Grudzień 1981 - tak byłoZ bardzo obszernego artykułu cytuję wybrane najistotniejsze fragmenty.
Zapraszam do lektury...Dwunastego grudnia 1981 r. o godzinie 16.00 komendant wojewódzki MO w Katowicach płk Jerzy Gruba otrzymuje specjalny rozkaz - otworzyć kopertę z hasłem "W". W kilka sekund później siły porządkowe są w pełnej gotowości do działań.
W nocy z 12 na 13 grudnia do tysięcy mieszkań wkracza Służba Bezpieczeństwa wspierana przez uzbrojonych milicjantów. Zapełniają się więzienne cele i przygotowane specjalnie dla członków NSZZ "Solidarność" ośrodki odosobnienia. Przerwana zostaje łączność telefoniczna. Opancerzone wozy blokują drogi.
O godzinie 6.00 przemawia generał armii Wojciech Jaruzelski, przewodniczący Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, która powołała się poza konstytucyjnie i przejęła pełnię władzy w kraju. Telewizja i radio ciągle nadają długą listę nakazów i zakazów. Wprowadzono zakaz strajków i zgromadzeń. Ograniczono swobodę podróżowania. Wprowadzono godzinę policyjną. Do zmilitaryzowanych zakładów pracy wkroczyli komisarze wojskowi.
Tak rozpoczęła się wojna WRON-y z narodem.
Nie groziła nam wówczas żadna obca interwencja, choć Jaruzelski kilkakrotnie o nią zabiegał w Moskwie.
Dekret o stanie wojennym był nielegalny i sprzeczny z konstytucją. Członkowie Rady Państwa podpisywali w ową pamiętną noc dokumenty, których w ogóle nie znali. Inni złożyli podpisy w kilka dni później we własnym domu. Oficjalnie dekret o stanie wojennym ukazał się dopiero 18 grudnia 1981 r. w Dzienniku Ustaw. Nie mógł on stanowić żadnej podstawy prawnej, usprawiedliwiać jakiejkolwiek decyzji. Dotyczy to również tajnego szyfrogramu szefa MSW Czesława Kiszczaka, który podpisany 12 grudnia o godz. 11.00 już o 16.00 dotarł do wszystkich komend wojewódzkich MO. To właśnie z przyzwolenia na otwarcie ognia do załóg strajkujących zakładów pracy, zawartego w tym szyfrogramie, skorzystali ci, którzy zastrzelili i zranili górników śląskich kopalń.
Pierwszą reakcją na wprowadzenie stanu wojennego był szok. Ludzie pytali: z kim ta wojna? Kiedy zaczęli sobie uświadamiać, co się stało, postanowili sprzeciwić się bezprawiu. Bronili własnego honoru i godności. Decyzja mogła być tylko jedna - strajk! Nie przelękli się gróźb, więzienia, demonstracji siły. Domagali się odwołania stanu wojennego, wypuszczenia z więzień kolegów, przywrócenia "Solidarności".
KWK "Manifest Lipcowy"1. W kopalni "Manifest Lipcowy" w Jastrzębiu Zdroju wszystko zaczęło się 14 grudnia 81 r. Strajk wybuchł spontanicznie. Pamiętano jeszcze ten dzień, gdy podpisywano Porozumienia Jastrzębskie. Teraz górnicy wiedzieli, że znów zostali oszukani przez komunistyczne władze.
Na wiecu mówiono o stanie wojennym, o internowanych, więzionych i bitych, o przetrzymywanych przez kilkanaście godzin na mrozie związkowcach. Pouczono, jak zachowywać się w trakcie strajku. Przedstawiciele dyrekcji i wojska kilkakrotnie informowali załogę o konsekwencjach, jakie grożą za protest w stanie wojennym, ale górnicy odpowiadali hymnem narodowym i zapewnieniem, że "Manifest Lipcowy" się nie podda. Blokada informacyjna spowodowała, że strajkujący nie wiedzieli, co dzieje się w kraju. łącznicy, którzy przybywali z innych zakładów, opowiadali o brutalnych pacyfikacjach, dlatego górnicy z "Manifestu Lipcowego" przystąpili do budowania barykad z lutni górniczych i wagoników. Jedną z nich ustawili na bramie głównej. Tylko przejście obok niej nie było zabarykadowane, aby każdy kto chce, mógł opuścić kopalnię. Górnicy z niego nie skorzystali. Postanowili zostać na terenie zakładu.
15 grudnia siły milicyjne i wojsko brutalnie odblokowały kopalnie: "Moszczenica" i "Jastrzębie", a następnie udały się do KWK "Manifest Lipcowy". Do górników z "Manifestu Lipcowego" nie dopuszczano już nawet kapłanów z posługą duszpasterską.
Około godziny 11.00 milicja i wojsko zgrupowały się w pobliżu kopalni. W okolicach bramy głównej stanęła wołga, w której przebywał dowodzący akcją płk Kazimierz Wilczyński. Obok, w samochodzie marki "Star", zlokalizowano ruchome stanowisko dowodzenia.
O godz. 11.15 wezwano górników do zaprzestania strajku i opuszczenia kopalni. Strajkujący odpowiedzieli hymnem narodowym. Czołg zaczął rozbijać barykadę na bramie głównej. Milicja ostrzeliwała górników środkami chemicznymi, do działań wprowadzono armatkę wodną. Po sforsowaniu bramy na teren kopalni wtargnęły potężne siły ZOMO. Rozpoczęło się obrzucanie gazami łzawiącymi, petardami. Początkowo górnicy odrzucali je z powrotem, ale po kilku minutach teren był już tak zadymiony, że niektórzy zaczęli się dusić. W stronę milicji poleciało jeszcze kilka kamieni. Natarcie oddziałów zwartych zaczęło się jednak załamywać. W tym samym czasie przez przejście osobowe i bramę główną wbiegło kilkunastu funkcjonariuszy Plutonu Specjalnego ZOMO. Ubrani w ciemne, obcisłe mundury i żółte kaski, mieli przy sobie tylko broń automatyczną. Pluton Specjalny dwukrotnie ustawiał się naprzeciw górników i po kilku sekundach wycofywał. Za trzecim razem zza stojącego w poprzek placu czołgu rozległa się kanonada strzałów. Pluton Specjalny zaczął strzelać z pozycji półklęczącej do górników. Ktoś krzyknął, by położyć się na ziemi, bo strzelają. Po tym ataku, gdy górnicy zaczęli się wycofywać, na ziemi zostało czterech rannych. Strzelano ostrą amunicją. Rannych górników zaprowadzono do punktu sanitarnego, potem zabrały ich karetki pogotowia.
Jednak pierwsze strzały padły jeszcze przed wejściem na teren kopalni. Kilku członków Plutonu Specjalnego strzelało do górników przez okno budynku wartowni. Strażnika, który ich nie chciał wpuścić zomowcy brutalnie pobili i zawlekli do milicyjnej suki. Został potem aresztowany.
Po strzałach oddanych do górników trwała jeszcze przepychanka na placu przed cechownią. Górnicy zaczęli się cofać w głąb kopalni, a na jej teren weszły wzmocnione siły milicji, wspomagane armatkami wodnymi. Posuwały się za czołgiem drogą wewnątrzzakładową. Dotarły aż do miejsca, gdzie górnicy schowali się za barykadą. Tu po raz trzeci Pluton Specjalny użył broni, strzelając w przeszklone przejście między budynkami łaźni, którym uciekała część strajkujących.
