyczki z kilkunastoosobowymi wyizolowanymi grupami młodzieży” trwały do 22 godziny. Po mieście rozeszły się sześcioosobowe patrole, dowodzone przez zawodowego żołnierza uzbrojonego w broń ostrą. „W rozpoznawaniu uczestników wydarzeń pomagał biały proszek, który równie zresztą co ładunki z gazem łzawiącym pod KW MO i przed PMRN – rozrzucał krążący nad Szczecinem wojskowy śmigłowiec”. Wielu uczestników tych wydarzeń mówi o „powszechnym przeświadczeniu że niszczenie sklepów i mienia publicznego, miało charakter prowokacji, która miała doprowadzić do wprowadzenia wojska do miasta”.

Naukowcy badający „Grudzień 70” są w zasadzie jednomyślni, nie ma mowy o świadomym sprowokowaniu rozlewu krwi, wyjątkiem jest tu stanowisko dr Henryka Kuli, lecz rewizjonistyczne fragmenty jego stanowiska, nie są podparte jednoznacznie przekonywującymi źródłami. Ofiary, według źródeł oficjalnych to 16 zabitych i 172 rannych. Komisja odszkodowawcza pozytywnie rozpatrzyła wnioski 188 osób warto przy tym zaznaczyć iż komisja w Gdańsku przyznała 852 odszkodowań.

Dwa komentarze
*  "nie ma mowy o świadomym sprowokowaniu rozlewu krwi"
znaczy sie... przez ktora ze stron? co do prowokacji: gdy sklepowe witryny na wyzwolenia padaly pod ciosami kolb, robotnik wdrapal sie na beczke przed sklepem miesnym i wzywal do powstrzymania prowokatorow oraz nie branie udzialu w kradziezy. wolal, ze wladzy zalezy na pretekscie do otwarcia ognia. szynka znalazla sie potem w czolgach a ulice splynely krwia.
N0STR0M0 107 4061  | 17.12.2008 17:45

 * m.lazarwicz
Początek w szczecinie Pierwsza „oficjalna” informacja o wydarzeniach w Trójmieście nadana jest przez polską sekcję Radia Wolna Europa, we wtorek 15 grudnia o 23.50, czyli dwa dni po rozpoczęcia buntu. Warto prześledzić jak doszło do jej nadania, ponieważ miała ona wielkie znaczenie, złamała blokadę informacyjną komunistycznej władzy i zmusiła ją do poinformowania społeczeństwa o tym co się dzieje, oczywiście z odpowiednią interpretacją.
Według Jana Nowaka Jeziorańskiego, 15 grudnia późnym wieczorem zadzwoniła do Monachium Barbara Nawratowicz mówiąc że telefonował do niej znajomy z Danii, który słuchał na falach krótkich gdańskiego oddziału Polskiego Radia. Nadało one o 23.32 komunikat o wprowadzeniu godziny milicyjnej na terenie miast Gdańska, Gdyni i Spotu. Nowak pisze o tej sytuacji następująco „schodziliśmy z anteny o północy, w ostatnich minutach redaktor zdążył jeszcze podsunąć spikerowi wiadomość. Następnego dnia poranna prasa światowa miała tą informację na nagłówkach pierwszych stron”.
W dniu następnym 16 grudnia o godzinie 16. 00 Polskie Radio z Warszawy podaje informacje za PAP „W dniach 14 i 15 bm. W Gdańsku miały miejsce poważne zajścia uliczne.....elementy awanturnicze i chuligańskie, nie mające nic wspólnego z klasą robotniczą, zdemolowały i podpaliły kilka budynków publicznych i obrabowały kilkadziesiąt sklepów.... Wobec interweniujących funkcjonariuszy porządku publicznego dopuszczono się mordów, jest również wielu ciężko rannych przebywających obecnie w szpitalach. W wyniku starć spowodowanych przez chuliganerie, sześć osób zostało zabitych a kilkadziesiąt jest rannych ”.
Po tej informacji rano 17 w stoczni jest "ferment solidarnościowy z Trójmiastem" Jakie byly cele stoczniowcow (?) jak artykulowane? Cele, w zasadzie nie były artykułowane 17, dużą rolę odegrała plotka o uwiezieniu delegatów komitetu strajkowego który uformował się dopiero dzień później. Na czym polegaja walki: kto i czym walczy? Generalnie mamy 4 duże bitwy uliczne, pałki, gaz łzawiący, wojsko zaczyna działać po 14 godzinie. Do godziny 12 demonstranci nie są uzbrojeni,później mają już pręty, łańcuchy, pocięte kable no i kamienie. Wojsko i milicja zaczyna strzelać z gmachu Komendy MO, Stoczniowców jest relatywnie mało, duża część pierwszej zmiany pracuje do 14 30. jaki byl cel rozbijania zabytkowa łodzią drzwi komendy milicji? Bramy komendy MO, były zamknięte,łódź była najlepszym taranem jaki był w okolicy, po rozbiciu bramy łódź została zapalona.
     T.W 198 246  | 17.12.2008 18:16

http://ibap.salon24.pl/97836,szczecinsk ... dzien-1970



Mój szczeciński Grudzień 1970

W 1970 roku Regalica był studentem w Szczecinie. Kiedy wybuchł Grudzień, nasz Reporter 24 ruszył z kolegami pod gmach komendy milicji. "Do przywarcia do betonowego słupa reklamowego skłoniły mnie serie strzałów z kałasznikowów. To strzelali milicjanci, ukryci w budynku Komendy" - pisze w długim wspomnieniu, które zamieścił na swoim profilu w Kontakcie 24. "To były najokropniejsze sceny, jakie widziałem w życiu. Było widać trafionych, a strzelali Polacy do Polaków".

17 grudnia 1970 r.
"Niespokojnie było w Szczecinie 17 grudnia 70 r. już od rana, ale apogeum wydarzeń miało nastąpić dopiero po południu. Incydenty miały miejsce w kilku punktach miasta" - zaczyna Regalica. "W tym dniu po godzinie 15-tej mieliśmy ćwiczenia z ekonomiki przedsiębiorstw rybackich w budynku Wydziału przy ulicy Kazimierza Królewicza 4 (dzielnica Niebuszewo). Zajęcia były zakłócone, bo naszą uwagę skupiał widoczny przez okna ogromny słup dymu unoszący się z rejonu Śródmieścia. Wtedy do sali ćwiczeń wszedł szary na twarzy dziekan Wydziału prof. A. Winnicki i zakomunikował, że zawiesza zajęcia. Powiedział nam, że nieodpowiedzialne elementy podpaliły Komitet Wojewódzki PZPR. Dziekan powiedział też, że ogłasza ferie świąteczne oraz jednocześnie nakazał studentom zamiejscowym jak najszybsze opuszczenie miasta i udanie się do domów wszelkimi możliwymi sposobami, ponieważ komunikacja miejska już nie działa.

Płonący gmach KW PZPR
Dziekan był lubianym przez nas człowiekiem, ale co najmniej czwórka studentów (w tym i ja) nie zastosowała się do jego polecenia i nie opuściła Szczecina. Wprost z Wydziału obraliśmy kierunek nie na akademik, ale na płonący gmach KW PZPR - wtedy nazywany „pałacem Grubego" (nazwa ta nawiązywała do obfitych kształtów ówczesnego I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego – towarzysza Antoniego Walaszka).
Odległość jaką mieliśmy pokonać pieszo wynosiła 2-3 km. Jak już wspomniałem, nic nie jeździło. Wieczór grudniowy zapadał szybko. Było szaro i ponuro. Po drodze zaczęliśmy dostrzegać wymowne odręczne napisy: strzałka w dół z dopiskiem „chleba"; strzałka w górę z równie łatwo zrozumiałym dopiskiem „ceny". Z napisów na murach nie wynikało, że żądania demonstrantów są zbyt wygórowane.

"Napis prosty i jasny. Trzeba dodać - rozsądny."
Dym z palącego się gmachu KW gęstniał, a z nieba spadały na ulicę nadpalone kartki papieru – tej papierowej propagandy w partii nigdy nie brakowało.
Nigdy nie byłem w wojewódzkiej siedzibie partii, ale opowiadano, że była tam potężna sala konferencyjna przykryta szklanym dachem. Po zdobyciu i podpaleniu budynku, dach się zapadł i „ognisko" powiększyło się, dzięki temu materiały partyjne transportowane były obficie i szybko na kilkaset metrów dookoła, niczym popioły z wulkanu.

To MO było wrogiem
Wędrując natknęliśmy się na coraz liczniejsze wojskowe wozy bojowe – transportery opancerzone i czołgi. Milicji nigdzie nie było widać. Im bliżej centrum wydarzeń, tym bardziej gęstniały tłumy. Pojazdy wojskowe stały na ulicach, na nich siedzieli żołnierze, a wszędzie było mrowie ludzi. Wojsko zaliczono do swoich, natomiast wrogiem uznane zostało MO – obrońca ustroju - które skryło się w swojej siedzibie, czyli gmachu Komendy Wojewódzkiej MO.
Okazało się po czasie, że wojsko również splamiło się krwią, otwierając ogień do demonstrantów (to nie była obrona suwerenności granic państwa).
Oto, co ja zapamiętałem, będąc już blisko KW i Komendy MO (ul. Małopolska): nie było wrogości pomiędzy cywilami a wojskiem. Wyraźnie widać to na zdjęciach z tamtych czasów, które znalazłem gdzieś w Internecie. Fotograficzne aparaty cyfrowe i wielokanałowa telewizja niezależna wówczas nie istniały (nie pamiętam, czy była już TVP2?), weekendy były tylko w „zakazanym zgniłym" kapitalizmie. My mieliśmy 6-dniowy tydzień pracy (i nauki też).

"Serie pocisków niczym paciorki"
Sytuacja była dynamiczna. Demonstranci (,a według władzy – "warchoły") stosunkowo łatwo zdobyły „pałac Grubego" i wojewódzką siedzibę związków zawodowych. Pozostały do zdobycia dwie twierdze: Komenda Wojewódzka MO i więzienie zlokalizowane przy ul. Kaszubskiej – planowano oswobodzenie uwięzionych.
W około 20-tysięcznym tłumie pogubiliśmy się. Ja dotarłem w pobliże placu Hołdu Pruskiego w pobliże redakcji „Głosu Szczecińskiego" i „Kuriera Szczecińskiego. Do przywarcia do znajdującego się tam betonowego słupa reklamowego, skłoniły mnie serie strzałów zbroni automatycznej - kałasznikowów. To strzelali milicjanci ukryci w budynku Komendy. Szyby w oknach były powybijane kamieniami i odłamkami płyt chodnikowych. Co chwila pojawiały się płomienie wywołane koktajlami Mołotowa (benzynę spuszczano z samochodów na mieście). Milicjanci jednak szybko te pożary gasili. W kałasznikowach była ostra amunicja, a co czwarty nabój był świetlny (fosforyzujący). Serie pocisków (niczym paciorki), były więc dobrze widoczne po zapadnięciu zmroku. Strzały niestety nie były oddawane na postrach. Pociski niejednokrotnie trafiały w ściany pobliskich bloków mieszkalnych, raniąc ich mieszkańców. Widać było rykoszety odbijające się od ulicy i trafiające w tłumy. Padli zabici i ranni.

Szturm na komendę milicji
Rozszalały tłum usiłował sforsować masywne drzwi Komendy MO. Aż strach pomyśleć co by to było, gdyby te wrota nie wytrzymały? Krwawa jatka byłaby pewna. Bramę taranowano wielką szalupą, zdobiącą plac po przeciwnej stronie ulicy przy, której stoi gmach milicji. Mówiono, że próbowano też forsować wrota samochodem marki Żuk, któremu dla wygody włączono bieg jałowy („luz"). To były najokropniejsze sceny, jakie widziałem w życiu. Było widać trafionych, a strzelali Polacy do Polaków. Potworne.
W sumie zginęło 16 osób, a ponad 40 otrzymało rany. Tych liczb nikt nie weryfikował i wtedy uważało się, że pokrzywdzonych było więcej. Późniejsze skryte, ciche pogrzeby tylko taki osąd umacniały.

"Cała nasz czwórka przeżyła"
Nie wiedziałem, że dantejskie sceny odbywają się jeszcze w okolicach więzienia przy ulicy Kaszubskiej. Tutaj też padły strzały i jak czytam, zrobiło to, niestety, wojsko. Dowiedziałem się, że została wprowadzona godzina milicyjna od 18-tej, ale nikt jej nie egzekwował, bo funkcjonariusze skryli się w komisariatach i posterunkach MO. Po jakimś czasie, w ciemnościach podjąłem parokilometrową wędrówkę w kierunku akademika, który zlokalizowany był przy ulicy Chopina na Niebuszewie. Tam odnalazła się cała nasza czwórka i nikt nie doznał krzywdy - chwała Bogu. Całe zdarzenie wywarło na nas wielki wpływ (ten ślad utrzymał się u mnie przez następnych 40 lat). Z rana postanowiliśmy wyruszyć ponownie do miasta.
Komunikacja miejska oczywiście nie funkcjonowała. Byliśmy wtedy jednak młodzi i sprawni, nie to co dziś.

Krew dla rannych za nadziewaną czekoladę
Poszkodowanym w wydarzeniach, oczywiście, potrzebna była pomoc. W ocenie władz byli to wszak "warchoły". Nie było sms-ów tak jak dzisiaj, ani fundacji pomocowych z wyodrębnionym kontem. Pozostała forma pomocy wymyślona przez szpitale – ochotnicze oddawanie krwi dla rannych.
W ten sposób rano, 18.12.1970 trafiliśmy do szpitala przy ulicy Arkońskiej 4, gdzie utoczono nam trochę gorącej młodzieńczej krwi (dopuszczalną normę). Po zabiegu ubodzy studenci zaprowadzeni zostali na szpitalną stołówkę. Dostaliśmy makaron z kotletem mielonym polany sosem pomidorowym oraz po tabliczce czekolady nadziewanej (o połowę tańsza od twardej). Otrzymałem wtedy do ręki jedyny dokument zaświadczający mój udział w tych tragicznych wydarzeniach – to legitymacja honorowego krwiodawcy. Była okazja dowiedzieć się jaką grupę krwi posiadam. Mam ją do dzisiaj.
Na zeskanowanym obrazie tego dokumentu zamazuję jednak swoje dane personalne, z prostej przyczyny, nijak nie mogę się poczuć kombatantem. Umieszczony adres dotyczy akademika „Arkona" zlokalizowanego przy ulicy Szopena 12, w którym wtedy mieszkałem.

Milicjanci wrócili na ulice
Posiłek szpitalny był wystarczająco syty, bo podjęliśmy pieszą wędrówkę do miasta (ok. 4 km). Nic nie jeździło.
W kupie siła. Znienawidzeni do reszty milicjanci odważyli pokazać się na ulicach, ale tylko w gromadach minimum wielkości plutonu. Ubrani byli w mundury nieco inne niż dotychczas, powstało więc przekonanie, że przebrali się ze strachu w mundury wojskowe. Obowiązywała godzina milicyjna i zakaz zgromadzeń w więcej niż 5 osób. No cóż, trzeba się było liczyć z pałowaniem bez powodu. Na ulicach czuć było dymy środków łzawiących, użytych przez milicję dnia poprzedniego.

Czołgi chroniły posesję sekretarza
Nam, młodym studentom fantazji nigdy nie brakowało. Postanowiliśmy na własne oczy zobaczyć jak zabezpieczył się przed „ukochanym ludem pracującym miast i wsi" pierwszy obywatel województwa towarzysz I sekretarz KW PZPR „zabiedzony" Antoni Walaszek. Miał uwite gniazdko w willi, w najlepszej dzielnicy Szczecina na Pogodnie. Oczywiście odnaleźliśmy to miejsce. Widok kilku czołgów przy płocie posesji - potężna demonstracja siły, natychmiast wywołała u nas poczucie bezsiły. Na pociechę pozostał fakt, że to były ostatnie dni działania tego towarzysza. Dogorywał na wzór Gomułki i Cyrankiewicza.

Lokomotywy staniały
Kilka dni przed pamiętnym 17 grudnia, rząd Cyrankiewicza wraz z KC PZPR, pod dowództwem Władysława Gomułki wprowadził nowe ceny na dobra powszechnego użytku. Najbardziej bolesne było znaczne podwyższenie cen na żywność. Żartowano wtedy, że były nie tylko podwyżki cen, ale też obniżki. Między innymi obniżono ceny na lokomotywy, ale społeczeństwo, jak wiadomo, niedobrze przyjęło ten „żart" władzy.
Rozpoczęła się ostatnia faza siermiężnego, szarego komunizmu Gomułki i Cyrankiewicza. Doszło do krwawych wydarzeń najpierw w Trójmieście. Rozległy się tam strzały a domagający się swoich podstawowych praw robotnicy stracili życie i zostali ranni. Wieści o wydarzeniach dotarły do Szczecina. Powstało ognisko zapalne niepokojów w największym zakładzie Szczecina - stoczni im. A. Warskiego.

"Wierzyć się nie chce, jak wiele się zmieniło"
Wydarzenia szczecińskiego Grudnia 70' zostały na tyle, na ile to było możliwe opisane i udokumentowane. Władza wprowadziła dość prosty podział społeczeństwa: protestujący to warchoły, wandale, „niebieskie ptaszki" i nieodpowiedzialne elementy, natomiast ci pozostający na terenie zakładów pracy to oczywiście szlachetna klasa robotnicza lub lud pracujący miast i wsi – kochający socjalizm – ustrój sprawiedliwości społecznej.
Te czterdzieści lat jakie dzieli wydarzenia grudniowe roku 1970 i dzień dzisiejszy to oczywiście przepaść. Wierzyć się nie chce, że tak ogromne zmiany od tego czasu nastąpiły.

Pułk Jaruzelskiego
Zajmijmy się jeszcze udziałem wojska w tamtym grudniowym dramacie.
Dzisiaj nie brakuje tych, którzy od czci osądzają gen. Wojciecha Jaruzelskiego. W czasie grudnia 70 r., w randze wiceministra obrony narodowej, kierował on wojskiem w Trójmieście. Nie każdy pewnie wie, że wojsko jakie wyprowadzono w tym czasie z koszar na ulice Szczecina to bazujący przy ul. Wojska Polskiego 252 - 5 Pułk Piechoty (z czasem zmechanizowany) - macierzysta jednostka gen. Jaruzelskiego, z którą pokonał szlak bojowy z nad Oki do Berlina. W tym czasie studenci stacjonarni odbywali obowiązkową służbę wojskową w czasie studiów. Jeden dzień w tygodniu spędzaliśmy w studium wojskowym. Niestety wydłużyło to nasz stan służby czynnej niemal dwa razy. Prawdziwa okropność. Tak się składa, że przypisani byliśmy właśnie do owego 5 Pułku (tam składaliśmy przysięgę) i w czasie krwawych wydarzeń grudniowych byliśmy w stanie czynnej służby. Jednak nikt nas w stan gotowości bojowej nie postawił. Dlaczego?

Służba obowiązkowa dla zgrywusów i kawalarzy
Słuchacze szkól oficerskich z pewnością byli by postawieni w stan gotowości. Dla armii mieli oni jakąś wartość, ale nie pozostali przyszli inżynierowie wielu zawodów, którzy odbywali obowiązek wojskowy w ramach studiów. Sądzę, że tak naprawdę nie wierzono w naszą wojskową „fachowość" i nie wierzono nam – wiecznym zgrywusom i kawalarzom – bo co też nam może przyjść przypadkowo do głowy? Jako rezerwistę uznano mnie z końcem lipca 1971 r. W wojsko „bawiliśmy się" mając prawdziwe kałachy i rkm-y Diegtiariewa, z których można było strzelać ostrą amunicją.

"Każdy kto chciał – znajdował sposobność i czas na taniec, miłość i śpiew"
Wszystko to przypadało na czas najpiękniejszego okresu mojego życia - młodości. Dzisiaj hurtowo uznaje się ten okres  powojennej Polski za coś „czarnego". Nie wierzcie tym ludziom do końca.
Polskie dziewczęta były wtedy też naprawdę przepiękne. Każdy kto chciał – znajdował sposobność i czas na taniec, miłość i śpiew. Uczyliśmy się, kochaliśmy, a Polska jaka wtedy nie była – była naszym domem i Ojczyzną. Nie wierzę, że w podobne młodzieńcze uniesienia (może słabości) nie popadali wojowniczy obecnie Stefan Niesiołowski czy też Jarosław Kaczyński.
Dodam tylko, że nie posiadałem nigdy żadnej legitymacji partyjnej" - kończy Regalica.

Redakcja:
W tym roku obchodzimy 40. rocznicę zamieszek wywołanych przez podwyżki cen żywności. Robotnicy z Gdyni, Gdańska, Szczecina i Elbląga wyszli wtedy na ulice.
Władze postanowiły stłumić protesty siłą - policja i wojsko otworzyły ogień w kierunku tłumów. Walki trwały od 14 do 22 grudnia. Zginęło łącznie 39 osób (16 w Szczecinie), a ponad półtora tysiąca zostało rannych.

Zdjęcia pochodzą z publikacji Instytutu Pamięci Narodowej, oddział w Poznaniu "Grudzień 1970. Szczecin", Poznań-Szczecin 2004.
http://kontakt24.tvn.pl/temat,-quot-moj ... b1054cbe01

____________________________________
Nie jesteś tym, kim myślisz, że jesteś - lecz tym, kim się stajesz, gdy myślisz kim jesteś.


17 gru 2011, 20:17
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA10 lis 2006, 07:34

 POSTY        3465
Post Re: Historia
Grudzień 1981 - tak było

Z bardzo obszernego artykułu cytuję wybrane najistotniejsze fragmenty.
Zapraszam do lektury...


Dwunastego grudnia 1981 r. o godzinie 16.00 komendant wojewódzki MO w Katowicach płk Jerzy Gruba otrzymuje specjalny rozkaz - otworzyć kopertę z hasłem "W". W kilka sekund później siły porządkowe są w pełnej gotowości do działań.
W nocy z 12 na 13 grudnia do tysięcy mieszkań wkracza Służba Bezpieczeństwa wspierana przez uzbrojonych milicjantów. Zapełniają się więzienne cele i przygotowane specjalnie dla członków NSZZ "Solidarność" ośrodki odosobnienia. Przerwana zostaje łączność telefoniczna. Opancerzone wozy blokują drogi.