Do większych starć między ZOMO a strajkującymi już nie dochodziło. Obie strony zdawały sobie sprawę z tego, że za chwilę do kopalni przybędzie kolejna zmiana górników. Dyrektor zaapelował o zakończenie strajku. Mówił, że już są ofiary, że może dojść do jeszcze większej tragedii. To samo mówił dowodzącemu akcją. Doszło do rokowań. Dyrektor dostał zapewnienie, że górnicy będą mogli bezpiecznie opuścić kopalnię w ciągu 10 minut. Strajk zakończył się. Około 13.00, górnicy z "Manifestu Lipcowego" opuszczali kopalnię, idąc między szpalerami ZOMO.
W pacyfikacji KWK "Manifest Lipcowy" brały udział: 3 kompanie ZOMO, 3 kompanie ROMO, 4 kompanie ORMO, 2 kompanie KW MO, 30 czołgów, 15 wozów opancerzonych BWP, 4 armatki wodne. Do tej akcji skierowano też 15 członków Plutonu Specjalnego ZOMO. Według oficjalnych danych w kopalni "Manifest Lipcowy" od zomowskich kul zostało rannych czterech górników. Wystrzelano tam 57 ostrych nabojów.
KWK "Wujek"W kopalni "Wujek" w Katowicach, o tym, że "coś się dzieje", górnicy dowiedzieli się już w nocy z 12 na 13 grudnia, kiedy milicja i służba bezpieczeństwa aresztowały ówczesnego przewodniczącego zakładowej Solidarności Jana Ludwiczaka. Ludwiczak zdążył zadzwonić do kolegów na kopalnię. Kilku z nich natychmiast pobiegło do jego mieszkania. Zostali poturbowani przez zomowców. Gdy wrócili pobici na kopalnię, o aresztowaniu i o tym, co zaszło, dowiedziała się już cała nocna zmiana. Górnicy przerwali pracę i zażądali natychmiastowego uwolnienia przewodniczącego. Atmosfera była napięta. Wczesnym rankiem 13 grudnia kilku górników udało się do parafii św. Michała, aby opowiedzieć ks. Henrykowi Bolczykowi, co się stało i poprosić go o odprawienie na terenie kopalni niedzielnej mszy św. Tuż przed nabożeństwem górnicy dowiedzieli się o stanie wojennym z radia. Msza odprawiona przez ks. Bolczyka i wygłoszone przez niego kazanie uspokoiły trochę wzburzonych górników. Tego dnia wszyscy rozeszli się do domów.
14 grudnia pierwsza zmiana zadecydowała o tym, że będzie kontynuować strajk.
(.....)
15 grudnia budowano barykady.
Na nastroje miały wpływ informacje o brutalnych pacyfikacjach innych zakładów, m.in. o kopalni "Staszic", gdzie po pacyfikacji milicja sprawiła "jatkę" w hotelu robotniczym. Tego dnia górnicy udali się do ks. Bolczyka, ale z uwagi na ogromne napięcie poprosili go, by tylko odmówił z nimi różaniec. Modlitwa przerwana została dramatycznym okrzykiem: "jadą!". Po chwili okazało się, że był to fałszywy alarm. Górnicy poprosili księdza o absolucję generalną.
16 grudnia o godz. 10.00 rano do załogi kopalni przyszedł dyrektor wraz z przedstawicielami wojska.
Wojskowi zażądali opuszczenia kopalni, grożąc, że w przeciwnym razie zostanie odblokowana siłą. Strajkujący odpowiedzieli hymnem, pieśnią "Boże coś Polskę". Wówczas też jeden z górników powiedział, że jeśli wejdzie wojsko, to opuszczą kopalnię, ale jeśli milicja - będą się bronić. Płk Piotr Gębka usiłował wmówić górnikom, że są ostatnim zakładem, który strajkuje, że cała Polska już pracuje normalnie, ale oni wiedzieli, że jest to kłamstwo. Płk Gębka dał im godzinę na opuszczenie zakładu. Ale i to nie zostało dotrzymane.
Po rozprawieniu się, przy użyciu armatek wodnych i gazu łzawiącego, z tłumem, głównie kobiet i dzieci, przed kopalnią - czołgi ruszyły do sforsowania muru. Była godzina 10.53. Zaczęto ostrzeliwać kopalnię środkami chemicznymi, górników polewano wodą z armatek. Wyłomami, zrobionymi przez czołgi, na teren kopalni zaczęły wchodzić oddziały milicji. Nadleciał helikopter, z którego zrzucano gazy łzawiące. Górnicy odrzucali granaty łzawiące, rzucali kamieniami. Zomowcy posuwali się w głąb kopalni i cofali. Około 11.30 dowodzący akcją płk Wilczyński polecił wykonanie kolejnego wyłomu w murze. Czołg wjechał w magazyn farb i rozpuszczalników i na chwilę utknął w miejscu. Wkrótce przesunął się do przodu, a przez wyrwę zaczęły wchodzić kolejne oddziały zomowców. W pewnym momencie w rejonie bramy kolejowej górnicy zaczęli mieć przewagę nad atakującymi. Udało im się wyprzeć z kopalni oddziały milicji. Trzech zawodowych funkcjonariuszy MO: kapitana Alfreda Wiewiórowskiego, porucznika Jerzego Kryskę i starszego sierżanta Stanisława Radzińskiego, którzy nie zdążyli uciec, wzięto jako zakładników. W siedzibie Komitetu Strajkowego jeńcom opatrzono rany, dano herbatę. Górnicy przeliczyli też amunicję w broni Wiewiórowskiego i Radzińskiego. Oni nie strzelali.
Tymczasem na placu przed kotłownią trwały walki. W powietrzu latały kamienie, śruby, petardy, świece dymne, granaty łzawiące. Pękały górnicze kaski i zomowskie tarcze. Teren kopalni całkowicie pokrywały chmury gazów. Nad głowami warczał helikopter. Wyły silniki czołgów. W punkcie sanitarnym było już wielu górników zatrutych środkami chemicznymi i rannych od petard. Oddziały ZOMO posuwały się za czołgami, jednak skuteczna obrona górników zmuszała je do wycofywania się. Dowodzący akcją zadecydował o kolejnym natarciu. Czołg ruszył.
W tym czasie członkowie Plutonu Specjalnego przeskoczyli przez płot na teren kopalni. W chwilę potem rozległy się strzały z broni automatycznej. Na placu przed kotłownią padli pierwsi ranni i zabici górnicy. O 12.31 płk Wilczyński pytał o zgodę na użycie broni. Domagali się tego dowódcy oddziałów. O 13.02 poinformował podwładnych: "Przerwać ogień".
Kiedy strajkujący zorientowali się, że są wśród nich zabici i ranni, zadzwonili do dyrektora kopalni i poinformowali, że chcą rozmawiać z wojskiem. O godzinie 14.00, do strajkujących ponownie przyjechali pułkownik Gębka i komisarz wojskowy zjednoczenia pułkownik Wacław Rymkiewicz. Wraz z dyrektorem kopalni poszli do górników, którzy przedstawili im warunki zakończenia strajku: odwołanie stanu wojennego, uwolnienie Ludwiczaka, wycofanie ZOMO, podanie do publicznej wiadomości, że są ranni i zabici, podanie nazwiska dowodzącego akcją. Płk Gębka oświadczył, że żądania te nie zostaną spełnione. Górnicy zaprowadzili wojskowych do stacji ratownictwa, gdzie leżeli zabici. Wydano im również broń zatrzymanych milicjantów. Około 17.00 górnicy zaczęli zbierać się na placu, aby zdecydować o dalszych losach strajku. Po godzinie ustalono, że wydadzą zakładników. W zamian za to, będą mogli swobodnie opuścić kopalnię. Przy ścianie kotłowni, w miejscu gdzie zginęli górnicy, ustawiono krzyż, który wyniesiono ze stacji ratownictwa po zabraniu ciał zabitych. O 19.00 strajkujący opuścili kopalnię. ZOMO wycofało się. Wcześniej jednak zatrzymano karetki pogotowia, wyciągano rannych, zrywano bandaże. Uznanego za przywódcę strajku Stanisława Płatka, zawieziono do szpitala MSW. Stamtąd trafił do więzienia. Bito też personel medyczny pomagający rannym.