O godzinie 6.00 przemawia generał armii Wojciech Jaruzelski, przewodniczący Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, która powołała się poza konstytucyjnie i przejęła pełnię władzy w kraju. Telewizja i radio ciągle nadają długą listę nakazów i zakazów. Wprowadzono zakaz strajków i zgromadzeń. Ograniczono swobodę podróżowania. Wprowadzono godzinę policyjną. Do zmilitaryzowanych zakładów pracy wkroczyli komisarze wojskowi.
Tak rozpoczęła się wojna WRON-y z narodem.
Nie groziła nam wówczas żadna obca interwencja, choć Jaruzelski kilkakrotnie o nią zabiegał w Moskwie.

Dekret o stanie wojennym był nielegalny i sprzeczny z konstytucją. Członkowie Rady Państwa podpisywali w ową pamiętną noc dokumenty, których w ogóle nie znali. Inni złożyli podpisy w kilka dni później we własnym domu. Oficjalnie dekret o stanie wojennym ukazał się dopiero 18 grudnia 1981 r. w Dzienniku Ustaw. Nie mógł on stanowić żadnej podstawy prawnej, usprawiedliwiać jakiejkolwiek decyzji. Dotyczy to również tajnego szyfrogramu szefa MSW Czesława Kiszczaka, który podpisany 12 grudnia o godz. 11.00 już o 16.00 dotarł do wszystkich komend wojewódzkich MO. To właśnie z przyzwolenia na otwarcie ognia do załóg strajkujących zakładów pracy, zawartego w tym szyfrogramie, skorzystali ci, którzy zastrzelili i zranili górników śląskich kopalń.

Pierwszą reakcją na wprowadzenie stanu wojennego był szok. Ludzie pytali: z kim ta wojna? Kiedy zaczęli sobie uświadamiać, co się stało, postanowili sprzeciwić się bezprawiu. Bronili własnego honoru i godności. Decyzja mogła być tylko jedna - strajk! Nie przelękli się gróźb, więzienia, demonstracji siły. Domagali się odwołania stanu wojennego, wypuszczenia z więzień kolegów, przywrócenia "Solidarności".

KWK "Manifest Lipcowy"
1. W kopalni "Manifest Lipcowy" w Jastrzębiu Zdroju wszystko zaczęło się 14 grudnia 81 r. Strajk wybuchł spontanicznie. Pamiętano jeszcze ten dzień, gdy podpisywano Porozumienia Jastrzębskie. Teraz górnicy wiedzieli, że znów zostali oszukani przez komunistyczne władze.
Na wiecu mówiono o stanie wojennym, o internowanych, więzionych i bitych, o przetrzymywanych przez kilkanaście godzin na mrozie związkowcach. Pouczono, jak zachowywać się w trakcie strajku. Przedstawiciele dyrekcji i wojska kilkakrotnie informowali załogę o konsekwencjach, jakie grożą za protest w stanie wojennym, ale górnicy odpowiadali hymnem narodowym i zapewnieniem, że "Manifest Lipcowy" się nie podda. Blokada informacyjna spowodowała, że strajkujący nie wiedzieli, co dzieje się w kraju. łącznicy, którzy przybywali z innych zakładów, opowiadali o brutalnych pacyfikacjach, dlatego górnicy z "Manifestu Lipcowego" przystąpili do budowania barykad z lutni górniczych i wagoników. Jedną z nich ustawili na bramie głównej. Tylko przejście obok niej nie było zabarykadowane, aby każdy kto chce, mógł opuścić kopalnię. Górnicy z niego nie skorzystali. Postanowili zostać na terenie zakładu.
15 grudnia siły milicyjne i wojsko brutalnie odblokowały kopalnie: "Moszczenica" i "Jastrzębie", a następnie udały się do KWK "Manifest Lipcowy". Do górników z "Manifestu Lipcowego" nie dopuszczano już nawet kapłanów z posługą duszpasterską.
Około godziny 11.00 milicja i wojsko zgrupowały się w pobliżu kopalni. W okolicach bramy głównej stanęła wołga, w której przebywał dowodzący akcją płk Kazimierz Wilczyński. Obok, w samochodzie marki "Star", zlokalizowano ruchome stanowisko dowodzenia.
O godz. 11.15 wezwano górników do zaprzestania strajku i opuszczenia kopalni. Strajkujący odpowiedzieli hymnem narodowym. Czołg zaczął rozbijać barykadę na bramie głównej. Milicja ostrzeliwała górników środkami chemicznymi, do działań wprowadzono armatkę wodną. Po sforsowaniu bramy na teren kopalni wtargnęły potężne siły ZOMO. Rozpoczęło się obrzucanie gazami łzawiącymi, petardami. Początkowo górnicy odrzucali je z powrotem, ale po kilku minutach teren był już tak zadymiony, że niektórzy zaczęli się dusić. W stronę milicji poleciało jeszcze kilka kamieni. Natarcie oddziałów zwartych zaczęło się jednak załamywać. W tym samym czasie przez przejście osobowe i bramę główną wbiegło kilkunastu funkcjonariuszy Plutonu Specjalnego ZOMO. Ubrani w ciemne, obcisłe mundury i żółte kaski, mieli przy sobie tylko broń automatyczną. Pluton Specjalny dwukrotnie ustawiał się naprzeciw górników i po kilku sekundach wycofywał. Za trzecim razem zza stojącego w poprzek placu czołgu rozległa się kanonada strzałów. Pluton Specjalny zaczął strzelać z pozycji półklęczącej do górników. Ktoś krzyknął, by położyć się na ziemi, bo strzelają. Po tym ataku, gdy górnicy zaczęli się wycofywać, na ziemi zostało czterech rannych. Strzelano ostrą amunicją. Rannych górników zaprowadzono do punktu sanitarnego, potem zabrały ich karetki pogotowia.
Jednak pierwsze strzały padły jeszcze przed wejściem na teren kopalni. Kilku członków Plutonu Specjalnego strzelało do górników przez okno budynku wartowni. Strażnika, który ich nie chciał wpuścić zomowcy brutalnie pobili i zawlekli do milicyjnej suki. Został potem aresztowany.
Po strzałach oddanych do górników trwała jeszcze przepychanka na placu przed cechownią. Górnicy zaczęli się cofać w głąb kopalni, a na jej teren weszły wzmocnione siły milicji, wspomagane armatkami wodnymi. Posuwały się za czołgiem drogą wewnątrzzakładową. Dotarły aż do miejsca, gdzie górnicy schowali się za barykadą. Tu po raz trzeci Pluton Specjalny użył broni, strzelając w przeszklone przejście między budynkami łaźni, którym uciekała część strajkujących.
Do większych starć między ZOMO a strajkującymi już nie dochodziło. Obie strony zdawały sobie sprawę z tego, że za chwilę do kopalni przybędzie kolejna zmiana górników. Dyrektor zaapelował o zakończenie strajku. Mówił, że już są ofiary, że może dojść do jeszcze większej tragedii. To samo mówił dowodzącemu akcją. Doszło do rokowań. Dyrektor dostał zapewnienie, że górnicy będą mogli bezpiecznie opuścić kopalnię w ciągu 10 minut. Strajk zakończył się. Około 13.00, górnicy z "Manifestu Lipcowego" opuszczali kopalnię, idąc między szpalerami ZOMO.
W pacyfikacji KWK "Manifest Lipcowy" brały udział: 3 kompanie ZOMO, 3 kompanie ROMO, 4 kompanie ORMO, 2 kompanie KW MO, 30 czołgów, 15 wozów opancerzonych BWP, 4 armatki wodne. Do tej akcji skierowano też 15 członków Plutonu Specjalnego ZOMO. Według oficjalnych danych w kopalni "Manifest Lipcowy" od zomowskich kul zostało rannych czterech górników. Wystrzelano tam 57 ostrych nabojów.

KWK "Wujek"
W kopalni "Wujek" w Katowicach, o tym, że "coś się dzieje", górnicy dowiedzieli się już w nocy z 12 na 13 grudnia, kiedy milicja i służba bezpieczeństwa aresztowały ówczesnego przewodniczącego zakładowej Solidarności Jana Ludwiczaka. Ludwiczak zdążył zadzwonić do kolegów na kopalnię. Kilku z nich natychmiast pobiegło do jego mieszkania. Zostali poturbowani przez zomowców. Gdy wrócili pobici na kopalnię, o aresztowaniu i o tym, co zaszło, dowiedziała się już cała nocna zmiana. Górnicy przerwali pracę i zażądali natychmiastowego uwolnienia przewodniczącego. Atmosfera była napięta. Wczesnym rankiem 13 grudnia kilku górników udało się do parafii św. Michała, aby opowiedzieć ks. Henrykowi Bolczykowi, co się stało i poprosić go o odprawienie na terenie kopalni niedzielnej mszy św. Tuż przed nabożeństwem górnicy dowiedzieli się o stanie wojennym z radia. Msza odprawiona przez ks. Bolczyka i wygłoszone przez niego kazanie uspokoiły trochę wzburzonych górników. Tego dnia wszyscy rozeszli się do domów.
14 grudnia pierwsza zmiana zadecydowała o tym, że będzie kontynuować strajk.
(.....)
15 grudnia budowano barykady.
Na nastroje miały wpływ informacje o brutalnych pacyfikacjach innych zakładów, m.in. o kopalni "Staszic", gdzie po pacyfikacji milicja sprawiła "jatkę" w hotelu robotniczym. Tego dnia górnicy udali się do ks. Bolczyka, ale z uwagi na ogromne napięcie poprosili go, by tylko odmówił z nimi różaniec. Modlitwa przerwana została dramatycznym okrzykiem: "jadą!". Po chwili okazało się, że był to fałszywy alarm. Górnicy poprosili księdza o absolucję generalną.

16 grudnia o godz. 10.00 rano do załogi kopalni przyszedł dyrektor wraz z przedstawicielami wojska.
Wojskowi zażądali opuszczenia kopalni, grożąc, że w przeciwnym razie zostanie odblokowana siłą. Strajkujący odpowiedzieli hymnem, pieśnią "Boże coś Polskę". Wówczas też jeden z górników powiedział, że jeśli wejdzie wojsko, to opuszczą kopalnię, ale jeśli milicja - będą się bronić. Płk Piotr Gębka usiłował wmówić górnikom, że są ostatnim zakładem, który strajkuje, że cała Polska już pracuje normalnie, ale oni wiedzieli, że jest to kłamstwo. Płk Gębka dał im godzinę na opuszczenie zakładu. Ale i to nie zostało dotrzymane.
Po rozprawieniu się, przy użyciu armatek wodnych i gazu łzawiącego, z tłumem, głównie kobiet i dzieci, przed kopalnią - czołgi ruszyły do sforsowania muru. Była godzina 10.53. Zaczęto ostrzeliwać kopalnię środkami chemicznymi, górników polewano wodą z armatek. Wyłomami, zrobionymi przez czołgi, na teren kopalni zaczęły wchodzić oddziały milicji. Nadleciał helikopter, z którego zrzucano gazy łzawiące. Górnicy odrzucali granaty łzawiące, rzucali kamieniami. Zomowcy posuwali się w głąb kopalni i cofali. Około 11.30 dowodzący akcją płk Wilczyński polecił wykonanie kolejnego wyłomu w murze. Czołg wjechał w magazyn farb i rozpuszczalników i na chwilę utknął w miejscu. Wkrótce przesunął się do przodu, a przez wyrwę zaczęły wchodzić kolejne oddziały zomowców. W pewnym momencie w rejonie bramy kolejowej górnicy zaczęli mieć przewagę nad atakującymi. Udało im się wyprzeć z kopalni oddziały milicji. Trzech zawodowych funkcjonariuszy MO: kapitana Alfreda Wiewiórowskiego, porucznika Jerzego Kryskę i starszego sierżanta Stanisława Radzińskiego, którzy nie zdążyli uciec, wzięto jako zakładników. W siedzibie Komitetu Strajkowego jeńcom opatrzono rany, dano herbatę. Górnicy przeliczyli też amunicję w broni Wiewiórowskiego i Radzińskiego. Oni nie strzelali.

Tymczasem na placu przed kotłownią trwały walki. W powietrzu latały kamienie, śruby, petardy, świece dymne, granaty łzawiące. Pękały górnicze kaski i zomowskie tarcze. Teren kopalni całkowicie pokrywały chmury gazów. Nad głowami warczał helikopter. Wyły silniki czołgów. W punkcie sanitarnym było już wielu górników zatrutych środkami chemicznymi i rannych od petard. Oddziały ZOMO posuwały się za czołgami, jednak skuteczna obrona górników zmuszała je do wycofywania się. Dowodzący akcją zadecydował o kolejnym natarciu. Czołg ruszył.
W tym czasie członkowie Plutonu Specjalnego przeskoczyli przez płot na teren kopalni. W chwilę potem rozległy się strzały z broni automatycznej. Na placu przed kotłownią padli pierwsi ranni i zabici górnicy. O 12.31 płk Wilczyński pytał o zgodę na użycie broni. Domagali się tego dowódcy oddziałów. O 13.02 poinformował podwładnych: "Przerwać ogień".
Kiedy strajkujący zorientowali się, że są wśród nich zabici i ranni, zadzwonili do dyrektora kopalni i poinformowali, że chcą rozmawiać z wojskiem. O godzinie 14.00, do strajkujących ponownie przyjechali pułkownik Gębka i komisarz wojskowy zjednoczenia pułkownik Wacław Rymkiewicz. Wraz z dyrektorem kopalni poszli do górników, którzy przedstawili im warunki zakończenia strajku: odwołanie stanu wojennego, uwolnienie Ludwiczaka, wycofanie ZOMO, podanie do publicznej wiadomości, że są ranni i zabici, podanie nazwiska dowodzącego akcją. Płk Gębka oświadczył, że żądania te nie zostaną spełnione. Górnicy zaprowadzili wojskowych do stacji ratownictwa, gdzie leżeli zabici. Wydano im również broń zatrzymanych milicjantów. Około 17.00 górnicy zaczęli zbierać się na placu, aby zdecydować o dalszych losach strajku. Po godzinie ustalono, że wydadzą zakładników. W zamian za to, będą mogli swobodnie opuścić kopalnię. Przy ścianie kotłowni, w miejscu gdzie zginęli górnicy, ustawiono krzyż, który wyniesiono ze stacji ratownictwa po zabraniu ciał zabitych. O 19.00 strajkujący opuścili kopalnię. ZOMO wycofało się. Wcześniej jednak zatrzymano karetki pogotowia, wyciągano rannych, zrywano bandaże. Uznanego za przywódcę strajku Stanisława Płatka, zawieziono do szpitala MSW. Stamtąd trafił do więzienia. Bito też personel medyczny pomagający rannym.

Do walk z górnikami w kopalni "Wujek" skierowano 6 kompanii ZOMO, 4 kompanie ROMO, 1 kompanię NOMO, 1 kompanię KW MO, 6 kompanii piechoty, 6 plutonów czołgów, kompanię rozpoznania, 17 członków Plutonu Specjalnego ZOMO. W akcji brało udział 7 armatek wodnych, helikopter, około 55 wozów BWP i kilkadziesiąt czołgów.
Na miejscu zginęło od kul 6 górników. Siódmy zmarł w kilka godzin po operacji. Dwóch następnych zmarło w styczniu Ő82, nie odzyskując przytomności. Wystrzelano ponad 150 nabojów. Mordercy strzelali z odległości 20, 30 i więcej metrów. Trafiali w ważne dla życia miejsca ciała: głowę, brzuch, klatkę piersiową. Strzelali nawet w plecy.
Pierwsze śledztwo w sprawie użycia broni prowadziła Prokuratura Garnizonowa w Gliwicach. Wojskowi prokuratorzy przesłuchiwali i zastraszali rannych, rekwirowali wyjęte z ich ciał pociski. Zacierali ślady, zamiast je zabezpieczyć. śledztwo w sprawie użycia broni przez członków Plutonu Specjalnego zostało umorzone w styczniu `82 r., gdyż - jak uznał prokurator Prokuratury Garnizonowej w Gliwicach porucznik Janusz Brol - "użyli oni broni w obronie koniecznej".

Wobec strajkujących zastosowano represje. Z pracy zwolniono wielu ludzi. Przed sądem stanęło 9 osób oskarżonych o kierowanie strajkiem na podstawie dekretu o stanie wojennym. Prokuratorzy por. Janusz Brol i major Stanisław Kleczkowski żądali kar do 15 lat pozbawienia wolności. Sąd wojskowy, któremu przewodniczył kapitan Antoni Kapłon, wydał wyrok 9 II 82 r. Uniewinniono 5 osób. Stanisława Płatka skazano na 4 lata pozbawienia wolności, Jerzego Wartaka na 3 lata i 6 miesięcy, Adama Skwirę i Mariana Głucha na 3 lata więzienia. Ich proces trwał zaledwie 5 dni.
                
• W KWK "Wujek" zginęli:

JÓZEF CZEKALSKI - lat 48, żonaty, 17-letnia córka.
Kula trafiła go prosto w serce. Mieszkał w bloku, którego okna wychodziły na kopalnię. Żona widziała to, co działo się 16 XII 81 r. Gdy po ustaniu walk wyszła z domu, usłyszała jak dwaj górnicy, wskazując na jej okna, powiedzieli: "tam gdzie się świeci, też zginął". Pod pierwszym prześcieradłem, które odkryła w stacji ratownictwa leżał jej mąż...

KRZYSZTOF GIZA - lat 24, kawaler.
Przyjechał do pracy z Zamojszczyzny. Pochodził z wielodzietnej rodziny, matka wychowywała ich sama, ojciec nie żył. Najpierw trafiono go w rękę. Gdy po opatrunku wrócił do kolegów strzał był celniejszy. Kula, rozrywając tętnicę, przeszyła szyję.

RYSZARD GZIK - lat 35, żonaty. Osierocił 11-letnią córkę.
Rana postrzałowa głowy. Kula przeszła uszami. Żona czekała na niego całą noc. Rano w kopalni kazali jechać jej do szpitala w Ligockie. Dotarła tam akurat w momencie, gdy ciało jej męża poddawane było sekcji zwłok...

BOGUSŁAW KOPCZAK - lat 28.
Wraz z żoną i półtoraroczną córeczką mieszkał w pobliżu kopalni. śmiertelna kula, która roztrzaskała wątrobę, przeszła na wylot przez brzuch.

ZENON ZAJĄC - lat 22, kawaler.
Pochodził z poznańskiego. Miał pięcioro rodzeństwa. Był młodym, wesołym chłopakiem. Wkrótce miał się żenić. Dostał prosto w klatkę piersiową. Kula uszkodziła płuca i aortę.

ZBIGNIEW WILK - lat 30, żonaty. Osierocił dwoje małych dzieci. Syn miał 3 lata, córka 5. Żona dowiedziała się o jego śmierci na drugi dzień...
Morderca strzelił z tyłu... Zbigniew Wilk miał w plecach trzy kule...

ANDRZEJ PEŁKA - najmłodszy, zaledwie 19-letni chłopak. Zmarł w kilka godzin po przewiezieniu do szpitala, szepcząc: "mamusiu, ratuj".
Mieszkał w Niedośpielinie. Rodzina opowiadała, że trafiono go trzema kulami: w pierś, w krtań i w głowę. Był okradziony. Plecy miał sine... jakby pobite...

JAN STAWISIŃSKI - lat 21, kawaler. Przyjechał z Koszalina. Miał schorowanego ojca i dwie młodsze siostry.
Wysoki, wysportowany. Strzelono mu w głowę. Najpierw zawieziono go do szpitala w Szopienicach. Po kilku dniach matka odnalazła go w szpitalu w Ochojcu. Zatrudniła się jako salowa, by być przy nim. Zmarł 24 stycznia 1982 r., nie odzyskując przytomności.

JOACHIM GNIDA - lat 28, żonaty. Osierocił 2-letnią córkę.
Kula wleciała w okolicę skroni, uszkodziła podstawę czaszki i płaty skroniowe. Walczył o życie do 2 I 1982 r. Zmarł, nie odzyskując przytomności. Żona nie mogła tu żyć. Wyjechała z córką do Niemiec.

W KWK "Wujek" i "Manifest Lipcowy" wielu górników postrzelono. Większość zrobiono kalekami na całe życie:
1) STANISŁAW PŁATEK - rana postrzałowa ramienia
2) TADEUSZ PIECYK - rana postrzałowa miednicy
3) WIESŁAW ŁOBIEŃ - rany postrzałowe ramienia i pośladka
4) JERZY BRZEZIŃSKI - rany postrzałowe klatki piersiowej i twarzy
5) ROMAN CZERNIK - rana postrzałowa ramienia
6) BERNARD BIAŁAS - rany postrzałowe brzucha, przedramienia i nogi
7) PIOTR BABRAKOWSKI - rany postrzałowe obu ud
8) WŁADYSŁAW KOŚCIELNIAK - rana postrzałowa nogi
9) MIROSŁAW BRONISZ - rana postrzałowa głowy
10) STANISŁAW NADOLNY - rana postrzałowa brzucha
11) BOGDAN DOLNY - rana postrzałowa podudzia
12) MARIAN GIERMUZIŃSKI - rana postrzałowa klatki piersiowej
13) HENRYK PIKOS - rana postrzałowa ręki
14) ZYGMUNT SZKOŁA - rana postrzałowa klatki piersiowej
15) ZBIGNIEW SZAFRANIEC - rana postrzałowa ramienia
16) HENRYK KWOL - rana postrzałowa ramienia
17) JÓZEF MIKOŚ - rany postrzałowe twarzy i obojczyka
18) JÓZEF ŻMUDA - rana postrzałowa łopatki
19) WŁADYSŁAW WÓJCIK - rana postrzałowa kolana
20) ZBIGNIEW WÓJCIK - rana postrzałowa ręki
21) JAN FUTYMA - rana postrzałowa ręki
22) BOGUSŁAW TOMASZEWSKI - rana postrzałowa klatki piersiowej. Kula spustoszyła lewe płuco, śledzionę i wątrobę. Utkwiła 1,5 cm od serca. Nim dostał, zdążył zobaczyć i zapamiętać twarz strzelającego.
23) ZDZISŁAW KRASZEWSKI - rana postrzałowa kolana
24) FRANCISZEK GĄSIOROWSKI - rana postrzałowa barku
25) CZESŁAW KŁOSEK - rana postrzałowa szyi z wlotem w podbródku. Kula do dziś tkwi w kręgosłupie szyjnym.

Dziesięć lat później
(.....)
8 października 1991 r. Prokuratura Wojewódzka w Katowicach wszczęła na wniosek Nadzwyczajnej Komisji Sejmowej ds. Badań Działalności MSW postępowanie w sprawie pacyfikacji kopalń "Manifest Lipcowy" i "Wujek" w pierwszych dniach stanu wojennego. W grudniu 1992 r. do Sądu Wojewódzkiego w Katowicach wpłynął akt oskarżenia przeciwko 24 osobom.
Najwyższego rangą, generała Czesława Kiszczaka, ówczesnego szefa MSW, oskarżono o to, że wydając tajny szyfrogram, w którym zezwalał na użycie broni wobec strajkujących załóg, "sprowadził powszechne niebezpieczeństwo dla ludzkiego życia i zdrowia", a tym samym przyczynił się do śmierci dziewięciu górników KWK "Wujek" i zranienia kilkudziesięciu innych, w tym również w KWK "Manifest Lipcowy" (art. 140 kk par. 1, który przewidywał karę od 2 do 10 lat pozbawienia wolności).
Trzem oskarżonym: byłemu zastępcy komendanta wojewódzkiego MO płk. Marianowi Okrutnemu, dowódcy ZOMO płk. Kazimierzowi Wilczyńskiemu oraz szefowi Plutonu Specjalnego Romualdowi Cieślakowi zarzucono "sprawstwo kierownicze zbrodnią zabójstwa" (art. 16 kk w zw. z art. 148 par. 1 kk, za co groziło od 8 lat więzienia do kary śmierci włącznie).
Dwudziestu członków Plutonu Specjalnego ZOMO oskarżono z art. 158 par. 2 i 3 oraz art. 159 kk w zw. z art. 10 par. 2, tj. o udział w bójce z użyciem broni palnej, następstwem której było ciężkie uszkodzenie ciała lub śmierć.
Do rozpoznania sprawy wyznaczono trybunał w składzie: sędzia Ewa Krukowska (przewodnicząca Składu Sędziowskiego), sędzia Marcela Faska-Jagła, sędzia Jacek Myśliwiec (sędzia dodatkowy). Jako ławnicy zasiedli: Jerzy Konopka, Gerard Gromnica, Gerard Kocot, Jadwiga Czech, Krystyna Małek oraz Stefan Lis. Stronę oskarżenia reprezentowali prokuratorzy: Zbigniew Zięba i Jacek Łańcuta, wspomagani przez pełnomocników oskarżycieli posiłkowych: mec. Leszka Piotrowskiego i mec. Janusza Margasińskiego. W roli pełnomocników oskarżycieli posiłkowych reprezentujących Komisję Zakładową NSZZ "Solidarność" wystąpili: mec. Marian Szweda, mec. Jolanta Zajdel-Sarnowicz oraz Anna Dembek. Rozpoczął się kilkuletni bój o prawdę, prawo i sprawiedliwość.

Lista oskarżonych o pacyfikację kopalni "Manifest Lipcowy" i "Wujek" 15-16 grudnia 1981 r.
1. Gen. Czesław Kiszczak; ur. 19.10.1925 r., były szef MSW
2. Kazimierz Wilczyński; ur. 2.02.1930 r., były dowódca ZOMO
(art. 16 kk w zw. z art. 148 par. 1 kk - obaj wyłączeni do odrębnego postępowania ze względu na stan zdrowia)
3. Marian Okrutny; ur. 17.10.1939 r., były z-ca kom. wojew. MO
4. Romuald Cieślak; ur. 20.09.1947 r., były szef Plutonu Specjalnego ZOMO
(obaj art. 16 kk w z w. z art. 148 par. 1)
5. Lech Nowak; ur. 14.03.1954 r.
6. Tadeusz Tinel; ur. 26.03.1957 r.
7. Leszek Grygorowicz; ur. 22.06.1956 r.
8. Teopold Wojtysiak; ur. 18.05.1956 r.
(członkowie Plutonu Specjalnego ZOMO uczestniczący w pacyfikacji KWK "Manifest Lipcowy" - art. 158 par. 2 kk i 159 kk w zw. z art. 10 par. 2)
9. Maciej Szulc; ur. 21.07.1953 r.
10. Grzegorz Włodarczyk; ur. 10.01.1959 r.
11. Dariusz Ślusarek; ur. 19.04.1952 r.
12. Antoni Nycz; ur. 3.07.1953 r.
13. Henryk Huber; ur. 20.02.1956 r.
14. Zbigniew Wróbel; ur. 26.05.1954 r.
15. Józef Rak; ur. 24.02.1954 r.
16. Grzegorz Berdyn; ur. 23.04.1954 r.
17. Ryszard Gaik; ur. 12.02.1954 r.
18. Andrzej Bilewicz; ur. 16.05.1957 r.
(członkowie Plutonu Specjalnego ZOMO uczestniczący w pacyfikacji KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" - art. 158 par. 2 i 159 kk w zw. z art. 10 par. 2 oraz art. 158 par. 3 kk i 159 w zw. z art. 10 par. 2)
19. Marek Majdak; ur. 29.12.1957 r.
20. Edward Ratajczyk; ur. 9.01.1954 r.
21. Bonifacy Warecki; ur. 27.08.1953 r.
22. Grzegorz Furtak; ur. 23.04.1956 r.
23. Krzysztof Jasiński; ur. 15.10.1958 r.
24. Andrzej Rau; ur. 16.08.1952 r.
(członkowie Plutonu Specjalnego ZOMO uczestniczący w pacyfikacji KWK "Wujek" - art. 158 par. 3 kk i 159 kk w zw. z art. 10 par. 2)


Część pierwsza - Katowice
Budujcie pomniki, ale dalej wara!

(....)
Kiedy 10 marca 1993 r. rozpoczynał się proces oskarżonych o pacyfikację kopalni "Manifest Lipcowy" i "Wujek" w grudniu `81, gmach Sądu Wojewódzkiego w Katowicach przypominał pilnie strzeżoną fortecę. Wzdłuż ulicy stały radiowozy, a wokół budynku było aż niebiesko od policyjnych mundurów. Do sądu można było wejść tylko za okazaniem specjalnej przepustki. Już na progu rośli, uzbrojeni po zęby członkowie brygady antyterrorystycznej sprawdzali każdą osobę i jej bagaż wykrywaczami metalu. Rozpinano kurtki i płaszcze, a zawartość torebek i teczek lądowała na ustawionym w drzwiach stoliku. Aby dojść do sali 316, trzeba było pokonać kilka takich "punktów kontrolnych". Stojący w odstępie zaledwie kilku metrów policjanci dokładnie sprawdzali dokumenty i przepustkę.
Na korytarzu i na sali rozpraw panowała przejmująca cisza. Wreszcie w asyście policji weszło 23 mężczyzn. Niektórzy niewysocy, niektórzy jeszcze młodzi - z włosami do ramion, jeszcze inni z wyraźną już nadwagą, w niczym nie przypominali stereotypu o jakimś szczególnym wyglądzie ZOMO-wców z Plutonu Specjalnego. Prawie wszyscy zakrywali twarze ciemnymi okularami. I chociaż wchodząc jeszcze się śmiali, jeszcze głośno rozmawiali, to widok przepełnionej, a przecież największej, sali Sądu Wojewódzkiego w Katowicach powoli gasił kpiące uśmieszki oskarżonych. Po kilkunastu latach stanęli twarzą w twarz ci, którzy strzelali, i ci, do których strzelano. Wtedy też pojawiły się dramatyczne pytania: czy wreszcie dowiemy się prawdy? Czy na ławie zasiedli wszyscy winni? Czy zbrodnia zostanie ukarana? - Nie chodzi o zemstę. Nie o to, by ich zamknąć. Żeby chociaż wyrazili skruchę - powiedział jeden z uczestników tragicznych wydarzeń z grudnia 1981 r.
Skandal wybuchł już pierwszego dnia. Na sali rozpraw nie stawił się Czesław Kiszczak. Jego obrońca mec. Janusz Niemcewicz przedstawił sądowi zaświadczenie lekarskie podpisane przez prof. Jacka Żochowskiego, z którego wynikało, że jego klient "nie powinien uczestniczyć w procesie przez 4 miesiące". Mec. J. Niemcewicz wystąpił z wnioskiem o wyłączenie Kiszczaka do odrębnego postępowania. Na to absolutnie nie zgodzili się pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych.
- Nie możemy dopuścić, by tego oskarżonego wyłączono ze sprawy - mówił mec. Leszek Piotrowski. - Gdyby nie jego szyfrogram, to być może pozostali nie siedzieliby dziś na tej ławie.
Leszek Piotrowski wraz z drugim pełnomocnikiem Januszem Margasińskim zwrócili się do sądu, by Czesława Kiszczaka przebadali biegli kardiolodzy ze Śląskiej Akademii Medycznej. Jednak sąd nie zgodził się na to. Nieobecność Kiszczaka zbulwersowała również górników.
- On musi tu przyjechać - mówił na korytarzu ze łzami w oczach jeden z poszkodowanych.
- Sami będziemy go dowozili. Choćbyśmy mieli przez całą drogę z Warszawy do Katowic pchać wózek inwalidzki. Niestety, Kiszczak w Sądzie Wojewódzkim w Katowicach nie zjawił się ani razu. W lutym 1994 r. zapadła decyzja o wyłączeniu jego sprawy do odrębnego postępowania i przekazaniu jej do Warszawy. Od samego początku obrońcy oskarżonych próbowali przewlekać postępowanie.
(....)
Tymczasem na sali rozpraw wśród oskarżonych zaczęło panować już pełne rozluźnienie. Poznikały w większości czarne okulary. Pojawiła się buta, bezczelne i uważne przyglądanie się uczestnikom procesu. Niektórzy oskarżeni, szeroko ziewając, demonstracyjnie pokazywali, jak bardzo są znudzeni tym, co się dzieje. Inni ironicznie się uśmiechali. Na przerwach, w kuluarach coraz częściej można było usłyszeć złośliwe uwagi, a nawet pogróżki. W końcu jeden z nich powiedział wprost:
- Palcie znicze, budujcie pomniki, nawet kręćcie o tym film, ale dalej - wara!
(....)

Reszta jest milczeniem?
(....)

Pierwsze starcie
Oskarżeni nie wykazywali podczas procesu skruchy czy żalu, a wręcz przeciwnie. Umacniani w poczuciu bezkarności przez swoich obrońców, jedni ostentacyjnie wyrażali całkowite znudzenie sprawą, inni zaś, pewni siebie, zachowywali się jak oskarżyciele. W trakcie rozpraw często można było odnieść wrażenie, iż jest to proces górników oskarżonych o zorganizowanie nielegalnego strajku, a nie zomowców winnych śmierci dziewięciu ludzi. Agresywne i bezczelne pytania, zadawane przez oskarżonych oraz ich obrońców, zwłaszcza mec. Marka Barczyka (który na zlecenie NSZZ Policjantów bronił 14 spośród oskarżonych) i adwokat Danuty Świk, wywoływały zdziwienie i oburzenie wśród obserwatorów procesu. Na uwagę, skierowaną do oskarżonych po jednej z rozpraw, "że nawet w obronie własnej istnieją pewne granice bezczelności" sypnęły się wyzwiska i pogróżki. Kiedy mec. Marek Barczyk wypytywał świadków o nazwiska łączników, którzy przybywali do kopalni z innych zakładów, na sali rozległy się szepty: "Po co mu nazwiska? Czyj to właściwie proces? O co tu chodzi?". Inny z obrońców oskarżonych pytał górnika zeznającego przed sądem, czy rzucając kamieniami kogoś trafił. Oburzony górnik, przy pełnej aprobacie widowni procesu zrewanżował się retorycznym pytaniem:
- A może to ja mam być tutaj oskarżonym?
(...)
- Już nigdy w życiu nie chciałbym przebyć tego upokorzenia, jakiego doznałem na komendzie. Stałem na korytarzu w samych spodniach, z opatrunkiem na ręce, a każdy przechodzący milicjant szydził ze mnie i z "Solidarności". Po prostu pluli mi w twarz. Na komendzie przesłuchiwał mnie funkcjonariusz w cywilu. On również mnie zastraszał. Mówił np. "teraz cię mamy" - powiedział w sądzie Jerzy Kaleta.
W głosach wielu zeznających wyczuwało się rozgoryczenie. Minęło już tyle lat od tamtych wydarzeń, a winni nadal nie ponieśli kary.

Zdaniem kolejnych świadków, tragedia rozegrała się podczas trzeciego, nieudanego, ataku zomowców.
- Ten atak był inny niż poprzednie. Helikopter jakby zawisł nad nami, panował niesamowity huk. Zomowcy, którzy weszli, nagle rozproszyli się i wtedy padli zabici i ranni - mówił Franciszek Pomichowski. - Strzały padły z ukrycia. Zomowcy strzelali do nas jak do kaczek.

- Oni strzelali tak, aby sobie kogoś odstrzelić - powiedział świadek, Józef Żmuda. Oświadczył również, iż widział milicjanta, strzelającego do górników. Zomowiec ten nie miał pałki ani tarczy, na głowie miał hełm bez przyłbicy. Wychylał się zza budynku i strzelał w momencie, gdy górnicy wycofywali się po kolejnych natarciach i byli rozproszeni.
- W pewnym momencie kolega ostrzegł mnie: uważaj na niego! Odwróciłem się i wtedy dostałem od niego w plecy. Widziałem tego, który do mnie strzelał! - mówił górnik.
(...)
Uczestnicy tamtych wydarzeń często wspominali je z trudem. Już kolejny raz muszą mówić o tragedii, którą przeżyli. O bestialstwie tych, którzy w "imieniu władzy ludowej" przyszli pacyfikować kopalnię.
- Karetkę, którą jechałem wraz z górnikiem rannym w żebra, zatrzymał porucznik MO, który miał w ręku pałkę i pistolet - mówił Józef Żmuda.
- Porucznik kazał wysiąść rannemu górnikowi, ale on nie miał sił. Wtedy milicjant wyciągnął go z karetki za włosy. Bił pałką i kopał. Sanitariusz próbował interweniować, ale wtedy z karetki wyciągnięto i jego. Do szpitala pojechałem tylko z kierowcą.
Kazimierz Rembilas opowiadał o gehennie, jaką przeszedł od momentu zakończenia strajku. Wtedy pracował jeszcze na kopalni "Wujek" (zwolniono go po internowaniu). Przy zjeździe na dół często "towarzyszył" mu funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, pilnował, przeszukiwał szafkę.
- Zarzucano nam, że opiekujemy się rodzinami zamordowanych kolegów, że staramy się utrzymać w pamięci miejsce tragedii i hańby. Hańby, która spoczywa zarówno na mundurze zielonym, jak i na szarym - oświadczył przed sądem górnik.

- Zomowcy się śmiali, a ich dowódca powiedział, że karetki będą mogły wjechać, jeśli górnicy sami usuną sobie przewrócony barakowóz - mówiła pielęgniarka Barbara Jęśko, będąca świadkiem rozmowy lekarki z jednym z dowódców ZOMO, do którego zwrócono się, by umożliwił dojazd karetek. - Po przeciwnej stronie stał oddział ZOMO, tarasując drugą drogę, którą mogłyby wjeżdżać sanitarki. Dowódca oświadczył, że ZOMO się nie usunie.
Barbara Jęśko powiedziała również, że słyszała od personelu, iż karetki są zatrzymywane, milicjanci wyciągają z nich rannych, biją i zrywają bandaże. Dodała, że w obawie przed ZOMO środki opatrunkowe były przemycane przez obsługę sanitarek pod noszami.
(...)
Ludwik Karmiński był tym górnikiem, który chwycił za rękaw płk. Piotra Gębkę (przybyłego na teren kopalni 16 grudnia wraz z trzema innymi oficerami wojska w celu pertraktacji) mówiąc: "Panie pułkowniku, jakoś się przecież dogadamy". Ale Piotra Gębkę interesowało już tylko uzbrojenie górników.
- Przecież my i tak jesteśmy jak biblijny Dawid wobec Goliata - tłumaczył Karmiński. Płk Gębka był wściekły, twierdził, że postulaty przekraczają jego kompetencje. Wyszarpnął rękaw i dając godzinne ultimatum, opuścił teren kopalni.
- Mieliśmy wrażenie, że rozmawiał z nami nie żołnierz, ale oficer polityczny - mówił świadek. - Zresztą płk Gębka kłamał. Dawał oficerskie słowo honoru, że strajkuje już tylko nasza kopalnia. Godzinne ultimatum również nie zostało dotrzymane. Czołgi forsowały mur już o godzinie 10.53.
Karmiński był w tej grupie górników, która podczas zamieszania ujęła trzech milicjantów. Dwaj z nich mieli krótką broń, a oficer - karabin maszynowy. Górnicy przeliczyli amunicję. Okazało się, że z tej broni nie strzelano. Gdy świadek dowiedział się, że są zabici, zwrócił się do milicjantów: "Co zrobiliście? Jak prawdziwi bandyci!". Wtedy jeden z nich upadł na kolana, błagając o łaskę. Mówił, że ma żonę, dzieci, że nie wie, dlaczego są zabici, bo był zakaz użycia broni. Milicjanci zostali przekazani oficerom wojska, ponownie przybyłym na teren kopalni w towarzystwie jakiegoś pułkownika z Warszawy, z którym górnicy negocjowali warunki zakończenia strajku. Pułkownikowi Gębce oddano również broń zakładników, a on przeliczył amunicję. Gdy wojskowi chcieli opuścić teren kopalni górnicy zatrzymali ich, mówiąc: "Chodźcie zobaczyć, co zrobiliście!" i zaprowadzili do stacji ratownictwa górniczego.
- Byliśmy zbulwersowani ich zachowaniem. Leżeli tam zabici górnicy, stał krzyż, koledzy klęczeli i modlili się, a oni nie zdjęli nawet czapek - wspominał przed sądem Karmiński.
(...)
- Wtedy też dowiedziałem się, że koledzy złapali dwóch zomowców. Jednego, gdy sięgał ręką do kabury. To on prosił potem górników, by nie robili mu krzywdy, bo ma małe dzieci - mówił świadek. Wspominał również, jak przed rozpoczęciem akcji widział jadący ulicą Wincentego Pola czołg, który zatrzymał się, gdyż położyła się przed nim jakaś kobieta.
- Przeżyłem szok, gdy dotarłem do domu. Żona myślała, że nie żyję, gdyż mówiono, że na kopalni zginął człowiek o nazwisku Zając, który miał tak samo jak ja dwójkę małych dzieci - mówił świadek.
Oświadczył również, że po zakończeniu działań, pod kopalnię podjechał czołg. Wyszli z niego oficerowie w mundurach moro i powiedzieli, że mieli za zadanie "zmieść kopalnię z powierzchni ziemi".
(...)
- "Nie pal, nie niszcz", to słowa napisu widniejącego w łaźni, które stały się mottem kazania wygłoszonego przez ks. Bolczyka podczas strajku - powiedział kolejny ze świadków, Kazimierz Matyka, wówczas przewodniczący Rady Zakładowej KWK "Wujek".
(...)
- Sytuacja na punkcie sanitarnym była dramatyczna. Mieliśmy wielu rannych, którym trzeba było natychmiast udzielić pomocy - mówił kierownik Międzyzakładowej Przychodni Lekarskiej KWK "Wujek", dr Józef Pethe. - Wszyscy byli zakrwawieni, jęczeli. Próbowałem ratować starszego górnika. Rozerwałem mu koszulę i zobaczyłem otwór wlotowy i wylotowy po kuli, która przeszła przez serce.
(...)
- Postanowiliśmy stawić opór milicji, ponieważ uznaliśmy, że bez względu na zachowanie i tak zostaniemy zrównani z ziemią - powiedział górnik Alojzy Sztuk.
- "No, to będziemy się bić", powiedział opuszczając kopalnię jeden z oficerów, którzy rano próbowali nakłonić nas do zakończenia strajku - zeznał przed katowickim trybunałem górnik KWK "Wujek" Franciszek Pomichowski.
(...)
Niektórzy z zomowców twierdzili, że doszło do walki wręcz, inni - że nie było zagrożenia. Większość jednak zdecydowanie uważała, że na widok górników, biegnących w ich stronę, ogarnął ich strach. Zeznając przed prokuratorem, jeden z nich powiedział:
- Za nami szedł mężczyzna w mundurze moro. Położył rękę na kaburze i powiedział: "Jak się który cofnie, to kula w łeb. To nie przelewki".
(...)
- Odwróciłem się i zobaczyłem kapitana Wojska Polskiego, który strzelał z broni długiej kbkAK - zeznawał Henryk Mozgol. - Strzały przeszyły górnika, który wypadł z okna.
Ponieważ ten sensacyjny wątek pojawił się po raz pierwszy, sąd odczytał zeznania świadka, które dwa lata temu składał przed prokuratorem. Tam nie było na ten temat ani słowa.
- Gdy zacząłem mówić o tym prokuratorowi, zakrzyczano mnie. Prokurator mówił, że bronię kolegów, że w czasie akcji nie użyto broni długiej, tylko Pm-63. Twierdził, że nie było zagrożenia, że to my byliśmy tą bandą, która atakowała. Dopiero dzisiaj miałem swobodę wypowiedzi - wyjaśniał te rozbieżności świadek.
Strzelającego kapitana wojska widzieli również inni. Zbigniew Chwedczuk oświadczył, iż jest pewien, że wojskowy strzelał ostrą amunicją. - Twierdzę tak, bo jak strzelał, widziałem odpryski na murze - powiedział przed sądem.
(...)
- Zaraz po akcji chciałem podziękować chłopcom z Plutonu Specjalnego za to, że strzelali - oświadczył, ku zaskoczeniu wszystkich, Zenon Tomasik, wówczas członek BCP ZOMO. Jego zdaniem, gdyby nie strzelali, to być może by nie żył. Tomasik, zeznając przed sądem, stwierdził, że nie wiedział, kto strzelał. Prokuratorowi z kolei mówił, że członkowie Plutonu Specjalnego strzelali seriami z RAK-ów, gdy górnicy zbytnio zbliżali się do milicjantów. Zapytany przez sąd, kiedy właściwie mówi prawdę - czy wtedy, gdy twierdzi, że nie wie, kto użył broni, czy wtedy, gdy dziękuje członkom Plutonu - odparł, że w całości podtrzymuje zeznania, złożone u prokuratora i skoro mówił, że strzelał Pluton Specjalny, to widocznie tak było.
(...)
- Koło wyłomu w bramie głównej stało trzech lub czterech członków Plutonu Specjalnego i strzelało "z biodra". Skuliłem się przy ziemi, bo bałem się, że mogę zostać trafiony. Usłyszałem również strzał ponad głowami i okrzyki górników: "Nie bójcie się, to ślepe" - twierdził świadek. Kiedy po dwóch czy trzech seriach zapanowała cisza i górnicy zaczęli odciągać leżących kolegów domyślił się, że są ofiary. Strzelających członków Plutonu Specjalnego Parnicki widział również na "Manifeście Lipcowym".
- Na teren kopalni wtargnęło trzech członków Plutonu Specjalnego. Usłyszałem dwa strzały, a następnie krótkie serie z RAK-ów. Potem dwóch z nich uciekało, a trzeci puścił jeszcze serię "z biodra" w kierunku kopalni. Robił tzw. osłonkę - oświadczył.
Fryderyk Parnicki był jedynym zomowcem, którego zeznania, składane w sądzie, nie różniły się od tego, co mówił prokuratorowi i podczas wizji lokalnej. Zeznania te bardzo nie podobały się oskarżonym, ale świadek spokojnie i rzeczowo odpowiadał na wszystkie pytania.
Jak memento tamtego, tragicznego czasu brzmiała "dowcipna" wypowiedź jednego z przesłuchiwanych zomowców:
- Kiedy już po akcji czekaliśmy pod kopalnią, kilku z wychodzących górników zapytało: czy wy jesteście Polakami czy Rosjanami przebranymi w polskie mundury? Oni naprawdę myśleli, że jesteśmy Rosjanami - mówił przed sądem Andrzej Czapla, wówczas członek Batalionów Centralnego Podporządkowania ZOMO. Nie potrafił jednak, nawet po tylu latach ustosunkować się do tego, dlaczego zadano im wtedy tak dramatyczne pytanie.
(...)