Do walk z górnikami w kopalni "Wujek" skierowano 6 kompanii ZOMO, 4 kompanie ROMO, 1 kompanię NOMO, 1 kompanię KW MO, 6 kompanii piechoty, 6 plutonów czołgów, kompanię rozpoznania, 17 członków Plutonu Specjalnego ZOMO. W akcji brało udział 7 armatek wodnych, helikopter, około 55 wozów BWP i kilkadziesiąt czołgów.
Na miejscu zginęło od kul 6 górników. Siódmy zmarł w kilka godzin po operacji. Dwóch następnych zmarło w styczniu Ő82, nie odzyskując przytomności. Wystrzelano ponad 150 nabojów. Mordercy strzelali z odległości 20, 30 i więcej metrów. Trafiali w ważne dla życia miejsca ciała: głowę, brzuch, klatkę piersiową. Strzelali nawet w plecy.
Pierwsze śledztwo w sprawie użycia broni prowadziła Prokuratura Garnizonowa w Gliwicach. Wojskowi prokuratorzy przesłuchiwali i zastraszali rannych, rekwirowali wyjęte z ich ciał pociski. Zacierali ślady, zamiast je zabezpieczyć. śledztwo w sprawie użycia broni przez członków Plutonu Specjalnego zostało umorzone w styczniu `82 r., gdyż - jak uznał prokurator Prokuratury Garnizonowej w Gliwicach porucznik Janusz Brol - "użyli oni broni w obronie koniecznej".
Wobec strajkujących zastosowano represje. Z pracy zwolniono wielu ludzi. Przed sądem stanęło 9 osób oskarżonych o kierowanie strajkiem na podstawie dekretu o stanie wojennym. Prokuratorzy por. Janusz Brol i major Stanisław Kleczkowski żądali kar do 15 lat pozbawienia wolności. Sąd wojskowy, któremu przewodniczył kapitan Antoni Kapłon, wydał wyrok 9 II 82 r. Uniewinniono 5 osób. Stanisława Płatka skazano na 4 lata pozbawienia wolności, Jerzego Wartaka na 3 lata i 6 miesięcy, Adama Skwirę i Mariana Głucha na 3 lata więzienia. Ich proces trwał zaledwie 5 dni.
• W KWK "Wujek" zginęli:JÓZEF CZEKALSKI - lat 48, żonaty, 17-letnia córka.
Kula trafiła go prosto w serce. Mieszkał w bloku, którego okna wychodziły na kopalnię. Żona widziała to, co działo się 16 XII 81 r. Gdy po ustaniu walk wyszła z domu, usłyszała jak dwaj górnicy, wskazując na jej okna, powiedzieli: "tam gdzie się świeci, też zginął". Pod pierwszym prześcieradłem, które odkryła w stacji ratownictwa leżał jej mąż...
KRZYSZTOF GIZA - lat 24, kawaler.
Przyjechał do pracy z Zamojszczyzny. Pochodził z wielodzietnej rodziny, matka wychowywała ich sama, ojciec nie żył. Najpierw trafiono go w rękę. Gdy po opatrunku wrócił do kolegów strzał był celniejszy. Kula, rozrywając tętnicę, przeszyła szyję.
RYSZARD GZIK - lat 35, żonaty. Osierocił 11-letnią córkę.
Rana postrzałowa głowy. Kula przeszła uszami. Żona czekała na niego całą noc. Rano w kopalni kazali jechać jej do szpitala w Ligockie. Dotarła tam akurat w momencie, gdy ciało jej męża poddawane było sekcji zwłok...
BOGUSŁAW KOPCZAK - lat 28.
Wraz z żoną i półtoraroczną córeczką mieszkał w pobliżu kopalni. śmiertelna kula, która roztrzaskała wątrobę, przeszła na wylot przez brzuch.
ZENON ZAJĄC - lat 22, kawaler.
Pochodził z poznańskiego. Miał pięcioro rodzeństwa. Był młodym, wesołym chłopakiem. Wkrótce miał się żenić. Dostał prosto w klatkę piersiową. Kula uszkodziła płuca i aortę.
ZBIGNIEW WILK - lat 30, żonaty. Osierocił dwoje małych dzieci. Syn miał 3 lata, córka 5. Żona dowiedziała się o jego śmierci na drugi dzień...
Morderca strzelił z tyłu... Zbigniew Wilk miał w plecach trzy kule...
ANDRZEJ PEŁKA - najmłodszy, zaledwie 19-letni chłopak. Zmarł w kilka godzin po przewiezieniu do szpitala, szepcząc: "mamusiu, ratuj".
Mieszkał w Niedośpielinie. Rodzina opowiadała, że trafiono go trzema kulami: w pierś, w krtań i w głowę. Był okradziony. Plecy miał sine... jakby pobite...
JAN STAWISIŃSKI - lat 21, kawaler. Przyjechał z Koszalina. Miał schorowanego ojca i dwie młodsze siostry.
Wysoki, wysportowany. Strzelono mu w głowę. Najpierw zawieziono go do szpitala w Szopienicach. Po kilku dniach matka odnalazła go w szpitalu w Ochojcu. Zatrudniła się jako salowa, by być przy nim. Zmarł 24 stycznia 1982 r., nie odzyskując przytomności.
JOACHIM GNIDA - lat 28, żonaty. Osierocił 2-letnią córkę.
Kula wleciała w okolicę skroni, uszkodziła podstawę czaszki i płaty skroniowe. Walczył o życie do 2 I 1982 r. Zmarł, nie odzyskując przytomności. Żona nie mogła tu żyć. Wyjechała z córką do Niemiec.
W KWK "Wujek" i "Manifest Lipcowy" wielu górników postrzelono. Większość zrobiono kalekami na całe życie:
1) STANISŁAW PŁATEK - rana postrzałowa ramienia
2) TADEUSZ PIECYK - rana postrzałowa miednicy
3) WIESŁAW ŁOBIEŃ - rany postrzałowe ramienia i pośladka
4) JERZY BRZEZIŃSKI - rany postrzałowe klatki piersiowej i twarzy
5) ROMAN CZERNIK - rana postrzałowa ramienia
6) BERNARD BIAŁAS - rany postrzałowe brzucha, przedramienia i nogi
7) PIOTR BABRAKOWSKI - rany postrzałowe obu ud
8) WŁADYSŁAW KOŚCIELNIAK - rana postrzałowa nogi
9) MIROSŁAW BRONISZ - rana postrzałowa głowy
10) STANISŁAW NADOLNY - rana postrzałowa brzucha
11) BOGDAN DOLNY - rana postrzałowa podudzia
12) MARIAN GIERMUZIŃSKI - rana postrzałowa klatki piersiowej
13) HENRYK PIKOS - rana postrzałowa ręki
14) ZYGMUNT SZKOŁA - rana postrzałowa klatki piersiowej
15) ZBIGNIEW SZAFRANIEC - rana postrzałowa ramienia
16) HENRYK KWOL - rana postrzałowa ramienia
17) JÓZEF MIKOŚ - rany postrzałowe twarzy i obojczyka
18) JÓZEF ŻMUDA - rana postrzałowa łopatki
19) WŁADYSŁAW WÓJCIK - rana postrzałowa kolana
20) ZBIGNIEW WÓJCIK - rana postrzałowa ręki
21) JAN FUTYMA - rana postrzałowa ręki
22) BOGUSŁAW TOMASZEWSKI - rana postrzałowa klatki piersiowej. Kula spustoszyła lewe płuco, śledzionę i wątrobę. Utkwiła 1,5 cm od serca. Nim dostał, zdążył zobaczyć i zapamiętać twarz strzelającego.