Na "Manifeście Lipcowym"
- Pamiętam tego człowieka! Rozpoznałem osobę, która do mnie strzelała. Jest na tej sali - oświadczył świadek Bogusław Tomaszewski i wskazał oskarżonego Leszka Grygorowicza. (...)
- Odległość między nami a nimi wynosiła około 6-8 metrów. Ten człowiek stał na wprost mnie. Mogłem mu się dokładnie przyjrzeć i zapamiętać - mówił Tomaszewski. - Przez 11 lat śnił mi się. Niewysoki, z ciemnym wąsikiem. Miał krzywe nogi i w związku z tym charakterystycznie się poruszał. Za każdym razem gdy wchodzili nie zmieniał swojej pozycji i zawsze stał naprzeciwko mnie.
Przy trzecim wejściu właśnie ta grupa uzbrojona w karabiny maszynowe i pistolety, z pozycji półklęczącej oddała strzały do górników. Kula trafiła Tomaszewskiego w lewą stronę klatki piersiowej, około 1,5 cm od serca. Lekarze z trudem uratowali mu życie. Podczas operacji usunięto mu żebro, część płuca, śledziony i wątroby.
- Lekarz, który mnie operował powiedział, że otrzymałem bezpośredni postrzał, że nie był to rykoszet - zeznał świadek. - To on przechowywał wyjęty pocisk kalibru 9 mm, ale potem przyjechało dwóch oficerów z Gliwic i zarekwirowało nabój.
Tomaszewski rozpoznał oskarżonego Grygorowicza już trzy lata wcześniej w prokuraturze, podczas pokazywania poszkodowanym członków Plutonu Specjalnego i powiedział, że to właśnie on go postrzelił. Bez trudu wskazał również fotografię Grygorowicza na dokumentacji pokazanej przez sąd, zawierającej zdjęcia funkcjonariuszy Plutonu sprzed 13 lat. Oświadczył również, że w prokuraturze pokazano mu inną dokumentację zdjęciową i tam tego oskarżonego nie było.
(...)

Strzelali wszyscy
- Mieli przy sobie tylko broń, nic więcej. Dziwnie się zachowywali, byli podnieceni, podekscytowani. Dziwiło mnie to, bo górnicy byli bardzo daleko i nic im z ich strony nie groziło. Zwróciłem się do nich: idźcie lepiej do samochodów, nie będziecie potrzebni - zeznawał świadek. (...)
Edward Wałach wspominał również brutalną pacyfikację KWK "Jastrzębie". Pamiętał ukrytych w budynku cechowni górników.
Pluton Specjalny wybił szyby, a z tyłu kompania Solejdowicza użyła środków chemicznych.
- To był makabryczny widok. Czegoś takiego nie widziałem i chyba mało kto widział. Ludzie uciekali przez te wybite szyby. Przewracali i ranili się o potłuczone szkło, klękali, podnosili ręce do góry, a zomowcy maltretowali ich. Bili, bili i jeszcze raz bili. Zupełnie bezpodstawnie - mówił świadek.
- Ja biegłem, krzyczałem, żeby się opamiętali, drogą radiową apelowałem do dowódców kompanii, ale nikt nie słuchał. Byłem zbulwersowany. Przed wyjazdem do następnej kopalni ostrzegłem: jeśli ktokolwiek dotknie górnika, będzie miał ze mną do czynienia.
Wałach mówił również, iż słyszał przez radio jak płk Gruba zwracał się do Wilczyńskiego, by dobrze przygotował się do akcji w "Manifeście Lipcowym".(...)
Wówczas, prowadzący odprawę oskarżony Marian Okrutny powiedział, patrząc na Wilczyńskiego: "To jest dowódca jednostki i on zaangażuje Pluton Specjalny". - Wiem, że dzisiaj Okrutny temu zaprzecza, ale ja to słyszałem - podkreślił świadek.
Wałach mówił także o tajnym szyfrogramie Kiszczaka, który dopuszczał użycie broni palnej. Szyfrogram ten dostali nawet dowódcy niższego szczebla, aż do szefów kompanii i ich zastępców. To właśnie, powołując się na szyfrogram, pomocnik Wałacha wśród środków przymusu wymienił broń palną w książce rozkazów.
Były dowódca pododdziału ZOMO Kazimierz Burdzy widział strzelających członków Plutonu Specjalnego w obu kopalniach i stanowczo potwierdził to przed sądem.
- Funkcjonariusze Plutonu Specjalnego stali na podwyższeniu przy magazynie. Broń mieli skierowaną w stronę górników, którzy oddaleni byli o około 20 m. Zauważyłem błysk ognia z luf - mówił Burdzy. - Ktoś krzyknął "strzelają", a potem górnicy wynosili rannych i zabitych.
W "Manifeście Lipcowym" jeszcze przed rozpoczęciem akcji poszedł w stronę bramy głównej. Tam zobaczył członka Plutonu Specjalnego, który biegnąc w poprzek bramy strzelał w kierunku kopalni. I tym razem świadek dostrzegł błysk z lufy broni.
(...)

Zbrodnię zaplanowano "z góry"
(...)
- Wtedy mówiono, że największym wrogiem są Kościół i "Solidarność". Baliśmy się cokolwiek mówić. Nie wyobrażam sobie, co byłoby, gdyby ktoś powiedział coś złego na temat pacyfikacji. Dwa dni i już by go nie było. Kiszczak preparował dokumenty. Właściwie nie wiadomo, kim on był - mówił wicenaczelnik Wydziału Prewencji Kazimierz Biel, który w 1983 r. zwolniony został z milicji za "przekonania religijne i polityczne". Biel dodał również, iż kierujący pacyfikacją Kazimierz Wilczyński był nadgorliwy w wykonywaniu poleceń Kiszczaka i Jaruzelskiego.

Kazimierz Biel oraz Ryszard Pawlik, ówczesny naczelnik Wydziału Prewencji KW MO w Katowicach, oświadczyli przed sądem, że istniały plany pacyfikacyjne zakładów pracy. Posługiwano się nimi na odprawach poprzedzających akcje. Opracowywane były przez Wojewódzki Sztab Kierowania i SB. Pracami tymi kierował zastępca komendanta wojewódzkiego ds. SB, płk Baranowski. Powstały one jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego. Pawlik zapamiętał nawet, że kierunki działań zaznaczone były na nich kolorami niebieskim i czerwonym. O takich planach mówiono też w warszawskim procesie przeciwko Kiszczakowi. Czerwonym kolorem zaznaczony był kierunek otwarcia ognia do strajkujących. Zeznania świadków potwierdziły fakt, iż zbrodnia w tych kopalniach była zaplanowana "z góry" w pełnym tego słowa znaczeniu.
Coraz częściej świadkowie mówili o tym, iż akcjami jednoosobowo kierował ówczesny komendant wojewódzki MO płk Jerzy Gruba oraz podkreślali rolę, jaką odgrywał I z-ca ds. Służby Bezpieczeństwa płk Baranowski, który miał łączność zarówno ze swoimi tajniakami, będącymi na terenie kopalni, jak i dowódcami ZOMO. Niestety, obaj wspomniani dowódcy już nie żyją i ustalenie większości faktów stało się niemożliwe.
- O wszystkim decydował płk Gruba przy pomocy swego zastępcy płk. Baranowskiego - mówił przed sądem Władysław Leś (w 1981 r. jeden z zastępców komendanta wojewódzkiego ds. SB zajmujący się kontrwywiadem). - Słyszałem rozmowę Gruby z Wilczyńskim. Wilczyński informował, że nie dają sobie rady. Zaproponował Grubie, by posłużył się wojskiem, bo wiadomo było, że do żołnierzy górnicy mają inny stosunek niż do milicjantów. Wówczas Gruba krzyknął: "Nie wtrącaj się! Nie znasz się na tym". Zrozumiałem, że jestem tam niepotrzebny i wyszedłem z pokoju.
(...)

Zatarto ślady - wyczyszczono dokumenty
(...)
Wśród tych zapisów był również ten, w którym dowodzący akcją Kazimierz Wilczyński domagał się zgody na użycie broni. Wówczas padła anonimowa odpowiedź: "Nie, czekaj na rozkaz". Zdanie to jest kilkakrotnie podkreślone, a przecinek wygląda inaczej od innych, sprawia wrażenie, jakby był dopisany później. W tym przypadku ten jeden mały znak interpunkcyjny jest niezwykle istotny. Zmienia bowiem całkowicie treść i sens zdania. Czy kiedykolwiek uda się wyjaśnić kto i kiedy go dopisał?
(...)
- Słyszałem, jak górnicy powiedzieli, że jeśli na teren kopalni wejdzie wojsko, to będą rozmawiać i opuszczą ją, a jak wejdzie milicja to będą się bronić - potwierdził zeznania niektórych uczestników tamtych wydarzeń ówczesny naczelny dyrektor KWK "Wujek" Maciej Zaremba.
(...).
- Kiedy górnicy dowiedzieli się o zabitych, zaprzestali obrony. Zadzwonili do mnie i zapytali, czy wiem, co się stało. Powiedzieli też, że chcą rozmawiać z wojskiem - mówił Zaremba.
(...)
- Nie wiem, jak to możliwe, że w dzienniku brakuje 50 kart z zapisami. Gdy w 1983 roku odchodziłam z pracy, podpisywałam protokół zdawczo-odbiorczy i wtedy niczego nie brakowało - oświadczyła Dworowy. Okazuje się, że wyrwane karty obejmują zapisy, dotyczące wydarzeń w okresie od 13 do 17 grudnia 1981 r. Świadek dowiedziała się o tym dopiero od przesłuchującego ją prokuratora. Uważa, że możliwe jest, iż zniszczono je z premedytacją - by z dokumentów MO usunąć wszystkie zapisy o planowaniu i przebiegu akcji w kopalniach. (...)
Niczego sąd nie dowiedział się o tzw. esbeckiej grupie płk. Perka, która zdaniem oskarżonych, wyposażona w taką samą broń jak oni, również pacyfikowała kopalnie. Mimo iż w skład grupy Perka wchodzili milicjanci z KW MO i - jak twierdzili oskarżeni - niektórzy pracują tam do dzisiaj i to na wysokich stanowiskach - Komenda Policji odpowiedziała, że na temat składu i działalności tej grupy nie posiada absolutnie żadnych informacji.
Podobnie zresztą katowicka policja oraz Oddziały Prewencji w Piotrowicach poinformowały, że z powodu braku dokumentów nie potrafią wskazać, którzy funkcjonariusze MO brali udział w akcjach pacyfikacyjnych, dlatego też nie będzie możliwe wytypowanie egzemplarzy broni, które były użyte w kopalniach. Na takie samo pytanie, skierowane do Śląskiego Okręgu Wojskowego, sąd nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
(...)

Zatuszowali sprawę

(...)
- Zastanawialiśmy się, komu postawić zarzuty. Przecież ta kilkunastoosobowa grupa nie mogła znacząco wzmocnić setek milicjantów. Jeśli wprowadza się do akcji ludzi z bronią, to wiadomo po co - mówił świadek Wilk. - W śledztwie ustalono, że to dowodzący akcją o tym zadecydował oraz że szef Plutonu Specjalnego zwracał się o zgodę na użycie broni.
Śledztwo w pierwszej wersji umorzono, gdyż, jak stwierdzili prokuratorzy, nie można było w takiej sytuacji postawić konkretnych zarzutów poszczególnym członkom Plutonu Specjalnego. Z Naczelnej Prokuratury Wojskowej przyszło jednak inne postanowienie. Stwierdzono w nim, że śledztwo w sprawie użycia broni zostało umorzone z braku dowodów popełnienia przestępstwa, ponieważ Pluton Specjalny działał w obronie własnej. Pod taką decyzją podpisał się prokurator Janusz Brol.
- Brak doświadczenia zawodowego i życiowego spowodował, że to podpisałem - tłumaczył się przed sądem.
(...)

ZOMO kontratakuje
Dopiero po czterech latach procesu szef Plutonu Specjalnego ZOMO Romuald Cieślak przyznał się, że okłamał swoich przełożonych i prokuratora, oświadczając, że jego podwładny Krzysztof Jasiński zgubił legitymację służbową podczas akcji w "Wujku". Uczynił to na jego prośbę, a nadto chciał go uchronić przed surowymi konsekwencjami, za utratę legitymacji.
(...)
Następna "bomba" wybuchła, gdy kilku z oskarżonych oświadczyło, że raporty, które po wydarzeniach własnoręcznie sporządzali, zostały napisane na rozkaz.
(...)
- Sporządziliśmy je na rozkaz i dlatego pisali je nawet ci członkowie Plutonu Specjalnego, którzy nie uczestniczyli w akcji - dodał Rak.
Raporty o użyciu broni były główną podstawą oskarżenia. Oskarżeni próbowali ją podważać. Dziwi fakt, że zrobili to dopiero po czterech latach procesu.
Krzysztof Jasiński, który twierdzi, że w ogóle nie brał udziału w akcjach, powiedział wprost, że raport został mu podyktowany.
- Na polecenie KW MO broń Plutonu Specjalnego została przestrzelona w tym dniu. Przypuszczam, że przestrzelono i moją broń - mówił Jasiński. - Zrobiono to niezgodnie z przepisami, bo nie powinny robić tego osoby, które rzekomo tej broni używały, a broń przestrzelał Nowak i dwóch innych kolegów z plutonu.
- Nie przestrzeliwałem żadnej broni - zastrzegł się niespodziewanie Lech Nowak. - O tym, że była przestrzelona, dowiedziałem się dopiero na tej sali.

Są winni
- Wysoki Sądzie, wnoszę o uznanie oskarżonych za winnych - powiedział prokurator Jacek Ańcuta.
- Użycie broni na KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" było celowe i bezzasadne. Nie wysyła się kilkunastu osób tam, gdzie nie może poradzić sobie kilkadziesiąt. Zwłaszcza jeżeli wyposażone są jedynie w broń automatyczną, przypomina to bowiem igranie z ogniem na beczce prochu.
(...)
Na sali rozpraw zapanowała głucha cisza, gdy prokurator zażądał kar dla oskarżonych. Dla dwóch dowódców zażądał 12 lat pozbawienia wolności za pacyfikację KWK "Manifest Lipcowy" i 15 za KWK "Wujek". Łącznie domagał się skazania ich na 15 lat więzienia i 10 lat pozbawienia praw publicznych. Dla członków Plutonu Specjalnego, którzy strzelali do górników w "Manifeście Lipcowym" prokurator Łańcuta zażądał 8 lat więzienia, dla tych, którzy pacyfikowali KWK "Wujek" lub brali udział w obu akcjach - 15 lat pozbawienia wolności. Prokurator domagał się również kar dodatkowych, m.in. zakazu zajmowania stanowisk związanych z ochroną porządku publicznego i podania wyroku do wiadomości publicznej.
- Wysoki Sądzie, członkowie Plutonu Specjalnego dobrze wywiązali się z poleconego im zadania. Wszyscy, jeszcze w czasie postępowania prowadzonego w 1981 r., otrzymali nagrody i awansowali o jeden stopień - uzasadniał prokurator. Odniósł się również do wyjaśnień składanych przez oskarżonych w trakcie śledztwa i podczas procesu. Zauważył, że elementy wspólne, jak np.: że pobierali broń dowolnie, że dyktowano im raporty o zużyciu amunicji, nasuwają podejrzenie, że oskarżonych uczono tej wersji wydarzeń.
(...)
Zgromadzona na sali rozpraw publiczność zgotowała prokuratorowi gorącą owację. Oskarżeni byli zaskoczeni, wręcz przerażeni. Niektórzy nerwowo się uśmiechali, inni spuszczali głowy, chowali twarze w dłoniach. Chyba nie spodziewali się, że prokurator zażąda maksymalnej kary. Po raz pierwszy, mimo że proces trwał już tyle lat, dotarło do nich, że to co stało się w grudniu `81 musi zostać osądzone. Tego dnia nie zachowywali się butnie i wyzywająco. Nie czytali gazet, nie rozmawiali, nie komentowali.
(...)
- Kainowa zbrodnia została dokonana. Gdyby nie stan wojenny, nie byłoby tej zbrodni - mówił pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych reprezentujących KZ NSZZ "Solidarność", mec. Marian Szweda. - Z tej ławy uciekli dwaj oskarżeni. Oficerowie wysokiej rangi. Ukryli się za chorobą, zostawiając swoich podwładnych.
Największa sala Sądu Najwyższego w Katowicach w trakcie końcowych mów pełnomocników oskarżycieli posiłkowych wypełniona była prawie do ostatniego miejsca. Wielu górników przyszło w mundurach, niektórzy z opaskami "Solidarności". Mimo że publiczność zgromadziła się tak licznie, na sali panowały przejmująca cisza, powaga i spokój.
Mec. Marian Szweda stwierdził, iż wprowadzenie Plutonu Specjalnego do pacyfikacji było zaplanowane i świadome. Tak, jak zaplanowane było użycie broni.
- Oskarżeni świadomie i cynicznie uczestniczyli w strasznej zbrodni. Wykonali najbardziej brutalną część scenariusza stanu wojennego - oświadczyła mec. Anna Dembek. Przekonywała ona, że Pluton Specjalny działał według ściśle określonego planu.
Mec. Dembek stwierdziła, że Polska była wówczas państwem policyjnym, zaś brutalna pacyfikacja obu kopalni miała służyć sterroryzowaniu i zastraszeniu społeczeństwa. Zwróciła też uwagę na konsekwentne zacieranie śladów i utrudnianie dotarcia do prawdy, zarówno przez oskarżonych, jak i przez świadków związanych z ówczesnym aparatem władzy. Skomentowała również naganne zachowanie się oskarżonych w trakcie procesu.
- Udowodniono im, że uczestniczyli w strasznej zbrodni. Gdyby nawet przyjąć, że wówczas byli młodzi i indoktrynowani, to przecież od tych wydarzeń minęło 15 lat. Wiele się zmieniło w naszym kraju. Na tej sali słuchaliśmy zeznań pokrzywdzonych, ich odczucia zostały zaprezentowane - mówiła mecenas. - Na tym tle przerażająca jest postawa oskarżonych. Postawa cyniczna, lekceważąca. Czytają, śpią, żartują. Często prezentują niczym nie uzasadnioną niechęć i agresję w stosunku do pokrzywdzonych. To także świadczy o tym, że oskarżeni to osoby szczególne, nieprzypadkowe, starannie wyselekcjonowane do takich właśnie zadań, jak akcje w obu kopalniach. Ani jeden nie wyłamał się. Nie wykazał cienia skruchy czy zwykłego, ludzkiego współczucia dla ofiar tragedii. Jak więc ich ocenić? To z premedytacją działający, wyszkoleni kaci. A jak wykazała historia, kaci przegranej sprawy...

Mec. Jolanta Zajdel-Sarnowicz skupiła się głównie na osobach dwóch dowódców: Mariana Okrutnego i Romualda Cieślaka:
- Okrutny dowodził akcją w KWK "Manifest Lipcowy", wiedział, że Pluton Specjalny strzelał do górników, że tylko centymetry decydowały o tym, iż byli tylko ranni. Mimo to zdecydował się wysłać ich do KWK "Wujek". A przecież w ciągu 24 godzin nie zaszły żadne przesłanki, by przypuszczać, że na tej kopalni oskarżeni zachowają się inaczej. Tym samym, godził się na użycie broni. Tak samo Cieślak, dowodzący ludźmi o określonych predyspozycjach psychicznych i fizycznych, którzy już użyli broni na "Manifeście Lipcowym", zdawał sobie sprawę z tego, że biorąc udział w kolejnej akcji, godzi się na śmierć ludzi.
(...)
- To był Pluton nie Specjalny, lecz Egzekucyjny - mówił J. Margasiński.
Mec. Leszek Piotrowski na początku swego wystąpienia stwierdził, że niepotrzebnie proces ciągnie się tak długo:
- Przecież to jest prosta sprawa: o zabójstwo! Jednak w akcie oskarżenia znalazło się aż 248 świadków. Błąd to, czy nadużycie prokuratora? - pytał.
Powołując się na zeznania biegłych z zakresu balistyki i medycyny sądowej, mec. Piotrowski udowadniał, iż oskarżeni strzelali tak, aby zabić. Wszystkie strzały oddano bowiem w ważne dla życia miejsca ciała.
- Świadkowie zeznali, że w "Manifeście Lipcowym" członkowie Plutonu Specjalnego strzelali z biodra - tak jak ich nauczono: że do człowieka strzela się z biodra. I ta nauka nie poszła w las - oświadczył mec. Piotrowski. Zaznaczył również, że w kilku przypadkach udała się rzecz dla snajpera najtrudniejsza: trafienie w twarzo-czaszkę.
- Pokrzywdzony Zbigniew Wilk, zabity strzałem od tyłu. Górnicy zeznawali, że były takie sytuacje, że uciekali przed bandytami w mundurach. Pewnie Zbigniew Wilk też uciekał i strzelił mu łajdak w plecy - mówił Piotrowski.
- Na miłość Boską, co ci górnicy złego zrobili, że tak ich potraktowano? Przecież oni zaledwie podnieśli się z klęczek, wystąpili w obronie swojej naruszanej przez lata godności. Każdy był robotnikiem, katorżniczo pracującym pod ziemią. I do takiego właśnie robotnika, będącego w swoim zakładzie pracy, przyjechał inny Polak w czołgu, rozwalił bramę i wpuścił tam zabójców, wyposażonych tylko w broń automatyczną, nie mających innego celu niż zabijanie.
Stanisław Płatek, który jako jedyny z pokrzywdzonych zabrał głos, powiedział, że podejmując strajk, górnicy działali zgodnie z prawem i Statutem Związku.
- Przecież my nikomu nie zagrażaliśmy. Zamknęliśmy się w swoim domu. To do nas przyprowadzono niepożądanych gości.
(...)

Mordercy czy ofiary?

(...)
Mec. Józef Pichura stwierdził wręcz, że na sali rozpraw odczuwa się wyraźny podział polityczny, sięgający roku 1945.
- Te procesy dostarczają nam wiedzy o tym zbrodniczym systemie - mówił mec. Pichura.
- Dowodem na popełnienie przestępstwa na obu kopalniach jest to, że pozacierano ślady i za to powinni odpowiadać ci, co to zrobili.
(...)
Zaskakującą linię obrony przyjął mec. Marek Barczyk. (...)
W pewnym momencie mowa obrońcy zamieniła się w mowę oskarżycielską wobec drugiej strony. Mec. Barczyk atakował pełnomocników oskarżycieli posiłkowych.
- Pełnomocnik, weteran procesu sprzed kilkunastu lat sugeruje sądowi, że każdy wyrok, który nie będzie skazujący, będzie takim, którego sąd będzie się wstydził - perorował obrońca - a inny pełnomocnik domaga się wyroku sprawiedliwego, tzn. surowego, a nawet surowszego, niż zażądał prokurator. Boję się żyć w kraju, w którym przyszłe wybory parlamentarne może wygrać ta opcja prawicowo-związkowa. Mec. Barczyk suchej nitki nie zostawił na przedstawicielach środków masowego przekazu. Przypominając manifestacje "Solidarności" pod gmachem sądu, Marek Barczyk mówił o "nienawiści" wobec oskarżonych, dla których zarówno udział w tamtych wydarzeniach, jak i obecnie toczący się proces jest "ogromną tragedią".
W wystąpieniu tego obrońcy niechęć i awersja wobec oskarżycieli, pełnomocników, dziennikarzy i "Solidarności" wzięła górę nad realistycznymi argumentami, przemawiającymi na korzyść oskarżonych.

Sąd Wojewódzki w Katowicach udzielił również głosu wszystkim oskarżonym. Większość ograniczyła się do krótkiego oświadczenia: "jestem niewinny, proszę o uniewinnienie".
Marian Okrutny stwierdził, że śledztwo w tej sprawie wszczęte zostało na podstawie tzw. Raportu Rokity, który jego zdaniem "zawiera zbiór nieprawd", zaś prokuratura za wszelką cenę usiłowała udowodnić, że na kopalniach popełniono zbrodnię.
- Jeden z pełnomocników oskarżył mnie o zaplanowanie przy biurku mordu z zimną krwią. To absurd i pomówienie - mówił Okrutny. - Wszystkie decyzje w tamtym czasie podejmował szef MSW Czesław Kiszczak, a w województwie komendant Jerzy Gruba i jego zastępca ds. SB Zygmunt Baranowski.
Okrutny dodał, że prokuratura popełniła wiele błędów oraz że kierowała się starą zasadą, że "wojsko ma być czyste".
- Nie otrzymałem rozkazu strzelania. Nawet gdybym go dostał, to nie przekazałbym go swoim podwładnym - oświadczył szef Plutonu Romuald Cieślak. Stwierdził, że rany odniesione przez górników świadczą o tym, że strzelano z broni o większej sile rażenia, niż RAK-i, w które wyposażony był Pluton Specjalny. Dodał, że wszyscy "zgodnie z prawem brali udział w przywracaniu ładu i porządku".
- Proces powstał na zamówienie polityczne - mówił z kolei oskarżony Maciej Szulc. - Należało znaleźć winnych i ukarać. Działałem zgodnie z prawem, a na kopalnie nie pojechałem dobrowolnie.
(...)

Sądowy skandal
- Napiszcie wreszcie, że to nie proces. To farsa. Oni kpią sobie z nas. Śmieją się i tyle. Powinni ich wreszcie pozamykać, to przestaliby chorować. Gdzie tu sprawiedliwość? Nas traktowano jak przestępców, a tych, co do nas strzelali, nikt nie może ukarać. Kiszczaka uniewinnili, to pewnie im też nic nie zrobią - mówili zdenerwowani górnicy, kiedy po raz kolejny oskarżeni doprowadzali do zrywania rozpraw. Nie stawiali się na sali sądowej z powodu "nagłej choroby", strajku na kolei czy zepsutego budzika. Obrońcy nie mieli pojęcia, gdzie przebywają ich klienci, a sąd usprawiedliwiał te nieobecności "na gębę".
Oskarżony Dariusz Ślusarek przyszedł dwukrotnie na salę sądową kompletnie pijany i dopiero za drugim razem, kiedy bełkotał i osuwał się z ławki został ukarany siedmiodniowym aresztem. Za pomocą bezczelnych trików, naigrawając się wręcz z powagi sądu, który na to przyzwalał, oskarżeni i ich obrońcy przeciągali proces przez prawie pięć lat, licząc na przedawnienie swoich czynów. Ale najbardziej skandalicznie - i to bynajmniej nie z powodu działania oskarżonych - wyglądał finał procesu.
(...)
I nie chce dalej...
Oskarżeni o strzelanie do górników KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" w grudniu `81 nie kryli radości i ulgi, gdy przewodnicząca "odnowionego" składu sędziowskiego nieoczekiwanie poinformowała, iż sąd może zmienić kwalifikację prawną zarzucanych im czynów na... łagodniejszą.

Wyrok
W swej końcowej mowie prokurator Jacek Ańcuta zażądał 15 lat pozbawienia wolności dla byłego zastępcy komendanta wojewódzkiego MO w Katowicach, Mariana Okrutnego i szefa Plutonu Specjalnego, Romualda Cieślaka. Dla oskarżonych o strzelanie do górników prokurator domagał się od 8 do 15 lat więzienia oraz kar dodatkowych i pozbawienia praw publicznych, zakazu zajmowania stanowisk i pełnienia funkcji związanych z ochroną i bezpieczeństwem, a także przepadku mienia i podanie wyroku do wiadomości publicznej.
Pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych zwracali się o zmianę kwalifikacji prawnej czynów zarzucanych oskarżonym na surowszą niż w akcie oskarżenia. Żądali, by odpowiadali oni za zabójstwo lub usiłowanie zabójstwa (tj. art. 148 kk) i domagali się wyższych kar niż prokurator. Skład sędziowski z uporem odrzucał wnioski pełnomocników w tej sprawie.

Nowy skład orzekający, nie dość, że po raz kolejny odrzucił wniosek pełnomocników, to z własnej inicjatywy uprzedził strony, że jest możliwa zmiana kwalifikacji prawnej na wiele łagodniejszą, tj. art. 160 kk. W tej sytuacji zomowcy, którzy strzelali do górników, odpowiadać mogli jedynie za "narażenie człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia, ciężkiego uszkodzenia ciała lub rozstroju zdrowia".
Najwyższa kara, jaka grozi za ten czyn, to zaledwie 3 lata pozbawienia wolności i to jeszcze w zawieszeniu. Dalsze przepisy mówią o tym, że "jeśli sprawca działał nieumyślnie", to kara jest jeszcze łagodniejsza: do roku pozbawienia wolności, ograniczenia wolności lub grzywny. W kuluarach nikt nie krył zaskoczenia tym bulwersującym oświadczeniem.
(...)

Po ponad czteroipółletnim trwaniu skandalicznego procesu oskarżonych o strzelanie do górników śląskich kopalni w pierwszych dniach stanu wojennego w Sądzie Wojewódzkim w Katowicach odczytano wyrok:
- W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej Sąd uniewinnia od zarzucanych czynów: Lecha Nowaka, Tadeusza Tinela, Antoniego Nycza, Henryka Huberta, Józefa Raka, Marka Majdaka, Bonifacego Wareckiego, Krzysztofa Jasińskiego, Leszka Grygorowicza - czytała sędzina Ewa Krukowska - a nadto uznając, iż Dariusz Ślusarek, Ryszard Gaik, Andrzej Bilewicz, Andrzej Rau, Maciej Szulc, Grzegorz Włodarczyk, Zbigniew Wróbel, Teopold Wojtysiak, Grzegorz Berdyn, Edward Ratajczyk i Romuald Cieślik użyli broni, czym narazili na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszkodzenia ciała, tj. wyczerpali znamiona występku określonego w art. 160 kk, postanawia z uwagi na przedawnienie umorzyć wobec nich postępowanie. Sąd uniewinnia również oskarżonego Mariana Okrutnego od zarzutu kierowania zbrodnią. Kosztami postępowania postanawia obciążyć Skarb Państwa.

Przez kilka sekund po ogłoszeniu tego zaskakującego, haniebnego wyroku na sali rozpraw panowała przejmująca cisza. Ludzie jakby nie wierzyli w to, co usłyszeli, jakby nie dotarło do nich, że ci, którzy strzelali, zostali uniewinnieni. Dopiero po chwili rozległ się gwar.
- Hańba! Skandal! Sąd pod sąd! Precz z komunistycznym sądem! Okrągły stół! - skandowała zbulwersowana publiczność.
- Jeżeli ktoś nie chce wysłuchać uzasadnienia, to niech opuści salę! - zareagowała sędzia Ewa Krukowska.
- Niech się pani nie wysila! Nikt nie ma zamiaru słuchać tego, co ma pani do powiedzenia! Tym haniebnym wyrokiem powiedzieliście już wszystko! Wolno mordować ludzi i nie ponosić za to żadnej odpowiedzialności! - krzyczeli rozgoryczeni ludzie, demonstracyjnie opuszczając salę rozpraw.

Wyrokowi przysłuchiwało się jedynie ośmiu spośród 22 oskarżonych. Do końca odczytywania uzasadnienia wytrwał tylko jeden.
 Sąd, uzasadniając wyrok, uznał, że ci, którzy strzelali do górników, działali "zgodnie z prawem" i w "obronie własnej". W kilka minut od rozpoczęcia odczytania uzasadnienia z sali rozpraw wyszedł jedyny z oskarżycieli posiłkowych, który nie opuścił jej wraz z kolegami.
- Jezu! - mówił, trzymając się za głowę - takie samo uzasadnienie słyszałem na tej sali 16 lat temu, kiedy mnie i moich kolegów za ten strajk sadzali do więzienia.

Na korytarzu, w otoczeniu policjantów i dziennikarzy, ludzie patrzą sobie w oczy, jakby nawzajem u siebie szukali odpowiedzi na to, co usłyszeli.
- Mordowali niewinnych ludzi, a teraz są niewinni! Przecież są raporty, które sami napisali, są zeznania świadków. Niewinni? Nie ma dowodów? A Grygorowicz? Przecież został rozpoznany, że strzelał i też jest niewinny?! To jakie dowody ten sąd musi mieć, by uznać ich winę? - wciąż nie mogą się otrząsnąć. Inni nie komentują wyroku. Nie dlatego, że się z nim zgodzili. Dlatego, że nie są w stanie powiedzieć słowa.
(...)

Przed sądem na wyrok oczekiwał kilkudziesięcioosobowy tłum. Górnicy, członkowie "Solidarności" i Ligi Republikańskiej z transparentem "Ukarać komunistycznych zbrodniarzy". Rozdają ulotki z nazwiskami oskarżonych. Napięcie wzrasta z minuty na minutę. Wokół policyjne radiowozy. Ludzie wiedzą, że nie mają szans wejść do środka, bo do budynku wpuszczani są tylko ci, którzy mają specjalne przepustki. Nawet wdowy po zamordowanych górnikach mają problem z wejściem. O 12.23 z sądu wybiegł pierwszy z oskarżycieli posiłkowych.
- Niewinni! - krzyknął zdławionym głosem. - Niewinni wszyscy...
- Co? Niemożliwe!? Czerwoni mordercy! Czerwona zaraza! Hańba! - krzyczą zgromadzeni ludzie. Wybucha petarda. Potem następne. W zaparkowanych obok samochodach włączają się alarmy. Niektórzy nie krzyczą. Po prostu płaczą. Tak jak wtedy, 16 lat temu, gdy dowiedzieli się o strzałach w kopalniach.
- I to ma być państwo prawa? Zbrodniarze będą chodzić wolni po ulicach? - mówią.

Gdy wychodziłam z budynku ludzie podchodzili do mnie, podając ręce. Pytali: "Co będzie? Jak to możliwe? Dlaczego tak się stało?". Co będzie... Na pewno będzie rewizja. Ale też będzie i tak, że w kolejną rocznicę zbrodni oprawcy nadal będą bezkarni. A stało się tak dlatego, że ten sąd od samego początku robił wszystko, by uniewinnić oskarżonych. Ten wyrok zapadł nie ostatniego, lecz pierwszego dnia procesu.


Część druga - Warszawa
Generał na ławie


Od marca 1993 r. przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie toczył się proces przeciwko byłemu szefowi MSW Czesławowi Kiszczakowi, oskarżonemu o to, że bez żadnych podstaw prawnych wydał tajny szyfrogram, zobowiązujący podwładnych do przestrzegania zasad użycia broni palnej wobec załóg objętych strajkiem okupacyjnym, a tym samym przyczynił się do zastrzelenia 9 górników KWK "Wujek". Od początku były trudności z posadzeniem Kiszczaka na ławie oskarżonych. Najpierw wyłączono go do odrębnego postępowania z procesu katowickiego. Za świadczenie o złym stanie zdrowia Kiszczaka wydał prof. Jacek Żochowski, późniejszy minister zdrowia. Potem zrezygnował sędzia W. Wasiluk, który obraził się na dziennikarzy za to, że ujawnili, iż w stanie wojennym wydał wyrok wyższy niż żądał prokurator. Sędzia Wasiluk stwierdził, iż pod naciskiem prasy nie może prowadzić tej sprawy. Proces wznowiony został dopiero w styczniu 1995 r. Kiszczak odpowiadał z art. 140 kk (kto sprowadza powszechne niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia). Za ten czyn grozi kara pozbawienia wolności od 2 do 10 lat.
(...)
Nie ulega kwestii, że szyfrogram Kiszczaka, definiując w taki sposób "wypadki nadzwyczajne", dał praktycznie prawo do niemal nieograniczonego użycia broni, a decyzje w tej sprawie, gdy "wszelka zwłoka... itd.", scedował na dowódców nawet bardzo niskiego szczebla (np. plutonów). Na pytanie, czy Kiszczak jest winny śmierci i zranienia górników, ma odpowiedzieć sąd. Treść tajnego szyfrogramu mówi jednak sama za siebie.
(...)

Naprawdę jak w Czeczenii
"Nie ma przedawnienia dla komunistycznych zbrodni "taki transparent powitał byłego szefa WRON gen. Wojciecha Jaruzelskiego, zeznającego w procesie Kiszczaka. Przewodnicząca składu sędziowskiego nakazała zwinąć transparent, a Jaruzelski wkroczył na salę w towarzystwie dwóch ochroniarzy. Kilkudziesięciu górników przyjechało do Warszawy, by przysłuchiwać się zeznaniom Jaruzelskiego i byłego wiceministra spraw wewnętrznych Władysława Ciastonia.
Jaruzelski o świadczył, iż w czasie trwania obrad tzw. dyrektoriatu, złożonego m.in. z kilku sekretarzy KC, wicepremierów i ministrów, do Warszawy zadzwonił komendant wojewódzki MO w Katowicach Jerzy Gruba, zwracając się do Kiszczaka o zgodę na użycie broni. Kiszczak wyszedł do telefonu, a po powrocie oznajmił, iż zakazał strzelania. W godzinę później Gruba telefonował po raz kolejny, oświadczając, że broń została użyta, że są zabici i ranni. Zdaniem Jaruzelskiego Kiszczak robił co mógł, by nie było ofiar. Mówił, że w skali kraju były to nieduże straty, bo zginęło tylko 9, a mogło zginąć 90 czy nawet 9 tysięcy. Oburzenie w śród publiczności wywołało porównanie tamtej tragedii z aktualną sytuacją w Czeczenii. Jaruzelski twierdził także, że na Śląsku były najbardziej radykalne nastroje, że to właśnie tutaj pojawiło się znane hasło: "A na drzewach, zamiast liści, będą wisieć komuniści". Dla WRON Śląsk był głównym zapalnikiem, który należało rozładować. Pytanie, czy śmierć górników rozładowała ten zapalnik i czy została zadana w słusznej sprawie, pozostało bez odpowiedzi.
Śląskim robotnikom zeznające w tym dniu osoby jednoznacznie kojarzyły się ze zbrodnią, jaką popełniono na ich kolegach z "Manifestu Lipcowego" i "Wujka".
- Bandyci! Zbrodniarze! - krzyczeli podczas przerw widzowie. Ochrona sądu wezwała policję, ale jej interwencja była niepotrzebna. Oskarżony Kiszczak i broniący go kumple spokojnie opuścili gmach sądu.
      
Życiowy przełom Michnika
- Mordercy rękę podajesz? Kupili cię, sprzedałeś nas, a górnicy zginęli także za ciebie. Zdrajca!  
To tylko niektóre opinie, jakie usłyszał Adam Michnik, kiedy zeznawał jako świadek obrony oskarżonego Kiszczaka. Redaktor naczelny "michnikowego szmatławca" sam dolał oliwy do ognia, gdy po wejściu na salę rozpraw pierwsze kroki skierował do Kiszczaka, a następnie, nisko się kłaniając, długo i serdecznie ściskał dłoń oskarżonego i jego żony. Na zarzuty związkowców miał tylko jedną odpowiedź: "Ja 6 lat siedziałem", co skwitowane zostało: "Widocznie za mało, skoro pan niczego nie zrozumiał".
Przewodnicząca składu sędziowskiego zarządziła przerwę i kazała opuścić salę obserwatorom procesu, ale gdy po kilku minutach zorientowała się, że nikt się nie podporządkował, sama anulowała swoją decyzję. Podczas przerw związkowcy rozwijali transparent z napisem: "Ukarać komunistycznych zbrodniarzy!". Wzbudzał on więcej zainteresowania niż zeznania Michnika, który opowiadał jedynie o rozmowie, jaką przeprowadził z Kiszczakiem podczas "okrągłego stołu". Rozmowa ta była tak "przełomowym momentem" w życiu Michnika, że nagle przestał widzieć w Kiszczaku wroga, a dostrzegł najistotniejszego architekta "okrągłego stołu". W śród tylu ciepłych słów o człowieku odpowiedzialnym za śmierć górników zabrakło jedynie słynnego stwierdzenia pana Adama - "Odpier... się od generała!", ale i tak wszyscy wiedzieli co "niegdysiejsza legenda opozycji" miała na myśli.
(...)

Co uchwaliła Rada Państwa?
(...)
Ryszard Reiff był jedynym członkiem Rady Państwa, który głosował przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego.
- Około 24.00 przyjechało po mnie dwóch oficerów i przywiozło mi od przewodniczącego Rady Państwa jednozdaniowe zaproszenie na godz. 1.00 w nocy. Z rozmów z oficerami dowiedziałem się, że zablokowano połączenia telefoniczne i zaczęto legitymować ludzi - powiedział Reiff. Stwierdził, że kiedy rozpoczęło się posiedzenie Rady Państwa, położono przed nim plik maszynopisów, ale nie było czasu na ich przeczytanie. Nie wolno ich było zabrać ze sobą. Przedstawiona przez gen. Tadeusza Tupaczewskiego informacja miała wyłącznie charakter polityczny. Głosowanie odbyło się przez podniesienie ręki. W związku z tym świadek nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy dokumenty, nad którymi głosowali wówczas, były zgodne z tym, co później opublikowano w Dzienniku Ustaw, czy też możliwe jest, by różniły się od siebie.
(...)

Morderca górników niewinny!!!

29 lipca 1996 r. Sąd Wojewódzki w Warszawie uniewinnił byłego szefa MSW Czesława Kiszczaka, oskarżonego o to, że swoim bezprawnym szyfrogramem przyczynił się do zamordowania 9 górników z KWK "Wujek" i zranienia kilkudziesięciu innych w tym również z KWK "Manifest Lipcowy".
Ten skandaliczny wyrok okrył hańbą cały polski wymiar sprawiedliwości. Teraz nikt już chyba nie ma wątpliwości w jakim kraju żyje. Nikt też nie da się już mamić opowiastkami o tzw. niezawisłości sądów. Decyzja sądu szokuje i bulwersuje. Ale nie zaskakuje. Od samego początku Kiszczak kombinował (i to z pozytywnym skutkiem) jak wywinąć się od kary za najcięższą przecież zbrodnię. Za morderstwo. Robił co chciał, a wszyscy działali pod jego dyktando. Wystarczyło lewe zwolnienie lekarskie, a już Sąd Wojewódzki w Katowicach wyłączył go do odrębnego postępowania. Już wtedy było wiadomo, że sądzenie Kiszczaka to farsa. Długo zwlekano z rozpoczęciem procesu w Warszawie. Zaledwie po kilku rozprawach sędzia Wiktor Wasiluk obraził się na dziennikarzy za to, że przypomnieli mu, iż w stanie wojennym skazywał ludzi na większe kary, niż żądał prokurator i zrezygnował z prowadzenia sprawy. Powoływano nowy skład sędziowski pod przewodnictwem SSW Agnieszki Zakrzewskiej. Proces wlókł się. Wreszcie nastąpiła wyjątkowo sprzyjająca koniunktura polityczna. Sąd doznał olśnienia i nagle przyspieszył. Rozprawy wyznaczano co tydzień, bo tak życzył sobie Kiszczak. Wszystko zmierzało do tego, by jak najszybciej uznać go niewinnym. By jak najszybciej morderca bezbronnych ludzi mógł cieszyć się w spokoju wolnością i naigrawać się ze swych ofiar.