23) ZDZISŁAW KRASZEWSKI - rana postrzałowa kolana
24) FRANCISZEK GĄSIOROWSKI - rana postrzałowa barku
25) CZESŁAW KŁOSEK - rana postrzałowa szyi z wlotem w podbródku. Kula do dziś tkwi w kręgosłupie szyjnym.
Dziesięć lat później(.....)
8 października 1991 r. Prokuratura Wojewódzka w Katowicach wszczęła na wniosek Nadzwyczajnej Komisji Sejmowej ds. Badań Działalności MSW postępowanie w sprawie pacyfikacji kopalń "Manifest Lipcowy" i "Wujek" w pierwszych dniach stanu wojennego. W grudniu 1992 r. do Sądu Wojewódzkiego w Katowicach wpłynął akt oskarżenia przeciwko 24 osobom.
Najwyższego rangą, generała Czesława Kiszczaka, ówczesnego szefa MSW, oskarżono o to, że wydając tajny szyfrogram, w którym zezwalał na użycie broni wobec strajkujących załóg, "sprowadził powszechne niebezpieczeństwo dla ludzkiego życia i zdrowia", a tym samym przyczynił się do śmierci dziewięciu górników KWK "Wujek" i zranienia kilkudziesięciu innych, w tym również w KWK "Manifest Lipcowy" (art. 140 kk par. 1, który przewidywał karę od 2 do 10 lat pozbawienia wolności).
Trzem oskarżonym: byłemu zastępcy komendanta wojewódzkiego MO płk. Marianowi Okrutnemu, dowódcy ZOMO płk. Kazimierzowi Wilczyńskiemu oraz szefowi Plutonu Specjalnego Romualdowi Cieślakowi zarzucono "sprawstwo kierownicze zbrodnią zabójstwa" (art. 16 kk w zw. z art. 148 par. 1 kk, za co groziło od 8 lat więzienia do kary śmierci włącznie).
Dwudziestu członków Plutonu Specjalnego ZOMO oskarżono z art. 158 par. 2 i 3 oraz art. 159 kk w zw. z art. 10 par. 2, tj. o udział w bójce z użyciem broni palnej, następstwem której było ciężkie uszkodzenie ciała lub śmierć.
Do rozpoznania sprawy wyznaczono trybunał w składzie: sędzia Ewa Krukowska (przewodnicząca Składu Sędziowskiego), sędzia Marcela Faska-Jagła, sędzia Jacek Myśliwiec (sędzia dodatkowy). Jako ławnicy zasiedli: Jerzy Konopka, Gerard Gromnica, Gerard Kocot, Jadwiga Czech, Krystyna Małek oraz Stefan Lis. Stronę oskarżenia reprezentowali prokuratorzy: Zbigniew Zięba i Jacek Łańcuta, wspomagani przez pełnomocników oskarżycieli posiłkowych: mec. Leszka Piotrowskiego i mec. Janusza Margasińskiego. W roli pełnomocników oskarżycieli posiłkowych reprezentujących Komisję Zakładową NSZZ "Solidarność" wystąpili: mec. Marian Szweda, mec. Jolanta Zajdel-Sarnowicz oraz Anna Dembek. Rozpoczął się kilkuletni bój o prawdę, prawo i sprawiedliwość.
Lista oskarżonych o pacyfikację kopalni "Manifest Lipcowy" i "Wujek" 15-16 grudnia 1981 r.
1. Gen. Czesław Kiszczak; ur. 19.10.1925 r., były szef MSW
2. Kazimierz Wilczyński; ur. 2.02.1930 r., były dowódca ZOMO
(art. 16 kk w zw. z art. 148 par. 1 kk - obaj wyłączeni do odrębnego postępowania ze względu na stan zdrowia)
3. Marian Okrutny; ur. 17.10.1939 r., były z-ca kom. wojew. MO
4. Romuald Cieślak; ur. 20.09.1947 r., były szef Plutonu Specjalnego ZOMO
(obaj art. 16 kk w z w. z art. 148 par. 1)
5. Lech Nowak; ur. 14.03.1954 r.
6. Tadeusz Tinel; ur. 26.03.1957 r.
7. Leszek Grygorowicz; ur. 22.06.1956 r.
8. Teopold Wojtysiak; ur. 18.05.1956 r.
(członkowie Plutonu Specjalnego ZOMO uczestniczący w pacyfikacji KWK "Manifest Lipcowy" - art. 158 par. 2 kk i 159 kk w zw. z art. 10 par. 2)
9. Maciej Szulc; ur. 21.07.1953 r.
10. Grzegorz Włodarczyk; ur. 10.01.1959 r.
11. Dariusz Ślusarek; ur. 19.04.1952 r.
12. Antoni Nycz; ur. 3.07.1953 r.
13. Henryk Huber; ur. 20.02.1956 r.
14. Zbigniew Wróbel; ur. 26.05.1954 r.
15. Józef Rak; ur. 24.02.1954 r.
16. Grzegorz Berdyn; ur. 23.04.1954 r.
17. Ryszard Gaik; ur. 12.02.1954 r.
18. Andrzej Bilewicz; ur. 16.05.1957 r.
(członkowie Plutonu Specjalnego ZOMO uczestniczący w pacyfikacji KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" - art. 158 par. 2 i 159 kk w zw. z art. 10 par. 2 oraz art. 158 par. 3 kk i 159 w zw. z art. 10 par. 2)
19. Marek Majdak; ur. 29.12.1957 r.
20. Edward Ratajczyk; ur. 9.01.1954 r.
21. Bonifacy Warecki; ur. 27.08.1953 r.
22. Grzegorz Furtak; ur. 23.04.1956 r.
23. Krzysztof Jasiński; ur. 15.10.1958 r.
24. Andrzej Rau; ur. 16.08.1952 r.
(członkowie Plutonu Specjalnego ZOMO uczestniczący w pacyfikacji KWK "Wujek" - art. 158 par. 3 kk i 159 kk w zw. z art. 10 par. 2)Część pierwsza - Katowice
Budujcie pomniki, ale dalej wara!(....)
Kiedy 10 marca 1993 r. rozpoczynał się proces oskarżonych o pacyfikację kopalni "Manifest Lipcowy" i "Wujek" w grudniu `81, gmach Sądu Wojewódzkiego w Katowicach przypominał pilnie strzeżoną fortecę. Wzdłuż ulicy stały radiowozy, a wokół budynku było aż niebiesko od policyjnych mundurów. Do sądu można było wejść tylko za okazaniem specjalnej przepustki. Już na progu rośli, uzbrojeni po zęby członkowie brygady antyterrorystycznej sprawdzali każdą osobę i jej bagaż wykrywaczami metalu. Rozpinano kurtki i płaszcze, a zawartość torebek i teczek lądowała na ustawionym w drzwiach stoliku. Aby dojść do sali 316, trzeba było pokonać kilka takich "punktów kontrolnych". Stojący w odstępie zaledwie kilku metrów policjanci dokładnie sprawdzali dokumenty i przepustkę.
Na korytarzu i na sali rozpraw panowała przejmująca cisza. Wreszcie w asyście policji weszło 23 mężczyzn. Niektórzy niewysocy, niektórzy jeszcze młodzi - z włosami do ramion, jeszcze inni z wyraźną już nadwagą, w niczym nie przypominali stereotypu o jakimś szczególnym wyglądzie ZOMO-wców z Plutonu Specjalnego. Prawie wszyscy zakrywali twarze ciemnymi okularami. I chociaż wchodząc jeszcze się śmiali, jeszcze głośno rozmawiali, to widok przepełnionej, a przecież największej, sali Sądu Wojewódzkiego w Katowicach powoli gasił kpiące uśmieszki oskarżonych. Po kilkunastu latach stanęli twarzą w twarz ci, którzy strzelali, i ci, do których strzelano. Wtedy też pojawiły się dramatyczne pytania: czy wreszcie dowiemy się prawdy? Czy na ławie zasiedli wszyscy winni? Czy zbrodnia zostanie ukarana? - Nie chodzi o zemstę. Nie o to, by ich zamknąć. Żeby chociaż wyrazili skruchę - powiedział jeden z uczestników tragicznych wydarzeń z grudnia 1981 r.
Skandal wybuchł już pierwszego dnia. Na sali rozpraw nie stawił się Czesław Kiszczak. Jego obrońca mec. Janusz Niemcewicz przedstawił sądowi zaświadczenie lekarskie podpisane przez prof. Jacka Żochowskiego, z którego wynikało, że jego klient "nie powinien uczestniczyć w procesie przez 4 miesiące". Mec. J. Niemcewicz wystąpił z wnioskiem o wyłączenie Kiszczaka do odrębnego postępowania. Na to absolutnie nie zgodzili się pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych.
- Nie możemy dopuścić, by tego oskarżonego wyłączono ze sprawy - mówił mec. Leszek Piotrowski. - Gdyby nie jego szyfrogram, to być może pozostali nie siedzieliby dziś na tej ławie.
Leszek Piotrowski wraz z drugim pełnomocnikiem Januszem Margasińskim zwrócili się do sądu, by Czesława Kiszczaka przebadali biegli kardiolodzy ze Śląskiej Akademii Medycznej. Jednak sąd nie zgodził się na to. Nieobecność Kiszczaka zbulwersowała również górników.
- On musi tu przyjechać - mówił na korytarzu ze łzami w oczach jeden z poszkodowanych.
- Sami będziemy go dowozili. Choćbyśmy mieli przez całą drogę z Warszawy do Katowic pchać wózek inwalidzki. Niestety, Kiszczak w Sądzie Wojewódzkim w Katowicach nie zjawił się ani razu. W lutym 1994 r. zapadła decyzja o wyłączeniu jego sprawy do odrębnego postępowania i przekazaniu jej do Warszawy. Od samego początku obrońcy oskarżonych próbowali przewlekać postępowanie.
(....)
Tymczasem na sali rozpraw wśród oskarżonych zaczęło panować już pełne rozluźnienie. Poznikały w większości czarne okulary. Pojawiła się buta, bezczelne i uważne przyglądanie się uczestnikom procesu. Niektórzy oskarżeni, szeroko ziewając, demonstracyjnie pokazywali, jak bardzo są znudzeni tym, co się dzieje. Inni ironicznie się uśmiechali. Na przerwach, w kuluarach coraz częściej można było usłyszeć złośliwe uwagi, a nawet pogróżki. W końcu jeden z nich powiedział wprost:
- Palcie znicze, budujcie pomniki, nawet kręćcie o tym film, ale dalej - wara!(....)
Reszta jest milczeniem?(....)
Pierwsze starcie
Oskarżeni nie wykazywali podczas procesu skruchy czy żalu, a wręcz przeciwnie. Umacniani w poczuciu bezkarności przez swoich obrońców, jedni ostentacyjnie wyrażali całkowite znudzenie sprawą, inni zaś, pewni siebie, zachowywali się jak oskarżyciele. W trakcie rozpraw często można było odnieść wrażenie, iż jest to proces górników oskarżonych o zorganizowanie nielegalnego strajku, a nie zomowców winnych śmierci dziewięciu ludzi. Agresywne i bezczelne pytania, zadawane przez oskarżonych oraz ich obrońców, zwłaszcza mec. Marka Barczyka (który na zlecenie NSZZ Policjantów bronił 14 spośród oskarżonych) i adwokat Danuty Świk, wywoływały zdziwienie i oburzenie wśród obserwatorów procesu. Na uwagę, skierowaną do oskarżonych po jednej z rozpraw, "że nawet w obronie własnej istnieją pewne granice bezczelności" sypnęły się wyzwiska i pogróżki. Kiedy mec. Marek Barczyk wypytywał świadków o nazwiska łączników, którzy przybywali do kopalni z innych zakładów, na sali rozległy się szepty: "Po co mu nazwiska? Czyj to właściwie proces? O co tu chodzi?". Inny z obrońców oskarżonych pytał górnika zeznającego przed sądem, czy rzucając kamieniami kogoś trafił. Oburzony górnik, przy pełnej aprobacie widowni procesu zrewanżował się retorycznym pytaniem:
- A może to ja mam być tutaj oskarżonym?
(...)
- Już nigdy w życiu nie chciałbym przebyć tego upokorzenia, jakiego doznałem na komendzie. Stałem na korytarzu w samych spodniach, z opatrunkiem na ręce, a każdy przechodzący milicjant szydził ze mnie i z "Solidarności". Po prostu pluli mi w twarz. Na komendzie przesłuchiwał mnie funkcjonariusz w cywilu. On również mnie zastraszał. Mówił np. "teraz cię mamy" - powiedział w sądzie Jerzy Kaleta.
W głosach wielu zeznających wyczuwało się rozgoryczenie. Minęło już tyle lat od tamtych wydarzeń, a winni nadal nie ponieśli kary.
Zdaniem kolejnych świadków, tragedia rozegrała się podczas trzeciego, nieudanego, ataku zomowców.
- Ten atak był inny niż poprzednie. Helikopter jakby zawisł nad nami, panował niesamowity huk. Zomowcy, którzy weszli, nagle rozproszyli się i wtedy padli zabici i ranni - mówił Franciszek Pomichowski. - Strzały padły z ukrycia. Zomowcy strzelali do nas jak do kaczek.
- Oni strzelali tak, aby sobie kogoś odstrzelić - powiedział świadek, Józef Żmuda. Oświadczył również, iż widział milicjanta, strzelającego do górników. Zomowiec ten nie miał pałki ani tarczy, na głowie miał hełm bez przyłbicy. Wychylał się zza budynku i strzelał w momencie, gdy górnicy wycofywali się po kolejnych natarciach i byli rozproszeni.
- W pewnym momencie kolega ostrzegł mnie: uważaj na niego! Odwróciłem się i wtedy dostałem od niego w plecy. Widziałem tego, który do mnie strzelał! - mówił górnik.
(...)
Uczestnicy tamtych wydarzeń często wspominali je z trudem. Już kolejny raz muszą mówić o tragedii, którą przeżyli. O bestialstwie tych, którzy w "imieniu władzy ludowej" przyszli pacyfikować kopalnię.
- Karetkę, którą jechałem wraz z górnikiem rannym w żebra, zatrzymał porucznik MO, który miał w ręku pałkę i pistolet - mówił Józef Żmuda.
- Porucznik kazał wysiąść rannemu górnikowi, ale on nie miał sił. Wtedy milicjant wyciągnął go z karetki za włosy. Bił pałką i kopał. Sanitariusz próbował interweniować, ale wtedy z karetki wyciągnięto i jego. Do szpitala pojechałem tylko z kierowcą.
Kazimierz Rembilas opowiadał o gehennie, jaką przeszedł od momentu zakończenia strajku. Wtedy pracował jeszcze na kopalni "Wujek" (zwolniono go po internowaniu). Przy zjeździe na dół często "towarzyszył" mu funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, pilnował, przeszukiwał szafkę.
- Zarzucano nam, że opiekujemy się rodzinami zamordowanych kolegów, że staramy się utrzymać w pamięci miejsce tragedii i hańby. Hańby, która spoczywa zarówno na mundurze zielonym, jak i na szarym - oświadczył przed sądem górnik.