Sąd Wojewódzki w Warszawie nie dopatrzył się związku między strzałami w śląskich kopalniach a zbrodniczym szyfrogramem, rozesłanym przez Kiszczaka do podwładnych, w którym nie tylko zezwalał na krwawe rozprawienie się ze strajkującymi, ale powoływał się także na nie istniejące przepisy. Wystarczyła opinia jednego biegłego. Innych, wnioskowanych przez pełnomocników oskarżycieli posiłkowych, nie dopuszczono, mimo iż niektórzy świadkowie-komendanci zeznali, że szyfrogram potraktowali jak rozkaz.
Sąd Wojewódzki w Warszawie, uniewinniając mordercę, dał przyzwolenie na dokonywanie zbrodni. Oto, tacy przestępcy jak Kiszczak mogą czuć się bezkarnie i w ten sam sposób rozwiązywać konflikty społeczne.
Kiedy ś jeden z górników powiedział Kiszczakowi, że polski oficer, gdyby miał tyle ofiar na sumieniu sam strzeliłby sobie w łeb. Tak postąpiłby człowiek, który miałby choć odrobinę honoru. Ale jakiż honor może mieć żołnierz, który na czapce nosi orzełka, a w sercu sierp i młot?!
Uniewinnienie Kiszczaka to tylko początek.
Oskarżyciele posiłkowi i ich pełnomocnicy złożyli apelację. O rewizję wystąpi prokuratura, która - swoją drogą - też niezbyt wysoko wyceniła ludzkie życie. Być może sąd wyższej instancji będzie miał więcej odwagi, by spojrzeć prawdzie w oczy. By zbrodnię nazwać zbrodnią, a mordercę potraktować jak mordercę. Niezależnie od tego, jaką pełnił funkcję i od tego, kto rządzi w kraju. Trudno oprzeć się pewnej refleksji. Oto prof. Jacek Żochowski, który wydając lewe zwolnienie wybawił Kiszczaka od konieczności przyjazdów do Katowic, wkrótce potem, gdy komuniści doszli do władzy, został ministrem zdrowia. Czy uniewinniający wyrok wydany przez skład sędziowski nie oznacza czasem rychłej zmiany na stanowisku ministra sprawiedliwości?

Kiszczak dyktuje wyrok
Sąd Najwyższy zadecyduje, czy zbrodnia popełniona przez Czesława Kiszczaka może być dalej ścigana, czy też uległa przedawnieniu. Warszawski Sąd Apelacyjny nie rozpatrzył odwołania prokuratury i pełnomocników oskarżycieli posiłkowych od haniebnego, uniewinniającego wyroku wydanego przez Sąd Wojewódzki w lipcu 1996 r. Postanowił zapytać, czy ujęte w akcie oskarżenia "umyślne przestępstwa przeciwko zdrowiu i życiu" odnoszą się też do "powszechnego niebezpieczeństwa dla zdrowia, życia i mienia". Okazało się bowiem, że czyn zarzucany Kiszczakowi traktowany jest jako "występek" i trzeba rozstrzygnąć, czy uległ on przedawnieniu w grudniu `96.
Jak uzasadniali pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych, Kiszczak, jako funkcjonariusz państwowy, wydając szyfrogram zezwalający na użycie broni palnej, przyczynił się do śmierci i zranienia górników, a zatem bieg przedawnienia liczy się dopiero od stycznia `90.
- Mój klient chce być osądzony i uniewinniony - o świadczył obrońca Kiszczaka, mec. Jacek Wasilewski.
- No to jak, osądzony czy uniewinniony?! - krzyknął kto ś z publiczności.
    Około czterdziestoosobowa grupa górników z Katowickiego Holdingu Węglowego, która przyjechała na proces, wywołała popłoch w sądzie. Natychmiast na nogi postawiono uzbrojonych w pałki policjantów. Kilkunastoosobowa grupa mężczyzn w czarnych mundurach "czuwała" na półpiętrze. Po zamknięciu rozprawy górnicy krzyczeli do Kiszczaka:
- Jak się pan czuje, panie generale?!
- Jaki tam generał, to zbrodniarz! - odkrzykiwali inni.
   Policjanci zablokowali wyjście z sali rozpraw. Czekali, aż były szef MSW chroniony przez ich kolegów opuści sąd.
- Dlaczego nas zatrzymujecie? - zagadywali górnicy do policjantów.
- Weźcie się lepiej do roboty. Zbrodniarze chodzą po wolności, a niewinni ludzie w ziemi gniją.
Policjanci w czarnych mundurach wyszli z górnikami, aż przed gmach sądu. Wyglądało tak, jakby to oni byli oskarżonymi w tej sprawie.

Część trzecia - Apelacja
Prokuratura Wojewódzka w Katowicach oraz pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych w kwietniu 1998 r. złożyli apelację od wyroku, który zapadł w trwającym ponad 4 lata procesie oskarżonych o pacyfikację KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" w grudniu `81.
W złożonej apelacji wnieśli o uchylenie całego wyroku i przekazanie sprawy do ponownego rozpatrzenia przez sąd I instancji.

Kuriozalne uzasadnienie
Na pisemne uzasadnienie tego skandalicznego wyroku trzeba było czekać aż 4 miesiące. Zgodnie z kpk pisemne uzasadnienie powinno być gotowe w ciągu 7 dni od wydania wyroku. Jeśli sprawa jest zawiła, to prezes sądu może termin przedłużyć na czas określony. Tak było i w tym przypadku. Sąd miał czas do 28 lutego 1998 r. Jednak przepisywanie na maszynie 160 stron zajęło sekretarce kolejny miesiąc. Treść uzasadnienia wyroku - jak można się było tego spodziewać - jest dokładnym odzwierciedleniem założonej tezy, że oskarżonych skazać nie wolno.
"W rozumieniu obowiązującego w roku `81 dekretu z 21 grudnia 1955 r. Milicja Obywatelska była uzbrojoną formacją, powołaną do ochrony ładu, spokoju, porządku i bezpieczeństwa publicznego podlegającą MSW. Do zakresu jej działań należało utrzymanie bezpieczeństwa publicznego, ochrona spokoju, ładu itp. Funkcjonariusza milicji winno cechować pełne oddanie partii i władzy ludowej oraz ofiarność, sumienność i gorliwość w wykonywaniu powierzonych zadań. Funkcjonariusz MO był obowiązany do przestrzegania socjalistycznej praworządności" - zaznaczyli w uzasadnieniu sędziowie. To właśnie ta "socjalistyczna praworządność" doprowadziła do tego, że na śląskich kopalniach strzelano do górników, ale zdaniem sądu oskarżeni "użyli broni w warunkach przewidzianych przepisami i wykonywali swoje obowiązki służbowe".
Z lektury uzasadnienia wydanego przez sąd można wysnuć prosty wniosek: jedynymi osobami mówiącymi prawdę w trakcie tego procesu byli... członkowie Plutonu Specjalnego.

Mimo iż oskarżeni w 1981 r. po pacyfikacji KWK "Wujek" własnoręcznie pisali raporty o zużyciu amunicji, zaś po akcji w "Manifeście Lipcowym" osobiście informowali swojego przełożonego, ile wystrzelali naboi, sąd uwierzył im, że wówczas kłamali, kierując się zasadą koleżeńskiej solidarności. Zupełnie inaczej sędziowie podeszli do zeznań świadków, którzy w 1981 r. zastraszani przez wojskową prokuraturę, często ranni i pobici, wreszcie na tym procesie mogli powiedzieć prawdę. W ich przypadku sąd uznawał, że prawdziwe zeznania składali właśnie wtedy. Zresztą zeznania uczestników tych wydarzeń traktowane były wybiórczo.
Ustalenia Nadzwyczajnej Komisji Sejmowej do Zbadania Działalności MSW oraz zeznania niektórych świadków, że plany pacyfikacyjne obu kopalni opracowane były przed wydarzeniami, nie przekonały sądu. Skład orzekający wolał dać wiarę tym, którzy twierdzili, że sporządzono je po wydarzeniach. W ten sposób pominięto jeden z najistotniejszych dowodów.
Sędziowie nie ustosunkowali się do wielu spraw m.in. do zacierania śladów zaraz po wydarzeniach, do ustaleń Wojskowej Prokuratury Garnizonowej, która już w 1982 r. stwierdziła, że broni użyli członkowie Plutonu Specjalnego. Nie zainteresowali się sprawą przestrzelania na strzelnicy broni Plutonu Specjalnego w dniu pacyfikacji KWK "Wujek". Nie uwzględnili zeznań biorących udział w akcjach milicjantów, którzy mówili, że widzieli jak strzelali członkowie Plutonu Specjalnego. Dokładnie zaś cytowano te zeznania, które mówiły, że górnicy obrzucali atakujących "niebezpiecznymi narzędziami". Odrzucone zostało rozpoznanie przez poszkodowanego Bogusława Tomaszewskiego oskarżonego Leszka Grygorowicza, jako osoby, która strzelała i ciężko go raniła.
Podobnych przykładów można przytoczyć wiele. Jedno jest pewne: uzasadnienie jest tak samo skandaliczne, jak wydany wyrok.

Apelacyjny pyta - Najwyższy odpowiada
Sąd Apelacyjny w Katowicach 9 lipca 1998 r. zadecydował, że zwróci się do Sądu Najwyższego o odpowiedź na pytanie, czy Sąd Wojewódzki w Katowicach naruszył prawo, wydając wyrok w zmienionym składzie orzekającym, a tym samym naruszył art. 388 pkt 2 kpk.
W złożonej apelacji pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych zarzucili bowiem Sądowi Wojewódzkiemu tzw. pierwszorzędne uchybienie procesowe, polegające na zmianie składu sędziowskiego w trakcie trwania procesu. Po ponad czteroipółletnim trwaniu procesu, już po mowach końcowych stron, wycofała się sędzia Marcela Faska-Jagła. Sędzia Ewa Krukowska zadecydowała o wprowadzeniu w jej miejsce sędziego Jacka Myśliwca, którego sama kilka miesięcy wcześniej wyłączyła ze sprawy z uwagi na częste choroby. Jednocześnie zarządziła jedynie powtórzenie tych rozpraw, w których sędzia Myśliwiec nie brał udziału. Taka sytuacja jest możliwa pod warunkiem, że wszystkie strony wyrażą na to zgodę. Ale o to sąd nie zapytał.
Rozpatrując formalny zarzut, Sąd Apelacyjny dopatrzył się jeszcze jednej nieprawidłowości. Otóż w pierwszych rozprawach uczestniczyło 6 ławników, bez wyraźnego określenia, którzy są podstawowi, a którzy dodatkowi. W efekcie w procesie uczestniczyło trzech, a nie dwóch ławników dodatkowych, to zaś narusza art. 145 pkt 1 ustawy o ustroju sądów powszechnych.
Sędzia Mirosław Ziaja - przewodniczący składu apelacyjnego oświadczył, iż sprawa jest nietypowa i po raz pierwszy zetknął się z takimi problemami.
Już 30 września 1998 r. Sąd Najwyższy zadecydował, że sprawa członków Plutonu Specjalnego ZOMO i ich przełożonych oskarżonych o zamordowanie dziewięciu górników z KWK "Wujek" i zranienie kilkudziesięciu innych w tym w KWK "Manifest Lipcowy" w grudniu Ő81 wróci z powodów formalnych do sądu I instancji. Trzech sędziów Sądu Najwyższego uznało, iż skład Sądu Wojewódzkiego "był sądem nienależycie obsadzonym" i w związku z tym wydany wyrok jest nieważny. Odpowiedź Sądu Najwyższego jest dla Sądu Apelacyjnego wiążąca.

Wyrok nieważny
1 grudnia 1998 r. Sąd Apelacyjny w Katowicach uchylił skandaliczny, uniewinniający wyrok w sprawie pacyfikacji KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" w grudniu 1981 r. Powodem uchylenia wyroku były błędy formalne popełnione przez Sąd Wojewódzki, a zwłaszcza to, że w procesie uczestniczyło za dużo ławników. Sąd Apelacyjny nie wyjaśniał do końca kwestii zmiany składu sędziowskiego bez zgody stron w trakcie trwania procesu.
- Sąd Najwyższy uznał 30 listopada 1998 r., iż skład sędziowski był składem nienależycie obsadzonym - poinformował sędzia SA Mirosław Ziaja - w związku z tym wydany wyrok uznać należy za nieważny. Prokurator Andrzej Juźkow i pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych mec. Janusz Margasiński domagali się przekazania sprawy do sądu I instancji. Jednak postawa niektórych obrońców wskazywała na to, że nie wszyscy prawnicy rozumieją o co chodzi, gdyż powołując się na merytoryczne zastrzeżenia wnioskowali o zwrot akt prokuraturze.
- Takiej decyzji Sąd Apelacyjny podjąć nie może - stwierdził prokurator Andrzej Juźkow. - Pragnę tylko wyrazić nadzieję, że merytoryczne zarzuty zawarte w apelacji, zarówno prokuratora jak i pełnomocników oskarżycieli posiłkowych, pomogą w wydaniu sprawiedliwego wyroku.
- To postępowanie musi zacząć się od nowa. Największym nieszczęściem jest to, że straciliśmy 6 lat - powiedział mec. Janusz Margasiński.
Tymczasem mec. Marek Barczyk oraz obrońcy Mariana Okrutnego domagali się zwrotu akt prokuraturze.
- O tym, czy akta wrócą do prokuratury, zadecyduje sąd na pierwszej rozprawie - uciął dyskusję sędzia Ziaja.
Obecni na posiedzeniu SA oskarżyciele posiłkowi również sprzeciwiali się wnioskom obrony i domagali się, by sprawę skierować do sądu.
- Nie jestem prawnikiem. Jestem gospodynią domową, ale wnoszę dodatkowo o to, by zakreślić ramy czasowe tego procesu. Żeby zakończył się w ciągu roku. świadkowie umierają, niektórzy giną w tajemniczych okolicznościach, a sprawa wciąż się wlecze - mówiła J. Stawisińska, matka zastrzelonego w "Wujku" 21-letniego Janka.
Po naradzie SA uchylił wyrok w całości i przekazał sprawę do sądu I instancji. Wraz z wyrokiem uchylono zażalenie obrońców z urzędu, którzy za obronę mieli dostać pieniądze ze Skarbu Państwa.
- To niesprawiedliwe - dowodził jeden z adwokatów - że nie dostaniemy zapłaty, która i tak jest niska, bo wynosi 30 zł za dzień, jak stawka robotnika.
A więc wszystko co było, całe 4 lata i 8 miesięcy procesu, okazały się nieważne. Wszystko zacznie się od początku...
       
Całość tutaj: http://ligarepublikanska.tripod.com/wuj ... trona1.htm

____________________________________
"Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein


20 gru 2011, 12:49
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA25 cze 2009, 12:10

 POSTY        3598
Post Re: Historia
Odkryli szokującą prawdę o Całunie Turyńskim!

Naukowcy potwierdzili: Jedna z najświętszych relikwii chrześcijaństwa nie została stworzona ręką człowieka

Spoczywający w turyńskiej katedrze Jana Chrzciciela Całun Turyński jest prawdziwym pośmiertnym płótnem, w które owinięto ciało Jezusa Chrystusa
. Taki wniosek można wyciągnąć dzięki wieloletnim badaniom przeprowadzonym przez włoskich naukowców.

Po pięciu latach badań Włoska Narodowa Agencja do spraw nowych technologii, energii i środowiska ENEA przyznała, że utworzenie takiego obrazu ukrzyżowanego człowieka, jaki widnieje na Całunie, może być efektem jedynie wyładowania w bardzo krótkim czasie olbrzymiej energii elektromagnetycznej, stanowiącej coś w rodzaju rozbłysku światła.

– Można by to osiągnąć za pomocą lasera ultrafioletowego, ale przecież ta technologia nie istniała w tamtych czasach – głosi oświadczenie zespołu badawczego pod kierunkiem prof. Paolo Di Lazzaro.

Badacze wyliczyli, że tajemnicza energia musiałaby mieć moc 34 miliardów watów promieniowania ultrafioletowego. A promieniowania o takiej mocy nie jest w stanie wyprodukować żadne nawet współczesne nam urządzenie. Najbardziej zaawansowane technicznie są w stanie wytworzyć promieniowanie o mocy do kilkunastu miliardów watów takiego promieniowania. Obraz na Całunie nie może być więc dziełem ludzkiej ręki.

Opinie badaczy na pewno pomogą Watykanowi w podjęciu decyzji o przyznaniu, że Całun jest autentykiem. Do tej pory Stolica Apostolska ani nie potwierdziła autentyczności Całunu, ani jej nie kwestionowała. Papież Benedykt XVI stwierdził natomiast, że odbicie na Całunie "zawsze przypomina nam o cierpieniu Chrystusa".

http://www.fakt.pl/Calun-Turynski-jest- ... 637,1.html


21 gru 2011, 22:30
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA10 lis 2006, 07:34

 POSTY        3465
Post Re: Historia
Dokumenty SB dotyczące TW Bolka są prawdziwe

michnikowy szmatławiec robi szum wokół spreparowanych dokumentów dotyczących Lecha Wałęsy. To przecież już dawno znana sprawa.
- Tak, próby preparowania dokumentów dotyczących agenturalne j współpracy Lecha Wałęsy zostały u nas jako oddzielny rozdział książki ''SB a Lech Wałęsa'' i nikt nigdy nie podważył żadnego fragmentu tej pracy, a ani wartości tych wszystkich innych dokumentów, które są prawdziwe.
Jakie dokumenty dotyczące Wałęsy były fałszowane?
- Służba Bezpieczeństwa podjęła próbę skompromitowania Lecha Wałęsy próbując jak to jest napisane w dokumentach SB - przedłużyć i akcentuję to słowo: ""przedłużyć współpracę Lecha Wałęsy o 10 lat".

Biuro Studiów SB dysponowało dokumentami dotyczącymi TW Bolek z lat 1970-76, a usiłowali wypreparować dokumenty o rzekomej współpracy Lecha Wałęsy z SB w latach 80. My tą operację z konkretnymi jej mechanizmami i kryptonimami dokładnie opisaliśmy w książce. Nie jest to żadna sensacja. Nie ma to nic wspólnego z autentycznością dokumentów dotyczących tajnego współpracownika o pseudonimie Bolek z lat 70.

Czy wiemy wszystko o przeszłości Lecha Wałęsy?
Oczywiście, że nie. W tej sprawie brakuje kluczowych dokumentów. Tak jak napisaliśmy w książce oryginalna teczka personalna i teczka personalna tajnego współpracownika TW Bolek zniknęła z archiwów w latach 80. Wedle ustaleń UOP z lat 90. jej oryginał znajduje się w Moskwie. Wiele innych dokumentów dotyczących Wałęsy na przełomie lat 80/90-tych zostało zniszczonych. To, co ocalało, znikało z archiwów UOP w czasie prezydentury Lecha Wałęsy. W niektóre takie działania był osobiście zaangażowany sam Wałęsa. Znaczną część dokumentów wypożyczył z archiwów i ich nie oddał. Wszystkiego więc nie wiemy, ale wiemy też wystarczająco dużo by odtworzyć podstawowe informacje dotyczące TW ps. Bolek. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że pod tym pseudonimem funkcjonował w ewidencji operacyjnej SB latach 1970-76 późniejszy przywódca Solidarności.
Fałszywki produkowane przez SB w latach 80. nie mają tu nic do tego.

Rozmawiał Jarosław Wróblewski

http://lubczasopismo.salon24.pl/twbolek/post /375218 ,gontarczyk-dokumenty-sb-dotyczace-tw-bolka-sa-prawdziwe

A mógł zostać legendą. :(
Tak jak na przykład Vaclav Havel, który przyznał się do współpracy.

____________________________________
"Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein


30 gru 2011, 21:47
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA21 paź 2006, 19:09

 POSTY        7731

 LOKALIZACJATriCity
Post Re: Historia
Kiszczak do domu, Słomka do kryminału

Jedynym, który pójdzie do więzienia po procesie o stan wojenny, jest ofiara stanu wojennego Adam Słomka.
Diabelski chchot niesprawiedliwości dziejowej..  

1. Jaruzelski wyłączony z procesu - chory. Eugenia Kemparowa - sprawa przedawniona, umorzenie. Kania - uniewinnienie. Kiszczak - wyrok w zawieszeniu - jeśli nie dopuści się recydywy i ponownie nie wprowadzi w Polsce stanu wojennego, to nie będzie siedział. Jedynym, który pójdzie do więzienia po procesie o stan wojenny, będzie Adam Słomka. W 30 lat od stanu wojennego Słomka został ponownie jego ofiarą.  

2. Słomka, więzień stanu wojennego, miał prawo do emocjonalnych reakcji. Mieli do niej prawo inni ludzie, którzy przyszli na ogłoszenie wyroku. Wysoki sąd, pamiętający stan wojenny co najwyżej z braku teleranka, powinien z godnością i wyrozumiałością znieść te emocje. Przeczekać je, może ostudzić upomnieniem, w ostateczności nakazać opróżnienie sali. Wreszcie zrobić to, co ostatecznie zrobił - przenieść ogłoszenie wyroku do innego pomieszczenia. Ale na litość boską - Słomki nie karać, a już w żadnym razie nie karać go więzieniem!
Jeśli tak miał się skończyć ten proces, to lepiej, żeby go nigdy nie było.  

3. Wtrącając do więzienia ofiarę stanu wojennego, przy równoczesnym uwolnieniu od realnej kary autorów i wykonawców tego zbrodniczego bezprawia - sąd wpisał swój wyrok w diabelski chichot niesprawiedliwości dziejowej.

12 stycznia 2012
Janusz Wojciechowski

http://januszwojciechowski.blog.onet.pl/

____________________________________
Nie jesteś tym, kim myślisz, że jesteś - lecz tym, kim się stajesz, gdy myślisz kim jesteś.


14 sty 2012, 17:17
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA23 sie 2009, 07:34

 POSTY        3657
Post Re: Historia
Słynna dziennikarka Fallaci o Wałęsie:
- to próżny ignorant.