- Zomowcy się śmiali, a ich dowódca powiedział, że karetki będą mogły wjechać, jeśli górnicy sami usuną sobie przewrócony barakowóz - mówiła pielęgniarka Barbara Jęśko, będąca świadkiem rozmowy lekarki z jednym z dowódców ZOMO, do którego zwrócono się, by umożliwił dojazd karetek. - Po przeciwnej stronie stał oddział ZOMO, tarasując drugą drogę, którą mogłyby wjeżdżać sanitarki. Dowódca oświadczył, że ZOMO się nie usunie.
Barbara Jęśko powiedziała również, że słyszała od personelu, iż karetki są zatrzymywane, milicjanci wyciągają z nich rannych, biją i zrywają bandaże. Dodała, że w obawie przed ZOMO środki opatrunkowe były przemycane przez obsługę sanitarek pod noszami.
(...)
Ludwik Karmiński był tym górnikiem, który chwycił za rękaw płk. Piotra Gębkę (przybyłego na teren kopalni 16 grudnia wraz z trzema innymi oficerami wojska w celu pertraktacji) mówiąc: "Panie pułkowniku, jakoś się przecież dogadamy". Ale Piotra Gębkę interesowało już tylko uzbrojenie górników.
- Przecież my i tak jesteśmy jak biblijny Dawid wobec Goliata - tłumaczył Karmiński. Płk Gębka był wściekły, twierdził, że postulaty przekraczają jego kompetencje. Wyszarpnął rękaw i dając godzinne ultimatum, opuścił teren kopalni.
- Mieliśmy wrażenie, że rozmawiał z nami nie żołnierz, ale oficer polityczny - mówił świadek. - Zresztą płk Gębka kłamał. Dawał oficerskie słowo honoru, że strajkuje już tylko nasza kopalnia. Godzinne ultimatum również nie zostało dotrzymane. Czołgi forsowały mur już o godzinie 10.53.
Karmiński był w tej grupie górników, która podczas zamieszania ujęła trzech milicjantów. Dwaj z nich mieli krótką broń, a oficer - karabin maszynowy. Górnicy przeliczyli amunicję. Okazało się, że z tej broni nie strzelano. Gdy świadek dowiedział się, że są zabici, zwrócił się do milicjantów: "Co zrobiliście? Jak prawdziwi bandyci!". Wtedy jeden z nich upadł na kolana, błagając o łaskę. Mówił, że ma żonę, dzieci, że nie wie, dlaczego są zabici, bo był zakaz użycia broni. Milicjanci zostali przekazani oficerom wojska, ponownie przybyłym na teren kopalni w towarzystwie jakiegoś pułkownika z Warszawy, z którym górnicy negocjowali warunki zakończenia strajku. Pułkownikowi Gębce oddano również broń zakładników, a on przeliczył amunicję. Gdy wojskowi chcieli opuścić teren kopalni górnicy zatrzymali ich, mówiąc: "Chodźcie zobaczyć, co zrobiliście!" i zaprowadzili do stacji ratownictwa górniczego.
- Byliśmy zbulwersowani ich zachowaniem. Leżeli tam zabici górnicy, stał krzyż, koledzy klęczeli i modlili się, a oni nie zdjęli nawet czapek - wspominał przed sądem Karmiński.
(...)
- Wtedy też dowiedziałem się, że koledzy złapali dwóch zomowców. Jednego, gdy sięgał ręką do kabury. To on prosił potem górników, by nie robili mu krzywdy, bo ma małe dzieci - mówił świadek. Wspominał również, jak przed rozpoczęciem akcji widział jadący ulicą Wincentego Pola czołg, który zatrzymał się, gdyż położyła się przed nim jakaś kobieta.
- Przeżyłem szok, gdy dotarłem do domu. Żona myślała, że nie żyję, gdyż mówiono, że na kopalni zginął człowiek o nazwisku Zając, który miał tak samo jak ja dwójkę małych dzieci - mówił świadek.
Oświadczył również, że po zakończeniu działań, pod kopalnię podjechał czołg. Wyszli z niego oficerowie w mundurach moro i powiedzieli, że mieli za zadanie "zmieść kopalnię z powierzchni ziemi".
(...)
- "Nie pal, nie niszcz", to słowa napisu widniejącego w łaźni, które stały się mottem kazania wygłoszonego przez ks. Bolczyka podczas strajku - powiedział kolejny ze świadków, Kazimierz Matyka, wówczas przewodniczący Rady Zakładowej KWK "Wujek".
(...)
- Sytuacja na punkcie sanitarnym była dramatyczna. Mieliśmy wielu rannych, którym trzeba było natychmiast udzielić pomocy - mówił kierownik Międzyzakładowej Przychodni Lekarskiej KWK "Wujek", dr Józef Pethe. - Wszyscy byli zakrwawieni, jęczeli. Próbowałem ratować starszego górnika. Rozerwałem mu koszulę i zobaczyłem otwór wlotowy i wylotowy po kuli, która przeszła przez serce.
(...)
- Postanowiliśmy stawić opór milicji, ponieważ uznaliśmy, że bez względu na zachowanie i tak zostaniemy zrównani z ziemią - powiedział górnik Alojzy Sztuk.
- "No, to będziemy się bić", powiedział opuszczając kopalnię jeden z oficerów, którzy rano próbowali nakłonić nas do zakończenia strajku - zeznał przed katowickim trybunałem górnik KWK "Wujek" Franciszek Pomichowski.
(...)
Niektórzy z zomowców twierdzili, że doszło do walki wręcz, inni - że nie było zagrożenia. Większość jednak zdecydowanie uważała, że na widok górników, biegnących w ich stronę, ogarnął ich strach. Zeznając przed prokuratorem, jeden z nich powiedział:
- Za nami szedł mężczyzna w mundurze moro. Położył rękę na kaburze i powiedział: "Jak się który cofnie, to kula w łeb. To nie przelewki".
(...)
- Odwróciłem się i zobaczyłem kapitana Wojska Polskiego, który strzelał z broni długiej kbkAK - zeznawał Henryk Mozgol. - Strzały przeszyły górnika, który wypadł z okna.
Ponieważ ten sensacyjny wątek pojawił się po raz pierwszy, sąd odczytał zeznania świadka, które dwa lata temu składał przed prokuratorem. Tam nie było na ten temat ani słowa.
- Gdy zacząłem mówić o tym prokuratorowi, zakrzyczano mnie. Prokurator mówił, że bronię kolegów, że w czasie akcji nie użyto broni długiej, tylko Pm-63. Twierdził, że nie było zagrożenia, że to my byliśmy tą bandą, która atakowała. Dopiero dzisiaj miałem swobodę wypowiedzi - wyjaśniał te rozbieżności świadek.
Strzelającego kapitana wojska widzieli również inni. Zbigniew Chwedczuk oświadczył, iż jest pewien, że wojskowy strzelał ostrą amunicją. - Twierdzę tak, bo jak strzelał, widziałem odpryski na murze - powiedział przed sądem.
(...)
- Zaraz po akcji chciałem podziękować chłopcom z Plutonu Specjalnego za to, że strzelali - oświadczył, ku zaskoczeniu wszystkich, Zenon Tomasik, wówczas członek BCP ZOMO. Jego zdaniem, gdyby nie strzelali, to być może by nie żył. Tomasik, zeznając przed sądem, stwierdził, że nie wiedział, kto strzelał. Prokuratorowi z kolei mówił, że członkowie Plutonu Specjalnego strzelali seriami z RAK-ów, gdy górnicy zbytnio zbliżali się do milicjantów. Zapytany przez sąd, kiedy właściwie mówi prawdę - czy wtedy, gdy twierdzi, że nie wie, kto użył broni, czy wtedy, gdy dziękuje członkom Plutonu - odparł, że w całości podtrzymuje zeznania, złożone u prokuratora i skoro mówił, że strzelał Pluton Specjalny, to widocznie tak było.
(...)
- Koło wyłomu w bramie głównej stało trzech lub czterech członków Plutonu Specjalnego i strzelało "z biodra". Skuliłem się przy ziemi, bo bałem się, że mogę zostać trafiony. Usłyszałem również strzał ponad głowami i okrzyki górników: "Nie bójcie się, to ślepe" - twierdził świadek. Kiedy po dwóch czy trzech seriach zapanowała cisza i górnicy zaczęli odciągać leżących kolegów domyślił się, że są ofiary. Strzelających członków Plutonu Specjalnego Parnicki widział również na "Manifeście Lipcowym".
- Na teren kopalni wtargnęło trzech członków Plutonu Specjalnego. Usłyszałem dwa strzały, a następnie krótkie serie z RAK-ów. Potem dwóch z nich uciekało, a trzeci puścił jeszcze serię "z biodra" w kierunku kopalni. Robił tzw. osłonkę - oświadczył.
Fryderyk Parnicki był jedynym zomowcem, którego zeznania, składane w sądzie, nie różniły się od tego, co mówił prokuratorowi i podczas wizji lokalnej. Zeznania te bardzo nie podobały się oskarżonym, ale świadek spokojnie i rzeczowo odpowiadał na wszystkie pytania.
Jak memento tamtego, tragicznego czasu brzmiała "dowcipna" wypowiedź jednego z przesłuchiwanych zomowców:
- Kiedy już po akcji czekaliśmy pod kopalnią, kilku z wychodzących górników zapytało: czy wy jesteście Polakami czy Rosjanami przebranymi w polskie mundury? Oni naprawdę myśleli, że jesteśmy Rosjanami - mówił przed sądem Andrzej Czapla, wówczas członek Batalionów Centralnego Podporządkowania ZOMO. Nie potrafił jednak, nawet po tylu latach ustosunkować się do tego, dlaczego zadano im wtedy tak dramatyczne pytanie.
(...)
Na "Manifeście Lipcowym"
- Pamiętam tego człowieka! Rozpoznałem osobę, która do mnie strzelała. Jest na tej sali - oświadczył świadek Bogusław Tomaszewski i wskazał oskarżonego Leszka Grygorowicza. (...)
- Odległość między nami a nimi wynosiła około 6-8 metrów. Ten człowiek stał na wprost mnie. Mogłem mu się dokładnie przyjrzeć i zapamiętać - mówił Tomaszewski. - Przez 11 lat śnił mi się. Niewysoki, z ciemnym wąsikiem. Miał krzywe nogi i w związku z tym charakterystycznie się poruszał. Za każdym razem gdy wchodzili nie zmieniał swojej pozycji i zawsze stał naprzeciwko mnie.
Przy trzecim wejściu właśnie ta grupa uzbrojona w karabiny maszynowe i pistolety, z pozycji półklęczącej oddała strzały do górników. Kula trafiła Tomaszewskiego w lewą stronę klatki piersiowej, około 1,5 cm od serca. Lekarze z trudem uratowali mu życie. Podczas operacji usunięto mu żebro, część płuca, śledziony i wątroby.
- Lekarz, który mnie operował powiedział, że otrzymałem bezpośredni postrzał, że nie był to rykoszet - zeznał świadek. - To on przechowywał wyjęty pocisk kalibru 9 mm, ale potem przyjechało dwóch oficerów z Gliwic i zarekwirowało nabój.
Tomaszewski rozpoznał oskarżonego Grygorowicza już trzy lata wcześniej w prokuraturze, podczas pokazywania poszkodowanym członków Plutonu Specjalnego i powiedział, że to właśnie on go postrzelił. Bez trudu wskazał również fotografię Grygorowicza na dokumentacji pokazanej przez sąd, zawierającej zdjęcia funkcjonariuszy Plutonu sprzed 13 lat. Oświadczył również, że w prokuraturze pokazano mu inną dokumentację zdjęciową i tam tego oskarżonego nie było.
(...)
Strzelali wszyscy
- Mieli przy sobie tylko broń, nic więcej. Dziwnie się zachowywali, byli podnieceni, podekscytowani. Dziwiło mnie to, bo górnicy byli bardzo daleko i nic im z ich strony nie groziło. Zwróciłem się do nich: idźcie lepiej do samochodów, nie będziecie potrzebni - zeznawał świadek. (...)
Edward Wałach wspominał również brutalną pacyfikację KWK "Jastrzębie". Pamiętał ukrytych w budynku cechowni górników.
Pluton Specjalny wybił szyby, a z tyłu kompania Solejdowicza użyła środków chemicznych.
- To był makabryczny widok. Czegoś takiego nie widziałem i chyba mało kto widział. Ludzie uciekali przez te wybite szyby. Przewracali i ranili się o potłuczone szkło, klękali, podnosili ręce do góry, a zomowcy maltretowali ich. Bili, bili i jeszcze raz bili. Zupełnie bezpodstawnie - mówił świadek.
- Ja biegłem, krzyczałem, żeby się opamiętali, drogą radiową apelowałem do dowódców kompanii, ale nikt nie słuchał. Byłem zbulwersowany. Przed wyjazdem do następnej kopalni ostrzegłem: jeśli ktokolwiek dotknie górnika, będzie miał ze mną do czynienia.
Wałach mówił również, iż słyszał przez radio jak płk Gruba zwracał się do Wilczyńskiego, by dobrze przygotował się do akcji w "Manifeście Lipcowym".(...)
Wówczas, prowadzący odprawę oskarżony Marian Okrutny powiedział, patrząc na Wilczyńskiego: "To jest dowódca jednostki i on zaangażuje Pluton Specjalny". - Wiem, że dzisiaj Okrutny temu zaprzecza, ale ja to słyszałem - podkreślił świadek.
Wałach mówił także o tajnym szyfrogramie Kiszczaka, który dopuszczał użycie broni palnej. Szyfrogram ten dostali nawet dowódcy niższego szczebla, aż do szefów kompanii i ich zastępców. To właśnie, powołując się na szyfrogram, pomocnik Wałacha wśród środków przymusu wymienił broń palną w książce rozkazów.
Były dowódca pododdziału ZOMO Kazimierz Burdzy widział strzelających członków Plutonu Specjalnego w obu kopalniach i stanowczo potwierdził to przed sądem.
- Funkcjonariusze Plutonu Specjalnego stali na podwyższeniu przy magazynie. Broń mieli skierowaną w stronę górników, którzy oddaleni byli o około 20 m. Zauważyłem błysk ognia z luf - mówił Burdzy. - Ktoś krzyknął "strzelają", a potem górnicy wynosili rannych i zabitych.
W "Manifeście Lipcowym" jeszcze przed rozpoczęciem akcji poszedł w stronę bramy głównej. Tam zobaczył członka Plutonu Specjalnego, który biegnąc w poprzek bramy strzelał w kierunku kopalni. I tym razem świadek dostrzegł błysk z lufy broni.
(...)
Zbrodnię zaplanowano "z góry"(...)
- Wtedy mówiono, że największym wrogiem są Kościół i "Solidarność". Baliśmy się cokolwiek mówić. Nie wyobrażam sobie, co byłoby, gdyby ktoś powiedział coś złego na temat pacyfikacji. Dwa dni i już by go nie było. Kiszczak preparował dokumenty. Właściwie nie wiadomo, kim on był - mówił wicenaczelnik Wydziału Prewencji Kazimierz Biel, który w 1983 r. zwolniony został z milicji za "przekonania religijne i polityczne". Biel dodał również, iż kierujący pacyfikacją Kazimierz Wilczyński był nadgorliwy w wykonywaniu poleceń Kiszczaka i Jaruzelskiego.