Wałęsa nie podobał mi się jako człowiek, ale stałam - podobnie jak wielu innych - wobec ogromnego dylematu: albo przysłużyć się Rosjanom i napisać, że Wałęsa nie jest OK, albo pomóc walce o odzyskanie demokracji i napisać, że Wałęsa jest w porządku. Wybrałam to drugie wyjście i nie miałam racji

Ten wywiad przeszedł do historii. Jednak zarówno przeprowadzająca go dziennikarka, jak i jej rozmówca żałowali, że do niego doszło. Ona nazywała go próżnym, pretensjonalnym, pewnym siebie ignorantem, on ją - namolną kobietą. Kulisy słynnej rozmowy Lecha Wałęsy z Orianą Fallaci odkrywa po latach felietonista "Polityki" Daniel Passent w swojej najnowszej książce "Passa".

Fallaci spotkała się z przywódcą "Solidarności" w marcu 1981 r. W mieszkaniu państwa Wałęsów spędziła dwa dni, sobotę i niedzielę. Jak ujawnia Passent, z którym legendarna dziennikarka i pisarka była zaprzyjaźniona, rozmowa przebiegała z dużymi trudnościami i przedwcześnie się zakończyła. "Drugiego dnia, w niedzielę, rodzina już ubrana do kościoła, czeka i grzeje się, a Fallaci ani myśli kończyć. Wreszcie do akcji wkroczyła Danuta Wałęsowa, szczegółów nie będę opisywał, w każdym razie wywiad został przerwany, a Wałęsa powiedział do Fallaci: 'Widzi pani - takie są Polki'" - relacjonuje w nowej książce, która właśnie się ukazała nakładem Wydawnictwa Czerwone i Czarne.

"Mogłam napisać, że Wałęsa nie jest OK"
Passent zdradza, że włoska dziennikarka, choć była całkowicie po stronie "Solidarności", samym Wałęsą nie była zachwycona. Żeby nie zaszkodzić Wałęsie i nie przyłączyć się do nagonki na przewodniczącego "Solidarności", w swoim wywiadzie nie wspomniała o tym jednak ani słowem. "Wałęsa nie podobał mi się jako człowiek, ale stałam - podobnie jak wielu innych - wobec ogromnego dylematu: albo przysłużyć się Rosjanom i napisać, że Wałęsa nie jest OK, albo pomóc walce o odzyskanie demokracji i napisać, że Wałęsa jest w porządku. Wybrałam to drugie wyjście i nie miałam racji" - mówiła po latach swojemu przyjacielowi Fallaci.

Był to jedyny raz, kiedy odstąpiła od swojej zasady, żeby pisać wszystko, jak było - samą prawdę.
"On był wtedy taki pewny swego, taki nadęty, że powiedział mi: 'Zobaczy pani, że ja zostanę prezydentem'. 'Co on wygaduje?' - pomyślałam i nigdy nie włączyłam tego do wywiadu, bo to miał być dobry, antykomunistyczny, antyrosyjski wywiad.
Nazajutrz, kiedy znów z nim rozmawiałam, powiedziałam: 'Słuchaj, Lechu, wczoraj powiedziałeś coś, co mam nagrane, ale wolałabym to pominąć, bo wygląda śmiesznie i pretensjonalnie'.
'Jakie śmiesznie? Jakie pretensjonalne? Masz napisać, co ci mówię: że będę prezydentem!' - uniósł się.
I wiesz co? Nie napisałam tego, nie napisałam, żeby go zezłościć i żeby mu nie zaszkodzić, bo to by go ośmieszyło; żeby Rosjanie, żeby wszyscy traktowali go poważnie. I nie miałam racji. Koniec. Kropka" - opowiadała dziennikarka Passentowi.

Fallaci stwierdziła po latach, że była zbyt surowa wobec Mieczysława F. Rakowskiego, wówczas wicepremiera w rządzie Wojciecha Jaruzelskiego, z którym również przeprowadziła w 1981 r. wywiad i zbyt wyrozumiała wobec Wałęsy.

"Z wiekiem muszę przyznać, że czasem byłam nawet za surowa. I jeżeli mówię, że Rakowski zdobył sobie moje uznanie, to należy to traktować poważnie. Jak wiadomo, nie byłam zwolenniczką komunistów, i kiedy mogłam - pisałam przeciwko nim. On był wówczas członkiem partii i tego nie taił. Mówił, że jest komunistą czy usiłuje nim być, ale był inteligentny, uczciwy, kulturalny. Myślę, że wówczas go nie doceniłam. I przeciwnie - byłam zbyt łagodna wobec Wałęsy" - mówiła.

Zdradziła, że kiedy pytali ją, czy żałuje sposobu, w jaki napisała jakiś wywiad, odpowiadała natychmiast:
"Tak, wywiadu z Lechem Wałęsą". "I to nie później, ale od razu, nazajutrz po jego opublikowaniu. Ponieważ jedyny raz nie zaufałam swojemu instynktowi, który jest niezawodny, zwierzęcy, jak u dzika, który węszy za truflami" - uważała Fallaci.

Zdaniem dziennikarki Wałęsa był próżnym, pretensjonalnym, pewnym siebie ignorantem.
Tak napisała o nim w opublikowanym w 2005 r. "Wywiadzie z sobą samą": "Nasza epoka pozbawiona jest przywódców" - pisała Fallaci

- "Kiedy się pomyśli, że pijak Jelcyn był carem, a ignorant Wałęsa symbolem wolności, uginają się nogi pod człowiekiem".

Źródło
http://wiadomosci.wp.pl/title,Slynna-dz ... omosc.html

____________________________________
Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse
Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć
/Katon starszy/


19 sty 2012, 20:27
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA25 cze 2009, 12:10

 POSTY        3598
Post Re: Historia
Ten niedźwiedź walczył z Niemcami
Załącznik:
634626576625283752.jpg

To niesamowita historia. I choć minęło prawie 70 lat, wciąż budzi wielkie emocje. A chodzi o niedźwiedzia, który z polskimi żołnierzami armii Andersa przeszedł szlak bojowy z Iranu po Szkocję. Pił piwo, uprawiał z żołnierzami zapasy, a gdy przyszła potrzeba, pomagał w noszeniu amunicji pod Monte Casino. Dodawał otuchy w tych straszliwych czasach!

– Wojtek zastępował nam domowe ciepło. Ktoś w domu ma psa lub kota, a my mieliśmy niedźwiadka – wspomina prof. Wojciech Narębski (87 l.), ostatni żyjący w Polsce kombatant armii generała Władysława Andersa, który służył z sympatycznym misiem w tej samej kompani.

Dla żołnierzy, którzy przeszli wojenne piekło na terenach ZSRR, Palestyny i Włoch, niedźwiadek stał się olbrzymim wsparciem.

Trafił do polskich żołnierzy w 1942 roku w Iranie. Został odkupiony m.in. za kilka konserw. Początkowo był w sztabie armii w Teheranie. Wojtek okazał się jednak strasznym psotnikiem. Dlatego został wysłany do Palestyny, gdzie przyjęła go 22. Kompania Zaopatrywania Artylerii.

– Dowódca powiedział mi: „Ty będziesz Mały Wojtek, a on Duży Wojtek” – z uśmiechem wspomina Narębski. Syryjski niedźwiedź brunatny przeszedł z wojskiem szlak aż do Szkocji. Został nawet oficjalnym członkiem Polskiego Wojska, w stopniu kaprala.

Wojtek uwielbiał jeździć w szoferce ciężarówki lub na jej pace, co prowokowało wiele zabawnych sytuacji. – Gdy pewnego razu zobaczył morze, zeskoczył z ciężarówki i pobiegł się wykąpać. Włoszki, które siedziały na plaży, wpadły w panikę! – opowiada rozbawiony Narębski.

Misiowi udało się też złapać w Iraku złodzieja, który ze skradzioną bronią schował się w łaźni. Profesor wspomina również, jak naśladujący żołnierzy Wojtek, ładował 150-kilowe skrzynie z pociskami podczas walk o Monte Casino. – Taka skrzynia miała cztery pociski i musiało ją dźwigać przynajmniej dwóch ludzi – mówi Narębski.

Po zakończeniu kampanii włoskiej Wojtek trafił z żołnierzami do Szkocji. Tam zaopiekowało się nim zoo w Edynburgu. Zmarł w 1963 roku. W Wielkiej Brytanii doczekał się swojego pomnika.

– Wojtek był jednym z nas. Był bardzo łagodny. Wychował się wśród ludzi i traktował żołnierzy jak rodzinę. Był naszym dobrym duchem, jego mruczenie i wygłupy były dla nas po ciężkim dniu walk największą nagrodą – dodaje profesor Narębski (87 l.).

http://www.fakt.pl/Ten-niedzwiedz-walcz ... 369,1.html


 Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.


22 sty 2012, 18:12
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA10 lis 2006, 07:34

 POSTY        3465
Post Re: Historia
Barbara Kwarc ogłosiła stan wojenny w internecie

Barbara Rogowska, ps. Barbara Kwarc, urodziła się w Mławie w 1953 roku.
„Królowa internetu” wprowadza dziś o północy stan wojenny w internecie.

"Obywatele dosyć mają ograniczania ich praw i wolności. Dlatego zwracamy się z apelem do rządu polskiego o postąpienie według woli obywateli i nie podpisywanie ustawy ACTA" - napisali hakerzy na stronie premiera.
"Internetu nam cenzurować nie będziecie. Praw człowieka nie odbierzecie! Chyba, że chcecie abyśmy naprawdę pokazali swoją prawdziwą siłę ;-)" – ostrzegają hakerzy.
Apelowi hakerów towarzyszył filmik stylizowany na słynne przemówienie, podczas którego Wojciech Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Kobieta w czarnych okularach ogłasza w nim "stan wojenny na obszarze całego internetu".
To kolejny atak hakerski na instytucje rządowe w Polsce.

- Internet nasz znalazł się nad przepaścią. Dorobek wielu pokoleń wzniesiony na bazie spectrum, amigi, commodore i atari ulega ruinie. Internetowi zadawane są kolejne ciosy. Naród osiągnął granice wytrzymałości psychicznej
- podkreśla w przemówieniu blogerka, która zabrała głos ws. ostatnich ataków hakerskich.
- Ja, Barbara Kwarc, w zgodzie z postanowieniem Konstytucji, wprowadzam dziś o północy stan wojenny na obszarze całego internetu. Niech ten apel pojawi się na wszystkich portalach internetowych. Wobec całego narodu polskiego i całego świata, pragnę powtórzyć te nieśmiertelne słowa: wolność dla internetu i git majonez - taki filmik, stylizowany na słynne przemówienie Wojciecha Jaruzelskiego, podczas którego ogłosił stan wojenny, pojawił się na stronie Premiera RP.

Czym naprawdę jest układ ACTA?
ACTA (Anti-counterfeiting trade agreement) to układ między Australią, Kanadą, Japonią, Koreą Południową, Meksykiem, Maroko, Nową Zelandią, Singapurem, Szwajcarią i USA, do którego ma dołączyć UE. Jego nazwę można przetłumaczyć jako "porozumienie przeciw obrotowi podróbkami", dotyczy jednak ochrony własności intelektualnej w ogóle, również w internecie. Zdaniem obrońców swobód w internecie może prowadzić to do blokowania różnych treści i cenzury w imię walki z piractwem.
Rada UE decyzję o podpisaniu go podjęła za polskiej prezydencji na posiedzeniu 15-16 grudnia 2011 z udziałem ministrów rolnictwa i rybołówstwa, pod przewodnictwem Marka Sawickiego. Kraje UE uzgodniły przystąpienie do porozumienia na szczeblu eksperckim; w takim przypadku jest przyjętą praktyką, że formalną decyzję podejmują bez dyskusji ministrowie na dowolnym posiedzeniu.


http://naszamlawa.pl/barbara-kwarc-oglo ... nosci.html

____________________________________
"Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein


24 sty 2012, 18:39
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA10 lis 2006, 07:34

 POSTY        3465
Post Re: Historia
Dość szatanie! Szatan się nie modli
Załącznik:
Dość szatanie!.JPG

Lech Wałęsa jest wyraźnie zdenerwowany informacjami o tym, że w sejmowych archiwach mają się znajdować materiały nt. jego rzekomej działalności jako TW "Bolek" na początku lat 70.
- Mam nadzieję, że ludzie zdrowej wiary w porę zatrzymają szatańskie działania nieodpowiedzialnych ludzi z Torunia. Będą wspierać działania religijne, a wszystkim innym powiedzą dość SZATANIE - napisał na swoim blogu były prezydent.
- Szatan się nie modli i nie jednoczy ludzi - odpowiada Wałęsie Anna Sobecka (PiS) w rozmowie z Onetem.

Legenda "Solidarności" liczy na utemperowanie Torunia (czyli m.in. Radia Maryja i "Naszego Dziennika") "dopóki nie jest za późno". A to dlatego, że ów Toruń „dalej łże, opowiada kłamstwa jako pierwszą wiadomość, opierając się na papierach rzekomo odnalezionych w Sejmie”.

Chodzi o to, że w archiwum tzw.  komisji Jerzego Ciemniewskiego, która powstała w 1992 r. dla zbadania lustracji przeprowadzonej przez Antoniego Macierewicza, mają się znajdować materiały i kopie donosów TW Bolka, a tym miał być Wałęsa. To o tyle ważne, że - jak wynikało z książki doktorów Cenckiewicza i Gontarczyka - Wałęsa w czasie prezydentury czyścił akta z papierów na swój temat. O zarchiwizowanych materiałach komisji napisał ostatnio "Nasz Dziennik", a także "Uważam Rze".

W ocenie byłego prezydenta media związane z o. Tadeuszem Rydzykiem dobrze wiedzą, że "nic nie było schowane".
- (…) Te papiery są wytworzone przez komisję sejmową, a ksera zgromadzone były z dosłanych anonimów niewiadomego pochodzenia - napisał. W jego ocenie ksera z "oficjalnych instytucji musiały być zwrócone tym instytucjom", zatem żadnych sensacyjnych kwitów nie ma. Skoro - jak sądzi Wałęsa - niczego nowego nie ma, to zadaje pytania, i sam odpowiada. - Więc o co chodzi? O sianie zamętu, nienawiści, kłamstwa. Czy to nie jest szatańskie działanie? Czy szatanowi należy powiększać pole działania?

Widząc w rozpowszechnianiu informacji o "zamrożonych" materiałach nt. TW Bolka działania szatańskie, Wałęsa zwraca się z apelem o ich zatrzymanie. Przy okazji b. prezydent nazywa środowisko Radia Maryja "wściekłymi psami z Torunia", które "szczekały". - Brudzili moje imię i wielkie zwycięstwo pod moim przewodem nad komunizmem. Głosili to na cały świat.

Zarzut o wysługiwanie się szatanowi rozbawił posłankę Prawa i Sprawiedliwości Annę Sobecką, która jest związana z Radiem Maryja, a przed wejściem do Sejmu była nawet spikerką w rozgłośni o. Tadeusza Rydzyka. Zapytaliśmy ją o opinię.
- Szatan się nie modli i nie jednoczy ludzi - odpowiada Wałęsie Anna Sobecka (PiS) w rozmowie z Onetem. Jak dodaje, „to radio stara się i robi, co może”.
- Gdyby było szatańskie, to to środowisko (związane z RM - red.) byłoby akceptowane przez wielu, a tymczasem jest tępione i dyskryminowane i to przede wszystkim przez ludzi piastujących najwyższe urzędy i organy konstytucyjne.

Sobecka radzi też byłemu prezydentowi zachowanie umiaru.
- Myślę, że już czas, aby Lech Wałęsa się opamiętał, bo kompromituje się totalnie i to w wielu tematach. Pamiętam jak mówił, że ojcu świętemu Janowi Pawłowi II niczego nie zawdzięcza. Wstyd i kompromitacja, a szkoda. Nie wypada mu mówić takich rzeczy, ani tak się zachowywać, bo jest osobą publiczną - mówi Sobecka, która nie kryje, że Wałęsa jest postacią ważną z historycznego punktu widzenia.

http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-oneci ... omosc.html


 Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.

____________________________________
"Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein


21 lut 2012, 18:20
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA21 paź 2006, 19:09

 POSTY        7731

 LOKALIZACJATriCity
Post Re: Historia
Wałęsów dwóch

Lech Wałęsa podaje coraz to kolejne wyjaśnienia zagadek z przeszłości swojej i III RP, i ciekawe jest, że im bardziej kto Wałęsie wierzy, tym bardziej stara się nie zauważać jego aktywności w tej kwestii.
Oddane Wałęsie ośrodki zupełnie przemilczały wczorajszą sensacyjną wypowiedź na blogu ojca-współzałożyciela III RP, w której wyjaśnił on jedną z największych tajemnic naszej historii najnowszej, a mianowicie, w jaki sposób dostał się na strajk sierpniowy.

Jak wiemy, kanoniczna wersja legendy mówi o przeskoczeniu przez mur, z tym, że nikt, z samym Wałęsą na czele nie był w stanie wskazać, w którym miejscu ten mur przeskoczył, a jak już wskazał, to okazało się, że nigdy tam żadnego muru nie było. Jest też druga wersja − że kiedy strajk wybuchł, Wałęsę w trybie pilnym dowieziono do stoczni motorówką Marynarki Wojennej. Tę drugą wersję uwiarygodniali nie tylko liczni bohaterowie historycznego wydarzenia, ze śp. Anną Walentynowicz na czele, ale też byli oficerowie służb wojskowych, których wypowiedzi przypomniano przy okazji odkrycia w sejmowym archiwum donosów TW „Bolek”.

I stąd właśnie wczorajsze oświadczenie.
Trzeba przyznać, że tym razem Wałęsa potraktował dociekliwych z niezwykła jak na niego łaskawością.
Nie twierdzi, że to wszystko łajdacy, którzy ryją pod nim, bo mu zazdroszczą sławy. Wyjaśnia, że świadkowie po prostu widzieli przygotowanego przez bezpiekę sobowtóra.

Odkrycie, że już na początku strajku, gdy nic jeszcze nie wskazywało, że mało dotąd znany elektryk odegra w nim ważną rolę, i że strajk ten przyniesie większe reperkusje niż inne protesty, od kilku tygodni wybuchające i szybko gaszone podwyżkami w różnych miejscach Polski, ba − gdy nawet nikt nie wiedział, że Wałęsa dostał się do stoczni, bo nikt go przecież podczas przeskakiwania płotu nie zauważył − bezpieka miała już przyszykowanego sobowtóra Wałęsy oraz, jak twierdzi noblista, plan zamordowania oryginału i zastąpienia go ową „matrioszką”, każe na nowo przemyśleć cała historię ostatniego trzydziestolecia.

Przede wszystkim, pod kątem znalezienia odpowiedzi na pytanie: co z tym sobowtórem działo się dalej?
Innymi słowy: który Wałęsa był który? Krótko po swym przybyciu (przywiezieniu?) do stoczni przyszły symbol narodowy gasi strajk, podpisując z dyrekcją porozumienie płacowe. Jednak zaagitowani przez kobiety na bramach stoczniowcy odmawiają, chcą strajkować dalej − i wtedy Wałęsa staje na ich czele, rozpoczynając swą drogę na szczyty.

To jeszcze ten prawdziwy, czy już ten podstawiony?
A który z Wałęsów, jako prezydent, oficerów zaangażowanych w akcję dowiezienia sobowtóra do stoczni (podobnie zresztą jak i tych, którzy mieli do czynienia ze sprawą „Bolka”) obsypywał awansami i zaszczytami? Wydaje się logicznie, że prawdziwy Wałęsa nie miałby powodów tego robić, podobnie, jak nie kazałaby niszczyć dokumentów w stoczni i swej byłej szkole. Więc sobowtór? Jeśli tak, gdzie był wtedy prawdziwy Wałęsa, i gdzie dzisiaj jest sobowtór?

A może Wałęsa A zmienia się w Wałęsę B pod wpływem jakichś okoliczności − kwadry księżyca, naciśnięcia guzika na pilocie? − jak Stephensonowski doktor Jekyll w pana Hyde’a? Taka hipoteza może brzmi fantastycznie, ale znakomicie tłumaczy szereg niewyjaśnionych dotąd faktów. Na czele z tym najważniejszym, który właśnie sprawia, że legion obrońców Wałęsy tak uporczywie pozostaje głuchy na jego własne kolejne wyjaśnienia. A mianowicie z pytaniem, któremu z Wałęsów przekazali komunistyczni generałowie władzę nad Polską w roku 1989: temu „społecznemu”, czy swojej własnej „matrioszce”?

Może przynajmniej część energii zużywanej na opluwanie szukających prawdy historyków i dziennikarzy zechcą obrońcy Wałęsy zużyć na wyjaśnienie ujawnianych przez niego sensacji − nie tylko tej wczorajszej?

====================================================================

W obronie żywej legendy

Oryginalne dokumenty dotyczące konfidenta SB o kryptonimie „Bolek” ostatni raz miał w ręku, kazawszy je sobie dostarczyć do gabinetu, prezydent Lech Wałęsa.
Po otwarciu zwróconej przez niego teczki okazało się, że papiery zniknęły. Zważywszy na okoliczności i oczywisty fakt, że Lech Wałęsa nie był zainteresowany zniknięciem dowodów swojej niewinności, jest jasne, że kwity „Bolka” zniszczyć mogła tylko jedna osoba: tajemniczy don Pedro, szpieg z Krainy Deszczowców.

Czynem tym umożliwił on różnym „gorszym od faszystów” powtarzanie do dziś oszczerstw przeciw największemu i najbardziej znanemu na świecie z żyjących Polaków. Oczywiście, wszyscy ludzie na pewnym poziomie wiedzieli i tak, że prawdą jest tylko to, co mówi Wałęsa, zarówno gdy „przysięgał na Matkę Boską”, że nic nigdy nie podpisał, jak i gdy tłumaczył, że „podpisał tylko, żeby ich oszukać”. Tym bardziej że za każdym razem ręczyły za niego największe autorytety III RP. Oczywiście, „rozgrzani sędziowie” robili i robią co mogą, zamykając usta historykom, a nawet dopisując im do książek „dla równowagi” peany dla Największego. Niemniej jednak, brak rozstrzygającego dowodu mocno utrudnia im wszystkim robotę.

Z największym zatem oburzeniem społeczeństwo dowiaduje się, że wiarygodne kopie zaginionych dokumentów od lat leżą najściślej utajnione w archiwum sejmowym, i uporczywie odmawia się do nich dostępu.