Kazimierz Biel oraz Ryszard Pawlik, ówczesny naczelnik Wydziału Prewencji KW MO w Katowicach, oświadczyli przed sądem, że istniały plany pacyfikacyjne zakładów pracy. Posługiwano się nimi na odprawach poprzedzających akcje. Opracowywane były przez Wojewódzki Sztab Kierowania i SB. Pracami tymi kierował zastępca komendanta wojewódzkiego ds. SB, płk Baranowski. Powstały one jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego. Pawlik zapamiętał nawet, że kierunki działań zaznaczone były na nich kolorami niebieskim i czerwonym. O takich planach mówiono też w warszawskim procesie przeciwko Kiszczakowi. Czerwonym kolorem zaznaczony był kierunek otwarcia ognia do strajkujących. Zeznania świadków potwierdziły fakt, iż zbrodnia w tych kopalniach była zaplanowana "z góry" w pełnym tego słowa znaczeniu.
Coraz częściej świadkowie mówili o tym, iż akcjami jednoosobowo kierował ówczesny komendant wojewódzki MO płk Jerzy Gruba oraz podkreślali rolę, jaką odgrywał I z-ca ds. Służby Bezpieczeństwa płk Baranowski, który miał łączność zarówno ze swoimi tajniakami, będącymi na terenie kopalni, jak i dowódcami ZOMO. Niestety, obaj wspomniani dowódcy już nie żyją i ustalenie większości faktów stało się niemożliwe.
- O wszystkim decydował płk Gruba przy pomocy swego zastępcy płk. Baranowskiego - mówił przed sądem Władysław Leś (w 1981 r. jeden z zastępców komendanta wojewódzkiego ds. SB zajmujący się kontrwywiadem). - Słyszałem rozmowę Gruby z Wilczyńskim. Wilczyński informował, że nie dają sobie rady. Zaproponował Grubie, by posłużył się wojskiem, bo wiadomo było, że do żołnierzy górnicy mają inny stosunek niż do milicjantów. Wówczas Gruba krzyknął: "Nie wtrącaj się! Nie znasz się na tym". Zrozumiałem, że jestem tam niepotrzebny i wyszedłem z pokoju.
(...)
Zatarto ślady - wyczyszczono dokumenty(...)
Wśród tych zapisów był również ten, w którym dowodzący akcją Kazimierz Wilczyński domagał się zgody na użycie broni. Wówczas padła anonimowa odpowiedź: "Nie, czekaj na rozkaz". Zdanie to jest kilkakrotnie podkreślone, a przecinek wygląda inaczej od innych, sprawia wrażenie, jakby był dopisany później. W tym przypadku ten jeden mały znak interpunkcyjny jest niezwykle istotny. Zmienia bowiem całkowicie treść i sens zdania. Czy kiedykolwiek uda się wyjaśnić kto i kiedy go dopisał?
(...)
- Słyszałem, jak górnicy powiedzieli, że jeśli na teren kopalni wejdzie wojsko, to będą rozmawiać i opuszczą ją, a jak wejdzie milicja to będą się bronić - potwierdził zeznania niektórych uczestników tamtych wydarzeń ówczesny naczelny dyrektor KWK "Wujek" Maciej Zaremba.
(...).
- Kiedy górnicy dowiedzieli się o zabitych, zaprzestali obrony. Zadzwonili do mnie i zapytali, czy wiem, co się stało. Powiedzieli też, że chcą rozmawiać z wojskiem - mówił Zaremba.
(...)
- Nie wiem, jak to możliwe, że w dzienniku brakuje 50 kart z zapisami. Gdy w 1983 roku odchodziłam z pracy, podpisywałam protokół zdawczo-odbiorczy i wtedy niczego nie brakowało - oświadczyła Dworowy. Okazuje się, że wyrwane karty obejmują zapisy, dotyczące wydarzeń w okresie od 13 do 17 grudnia 1981 r. Świadek dowiedziała się o tym dopiero od przesłuchującego ją prokuratora. Uważa, że możliwe jest, iż zniszczono je z premedytacją - by z dokumentów MO usunąć wszystkie zapisy o planowaniu i przebiegu akcji w kopalniach. (...)
Niczego sąd nie dowiedział się o tzw. esbeckiej grupie płk. Perka, która zdaniem oskarżonych, wyposażona w taką samą broń jak oni, również pacyfikowała kopalnie. Mimo iż w skład grupy Perka wchodzili milicjanci z KW MO i - jak twierdzili oskarżeni - niektórzy pracują tam do dzisiaj i to na wysokich stanowiskach - Komenda Policji odpowiedziała, że na temat składu i działalności tej grupy nie posiada absolutnie żadnych informacji.
Podobnie zresztą katowicka policja oraz Oddziały Prewencji w Piotrowicach poinformowały, że z powodu braku dokumentów nie potrafią wskazać, którzy funkcjonariusze MO brali udział w akcjach pacyfikacyjnych, dlatego też nie będzie możliwe wytypowanie egzemplarzy broni, które były użyte w kopalniach. Na takie samo pytanie, skierowane do Śląskiego Okręgu Wojskowego, sąd nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
(...)
Zatuszowali sprawę(...)
- Zastanawialiśmy się, komu postawić zarzuty. Przecież ta kilkunastoosobowa grupa nie mogła znacząco wzmocnić setek milicjantów. Jeśli wprowadza się do akcji ludzi z bronią, to wiadomo po co - mówił świadek Wilk. - W śledztwie ustalono, że to dowodzący akcją o tym zadecydował oraz że szef Plutonu Specjalnego zwracał się o zgodę na użycie broni.
Śledztwo w pierwszej wersji umorzono, gdyż, jak stwierdzili prokuratorzy, nie można było w takiej sytuacji postawić konkretnych zarzutów poszczególnym członkom Plutonu Specjalnego. Z Naczelnej Prokuratury Wojskowej przyszło jednak inne postanowienie. Stwierdzono w nim, że śledztwo w sprawie użycia broni zostało umorzone z braku dowodów popełnienia przestępstwa, ponieważ Pluton Specjalny działał w obronie własnej. Pod taką decyzją podpisał się prokurator Janusz Brol.
- Brak doświadczenia zawodowego i życiowego spowodował, że to podpisałem - tłumaczył się przed sądem.
(...)
ZOMO kontratakujeDopiero po czterech latach procesu szef Plutonu Specjalnego ZOMO Romuald Cieślak przyznał się, że okłamał swoich przełożonych i prokuratora, oświadczając, że jego podwładny Krzysztof Jasiński zgubił legitymację służbową podczas akcji w "Wujku". Uczynił to na jego prośbę, a nadto chciał go uchronić przed surowymi konsekwencjami, za utratę legitymacji.
(...)
Następna "bomba" wybuchła, gdy kilku z oskarżonych oświadczyło, że raporty, które po wydarzeniach własnoręcznie sporządzali, zostały napisane na rozkaz.
(...)
- Sporządziliśmy je na rozkaz i dlatego pisali je nawet ci członkowie Plutonu Specjalnego, którzy nie uczestniczyli w akcji - dodał Rak.
Raporty o użyciu broni były główną podstawą oskarżenia. Oskarżeni próbowali ją podważać. Dziwi fakt, że zrobili to dopiero po czterech latach procesu.
Krzysztof Jasiński, który twierdzi, że w ogóle nie brał udziału w akcjach, powiedział wprost, że raport został mu podyktowany.
- Na polecenie KW MO broń Plutonu Specjalnego została przestrzelona w tym dniu. Przypuszczam, że przestrzelono i moją broń - mówił Jasiński. - Zrobiono to niezgodnie z przepisami, bo nie powinny robić tego osoby, które rzekomo tej broni używały, a broń przestrzelał Nowak i dwóch innych kolegów z plutonu.
- Nie przestrzeliwałem żadnej broni - zastrzegł się niespodziewanie Lech Nowak. - O tym, że była przestrzelona