Dlatego wzywam wszystkie autorytety, luminarzy, celebrytów i intelektualistów, radę gminy Popowo Podgórne i w ogóle wszystkich ludzi „na poziomie” do ponownego pisania protestów, zbierania podpisów, alarmowania instytucji międzynarodowych i domagania się na wszelkie sposoby, by władze przestały wreszcie ukrywać przed nami niezbity dowód prawdziwości mitu założycielskiego III RP.

Rafał Ziemkiewicz
Autor jest publicystą  tygodnika „Uważam Rze”
Wpis dodany do kategorii: Perły i plewy,

Źródło:
http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/

____________________________________
Nie jesteś tym, kim myślisz, że jesteś - lecz tym, kim się stajesz, gdy myślisz kim jesteś.


29 lut 2012, 18:57
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA25 cze 2009, 12:10

 POSTY        3598
Post Re: Historia
Zmarł zbrodniarz wojenny John Demjaniuk. Miał 91 lat

Załącznik:
3234821-john-demjaniuk-643-466.jpg


John Demjaniuk, strażnik obozu koncentracyjnego, nazistowski zbrodniarz wojenny nie żyje. Skazany w 2011 roku za współudział w zabójstwie co najmniej 28 060 Żydów zmarł w Bawarii, w domu opieki. Miał 91 lat.

Informację lokalnego radia potwierdziła Komenda Główna Policji w Rosenheim, w Górnej Bawarii Południowej w sobotę - poinformował dziennik Der Spiegel. 91-latek zmarł w domu opieki w Bad Feilnbach koło Rosenheim. Policja nie chce na razie komentować przyczyn śmierci. Prokuratura w Traunstein wszczęła już dochodzenie w sprawie zgonu.

Głośny proces
Demjaniuk, według prokuratury, służył jako strażnik w obozie koncentracyjnym w Sobiborze od marca do września 1943 r. Nie udowodniono mu żadnego konkretnego czynu, jednak sąd przychylił się do argumentacji prokuratury, że obóz służył planowemu mordowaniu ludzi, dlatego każdy, kto w nim służył, jest współwinny.

Jego obrońca w czasie procesu twierdził, że rzekoma legitymacja służbowa nr 1393 z obozu, to fałszywka rosyjskiej KGB. W swojej mowie końcowej, na której wygłoszenie potrzebował aż pięciu dni, oskarżał Niemców o próbę relatywizowania swojej winy za holokaust. Jak mówił, Demjaniuk to "ofiara represji" i "kozioł ofiarny", który pokutuje za niemieckie zbrodnie.

Demjaniuk nigdy jednak nie trafił za kratki. Sąd tuż po wyroku nakazał wypuścić 91-letniego zbrodniarza, motywując swoją decyzję bardzo podeszłym wiekiem skazanego.

"Iwan Groźny"
Iwan Demjaniuk urodził się w 1920 roku na Ukrainie. W 1940 roku mając 20 lat wstąpił do Armii Czerwonej. W 1942 roku dostał się do niemieckiej niewoli. Później zdecydował się jednak na współpracę z Niemcami i był szkolony w obozie SS w Trawnikach. Służył tam jako strażnik w obozie koncentracyjnym w Sobiborze.

Po wojnie Demjaniuk podawał się za uchodźcę. W 1952 r. udało mu się wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. W USA, przyjął imię John i pracował tam jako mechanik samochodowy.

Kilkadziesiąt lat później, z zebranych dowodów wynikało, że to on może być tzw. "Iwanem Groźnym" z obozu w Treblince.
W 1986 roku został więc wydany Izraelowi, a w 1988 roku, ze względu na współudział w zamordowaniu ponad 800 000 Żydów, został skazany na karę śmierci. Po pięciu latach uniewinnił go Sąd Najwyższy Izraela. Wtedy Demjaniuk wrócił do swojej rodziny w Seven Hills, w stanie Ohio.

Jednak Główny Urząd Ścigania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu zarządał ponownego rozpatrzenia jego sprawy. W maju 2009 roku Demjaniuk, którego Stany Zjednoczone pozbawiły obywatelstwa, został deportowany do Niemiec.

John Demjaniuk został uznany przez niemiecki sąd w maju 2011 r. za winnego pomagania w zamordowaniu 28 tysięcy Żydów w Sobiborze i skazany za to na pięć lat pobytu w zakładzie karnym.

Po werdykcie sądu w Monachium władze landu szukały dla niego miejsca pobytu w domu opieki dla osób starszych. Było to jednak trudno ze względu na to, że Demjaniuk był "bezpaństwowcem". Wreszcie trafił on do domu opieki w Bad Feilnbach jako "wymagający opieki". Demjaniuk zostanie pochowany w Niemczech na koszt państwa.

http://www.tvn24.pl/-1,1738461,0,1,john ... omosc.html


 Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.


18 mar 2012, 04:35
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA25 cze 2009, 12:10

 POSTY        3598
Post Re: Historia
Jak zginęła autorka znaku Polski Walczącej

Załącznik:
634678353497757060.jpg

20 marca 1942 roku po raz pierwszy na murach okupowanej Warszawy pojawił się znak Polski Walczącej. Charakterystyczna kotwica od razu stała się symbolem podziemnej Polski

Znak Polski Walczącej został wybrany spośród 27 propozycji zgłoszonych na konspiracyjny konkurs ogłoszony przez Biuro Informacji i Propagandy KG AK.

Autorką kotwicy okazała się Anna Smoleńska, harcerka Szarych Szeregów, studentka historii sztuki na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Niestety "Hania" 3 listopada 1942 roku została aresztowana przez Gestapo. Razem z rodzicami i rodzeństwem była osadzona na Pawiaku. 19 marca 1943 roku zginęła w obozie koncentracyjnym Auschwitz.


Waszym zdaniem
Podoba Ci się symbol Polski Walczącej?
TAK - 97%
NIE - 3%

http://www.fakt.pl/Polska-Walczaca-Ten- ... 077,1.html


 Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.


20 mar 2012, 21:53
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA23 sie 2009, 07:34

 POSTY        3657
Post Re: Historia
Mit ocalonego Krakowa legł w gruzach

Polaków przez 50 lat karmiono mitem "ocalonego Krakowa".
Niewygodna prawda została zakopana bardzo głęboko.
Spora rolę odegrała tajna agentka "Olga".
Co tak naprawdę stało się w styczniu 1945 roku?


"Niemcy w obliczu klęski zdecydowani byli zniszczyć miasto. Ocalało jedynie dzięki błyskawicznym działaniom wojsk 1. Frontu Ukraińskiego pod dowództwem marszałka ZSRR Iwana Koniewa" – czytamy we wstępie do najważniejszej przez dziesięciolecia książki na ten temat.
Sam Koniew w swoich wspomnieniach "Czterdziesty Piąty" oczywiście podkreślał, że celem natarcia jego wojsk było "uratowanie miasta" i jego "drogocennych zabytków" przed "całkowitym zniszczeniem", jako że "większość budynków była zaminowana". Sam miał zakazać używania lotnictwa i artylerii. Po wojnie Kraków dał Koniewowi honorowe obywatelstwo. Kiedy w 1973 r. marszałek umarł, został tu patronem ulicy (dzisiejsza ul. Armii Krajowej).

Obchody od stycznia do kwietnia
Mitem "ocalonego miasta" Polacy mieli być karmieni w sumie przez blisko pół wieku. Coroczne krakowskie obchody wyzwolenia miały się ciągnąć od stycznia do kwietnia. Z wizytami przyjeżdżali radzieccy wojskowi, a gazety rozpisywały się o dzielnych agentach z grupy bojowej "Głos", których praca wywiadowcza pozwoliła storpedować niemieckie plany zniszczenia miasta.
W 1970 r. ukazała się kanoniczna, jeśli idzie o utrwalanie mitu, książka Ryszarda Sławeckiego: "Manewr, który ocalił Kraków". Recenzentka miejscowego "Dziennika Polskiego" pisała o niej: "Powinna znaleźć się w każdej bibliotece szkolnej". I tak się stało. W latach 70. książka Sławeckiego była wznawiana bodaj pięć razy i dostała swoisty "atest" od Ministerstwa Oświaty.
Był jeszcze film "Ocalić miasto" (1976) – współprodukcja, ma się rozumieć, polsko-radziecka. Widz mógł w nim znaleźć i pełne napięcia sceny rozbrajania ukrytych w kanałach olbrzymich min, i zatroskanego o los miasta Koniewa. Na koniec radzieccy żołnierze zatańczyli jeszcze wśród rozradowanych krakowian kazaczoka.

Mit ciągle żywy
Wisienką na torcie był pomnik "wybawcy", czyli Koniew przy ulicy Koniewa. Wyrzeźbił go Antoni Hajdecki ze słusznym ideowo przesłaniem: "Z zewnątrz jest to marszałek, ale w środku jest kawał duszy człowieka". Mieli sobie z tego kpić w piosence artyści Piwnicy Pod Baranami. Rzeźbiarza wyśmiano, pomnik w III RP miał spaść z cokołu, ale narracja trzymała się mocno. Jak mocno?

– W Krakowie, o ile wiem, nikt na ten temat badań społecznych nie robił. Ale proszę pamiętać, że Koniew pojawił się na pomniku dopiero w roku 1987, czyli niedługo przed upadkiem systemu. To pokazuje, jak trwały w PRL był to mit – mówi prof. Andrzej Chwalba, historyk z UJ zajmujący się m.in. dziejami Krakowa.
– W Rosji nadal panuje silne przekonanie, że prastary Kraków przeznaczony na zagładę ocalał tylko dzięki Sowietom. Przykład osobisty: przy okazji 60. rocznicy wyzwolenia obozu w Oświęcimiu i wizyty w Polsce Władimira Putina jeździłem po Krakowie z telewizją rosyjską – opowiada prof. Chwalba.
– Jedna z dziennikarek miała bardzo "dokładne" plany zaminowania całego miasta. Pytała mnie: a to miejsce gdzie? a tamto gdzie? Była bardzo zaskoczona, kiedy się dowiedziała, że nie istnieją żadne dowody, które by wskazywały na całościowe zaminowanie miasta przez Niemców – wspomina.

Warto zajrzeć na blog ekspremiera Leszka Millera, który jeszcze dwa lata temu (to nie pomyłka) zżymał się na "barbarzyńskie" usunięcie krakowskiego pomnika Koniewa. A przy okazji niemal słowo w słowo za Sławeckim odtworzył propagandową opowieść o "uratowanym mieście".

Co się faktycznie stało w styczniu 1945 r. w Krakowie i jak miała się do tego legenda o "cudownym ocaleniu"?
"Krakau – stare niemieckie miasto, nie może być dla Niemiec stracone" – odgrażał się Hans Frank, rezydujący na Wawelu generalny gubernator III Rzeszy. Przez całą wojnę miasto było bowiem dla Niemców nie tylko stolicą Generalnego Gubernatorstwa, ale i planowaną "Norymbergą Wschodu".
Co to dla Krakowa oznaczało? Oczywiście zagłada nie ominęła 60 tys. tutejszych Żydów, zginęło też kilka tysięcy Polaków, ale miejska tkanka przetrwała lata okupacji w zasadzie bez szkód. Mało tego – hitlerowcy dbali o rozwój tutejszej infrastruktury, wszak po wygranej wojnie miał to być ważny ośrodek niemieckości.
W styczniu 1945 r. zaczęła się ofensywa Armii Czerwonej, której celem było zepchnięcie Niemców z linii Wisły za Odrę (stąd nazwa operacji: wiślańsko-odrzańska). Radziecka przewaga była miażdżąca – pięciokrotna w liczbie żołnierzy, a jeszcze wyraźniejsza, jeśli idzie o czołgi i działa. Niemcy nie mieli już żadnych szans skutecznej obrony, mogli się tylko cofać.
Groźby Franka były więc tylko próżną retoryką. Kiedy je wygłaszał, niemiecka administracja w pośpiechu opuszczała Kraków. Uciec też miał lada moment sam Frank, wywożąc z miasta zrabowane dzieła sztuki. Wycofywali się też niemieccy żołnierze – najpierw w kierunku Katowic, potem (po odcięciu drogi) na Wadowice i Żywiec.

Kabel, którego nie było
Pierwsze pogłoski, że miasto jest minowane i że może być z końcem okupacji wysadzone, zaczęli rozpowszechniać sami Niemcy parę miesięcy wcześniej. Chcieli zapewne spacyfikować tą groźbą ewentualny opór.
Pod niektórymi obiektami ładunki oczywiście podkładano.
– Niemcy wybrali je zgodnie z regułami sztuki wojennej. A więc: elektrownia, wodociągi, gazownia, mosty i wiadukty. Wszystko, aby opóźnić pochód wojsk przeciwnika i móc się bezpiecznie wycofać. Krakowa nic pod tym względem nie wyróżniało – mówi prof. Chwalba. Z książki Sławeckiego możemy się dowiedzieć, że w Bronowicach Niemcy kopali tajemniczy rów, a potem szybko go zasypali. Tu i ówdzie pracownicy kanalizacji mieli widzieć kable, których zakończenia miały się splatać w forcie Pasternik (północno-zachodnia rubież Krakowa).

To tu miał się znajdować detonator. Ten, kto by go uruchomił, obrócić miał w gruzy spory kawałek miasta: nie tylko fabryki czy mosty, ale też "wiekowe pomniki kultury": całe linie zabytkowych kamienic, Wawel, Rynek z Sukiennicami, Teatr Słowackiego, kościół na Skałce… Słowem: miasto miało czekać spustoszenie. Na szczęście "sowieccy saperzy razem z polskimi patriotami odkopali minerski kabel" i uniemożliwili gigantyczną detonację.

Ale nie było żadnego kabla wiodącego do fortu.
Niemcy, którzy w istocie nie spodziewali się radzieckiego uderzenia od zachodu, wzięli nogi za pas – ale miasta nie zamierzali wysadzać. Zniszczyli wprawdzie parę wiaduktów i mostów na Wiśle, podpalili też magazyny i zakłady monopolu spirytusowego, ale na tym ich "dzieło zniszczenia" się skończyło. Rozminowywanie ładunków tam, gdzie Niemcy je faktycznie podłożyli, radziecka propaganda rozdmuchała do miana operacji na olbrzymią skalę.
Na rzekomo przygotowanym do wysadzenia Wawelu ucierpiała tylko kaplica Batorego, i to od radzieckiej bomby lotniczej. Niemcy zresztą nie tylko nie podłożyli na Wzgórzu Wawelskim ładunków, ale bardzo solidnie zabezpieczyli zamek przed skutkami nalotów. W końcu Hans Frank zamierzał tu kiedyś wrócić.

Strategiczny cel czy skutek uboczny?
Bez wątpienia Armia Czerwona wypędziła Niemców z Krakowa przy stosunkowo niewielkich stratach dla miasta. Ale to nie był jej główny cel. Wydaje się raczej, że Sowieci chcieli jak najszybciej uchwycić Górny Śląsk i Zagłębie Dąbrowskie, gdzie znajdowały się kluczowe dla Rzeszy surowce i zakłady przemysłowe. Inne miasta na drodze tego marszu: Kielce, Bochnia czy Tarnów, też zostały zajęte właściwie bez poważniejszych szkód. – Niemcy po prostu uciekali. Ich opór miał stężeć dopiero na linii Odry – mówi prof. Chwalba.

"Mistrzowskie" uderzenie na Kraków przeprowadzono z północy i zachodu, gdzie miasto było słabiej bronione. I o tym akurat Sowieci, dzięki swojej siatce wywiadowczej, doskonale wiedzieli. Dość powiedzieć, że mieli agentów wśród wysokich oficerów hitlerowskich służb. Jednym z nich był kapitan Abwehry (niemieckiego wywiadu) Kurt Hartmann.
To on umożliwił ucieczkę z więzienia na Montelupich aresztowanej przez Niemców agentce "Oldze" i dostarczył plany obrony miasta wywiadowi Koniewa. A "Olga" była przy tym święcie przekonana (nie ulega wątpliwości, że głównie przez sowieckich politruków), że… "nawrócenie" Hartmanna to wyłączna zasługa jej namów. Blisko dekadę temu pisali o tym dziennikarze "Tygodnika Powszechnego", którzy dotarli we Lwowie do dawnej radzieckiej agentki. Krótko mówiąc: skoro już Sowieci zdobyli Kraków stosunkowo niewielkim kosztem, nie zamierzali zmarnować szansy, by po fakcie zrobić z tego przemyślany ruch na skalę niemal strategiczną. Nigdy takim nie był.

Nietknięte miasto i jego szczęśliwi mieszkańcy
"Kraków zdobędziemy automatami" – powiada Koniew we wspomnianym już filmie "Ocalić miasto". Rzekomo miał zakazać używania w walkach lotnictwa i ciężkiej artylerii. To oczywiście nie była prawda. Były i bombardowania, i ostrzały przeciwko niemieckim instalacjom wojskowym. W styczniu 1945 zniszczeniu uległo w Krakowie ponad 400 budynków, były też ofiary wśród cywilów.
Stosunek mieszkańców do nowych porządków był oczywiście ambiwalentny. Radość z przegonienia hitlerowców była powszechna, a żołnierze radzieccy bywali witani bimbrem i słoniną. Z drugiej strony: ludność była świadoma, że wyzwolenie jest właściwie początkiem nowej okupacji. Sami "wyzwoliciele" nie do końca potrafili zadbać o zachowanie pozorów.

Kiedy w dzisiejszych południowych dzielnicach Krakowa trwały jeszcze walki, w Pałacu pod Baranami zainstalowała się sowiecka komendantura wojskowa i NKWD.
– Ten budynek dosłownie parę dni wcześniej zajmowali jeszcze przedstawiciele okupanta niemieckiego. Nawet budek wartowniczych przy wejściu nie trzeba było demontować – mówi prof. Chwalba. W dodatku w piwnicach – tych samych, w których dekadę później miała powstawać Piwnica pod Baranami – sowieckie służby urządziły niewielkie więzienie.
Nie obeszło się bez wydarzeń drastycznych.
– Chyba największym echem odbił się gwałt na dziewczynce, dokonany na Dworcu Głównym. Na oczach świadków– zaznacza prof. Chwalba. Dokonywane przez radzieckich maruderów gwałty i grabieże (liczba jest niemożliwa do oszacowania) nie mogły przydawać nowym władzom sympatii.

Salwa z trzystu armat i wódka w Hawełce
Moskwa odtrąbiła wyzwolenie Krakowa jak poważny sukces wojenny. Na cześć dzielnych czerwonoarmistów 324 armaty oddały po 24 salwy. 135. Dywizji radzieckiej, która nacierała na Niemców od strony zachodniej, Stalin przyznał przydomek: "Krakowska". W ten sposób wyróżniano zgrupowania, które zasłużyły się w toku danej operacji.
"Piękne miasto, jedne z najpiękniejszych w Europie. Jest w nim taki Kreml i taki wielki Rynek Główny, a na nim restauracja Hawełka. Pójdziesz sobie do niej i wypijesz wódkę na mój koszt. Tylko warunek: musisz ochronić to miasto od skutków działań wojennych" – miał mówić Stalin do Koniewa na początku operacji wiślańsko-odrzańskiej.
Taką opowieść Koniewa przytaczał we wspomnieniach Jan Garlicki, wiceprezydent Krakowa. Pytanie: czy Stalin mógł mieć inne motywy poza propagandowymi, by z Krakowem obchodzić się tak delikatnie?

Czy metropolita pisał do Watykanu?
Parę lat temu znany cracovianista Leszek Mazan sugerował, że mógł na to wpłynąć ks. abp Adam Sapieha – metropolita krakowski, faktyczna głowa polskiego Kościoła pod okupacją. Już od wiosny 1944 r. podejmował on działania, by Kraków uczynić miastem otwartym, a więc niebronionym (taki status ogłosić mogły m.in. Rzym i Florencja). Miał się w tym celu dwukrotnie spotkać z Hansem Frankiem, a także pisać do papieża Piusa XII, by ten naświetlił problem dyplomacji amerykańskiej, co z kolei pozwoliłoby wpłynąć na Stalina.
– Nie ma dowodów na istnienie takiej korespondencji. A książę metropolita Sapieha spotkał się z Frankiem raz, nie dwa razy. Było to na Wawelu, a nie przy Franciszkańskiej. Także opowieść, że podjął generalnego gubernatora czarnym chlebem i marmoladą z buraków, należy wyłącznie do lokalnych legend. A co najważniejsze: Hans Frank Sapiehy nie posłuchał, zamierzał zrobić z Krakowa twierdzę – tłumaczy prof. Chwalba.

"Specjalny manewr" i "ocalone miasto" były w najogólniejszym sensie malowniczą fikcją. Od samego początku władze Polski Ludowej traktowały ją jednak bardzo serio.
– Na tej historii miał się opierać fundament wiecznej przyjaźni polsko-radzieckiej. Odwoływano się przy tym do krakowskich sympatii Lenina i Dzierżyńskiego. Pierwszy był w Krakowie przed I wojną światową, więc uznano, że wówczas "namaścił" to miasto. Po II wojnie przyjeżdżały tu zatem sowieckie wycieczki, "rajdy leninowskie", które nie były zainteresowane zabytkami, lecz dwoma muzeami Lenina i kombinatem jego imienia w Nowej Hucie. A Dzierżyński, jak się okazało, brał w Krakowie ślub – przypomina prof. Chwalba.

Z "wiecznej przyjaźni polsko-radzieckiej" Kraków ma dziś pusty cokół po Koniewie. Dwa lata temu miejscy radni wpadli na pomysł, by w tym miejscu stanął pomnik Armii Krajowej. Kombatantom tejże, co raczej zrozumiałe, pomysł się nie spodobał.

Autor: Mateusz Zimmerman
  Link
  http://wiadomosci.onet.pl/forum/mit-oca ... zytaj.html

____________________________________
Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse
Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć
/Katon starszy/


Ostatnio edytowano 03 kwi 2012, 20:45 przez Badman, łącznie edytowano 2 razy



03 kwi 2012, 20:37
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Odpowiedz w wątku   [ Posty: 591 ]  idź do strony:  Poprzednia strona  1 ... 16, 17, 18, 19, 20, 21, 22 ... 43  Następna strona

 Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
 Nie możesz odpowiadać w wątkach
 Nie możesz edytować swoich postów
 Nie możesz usuwać swoich postów
 Nie możesz dodawać załączników

Skocz do: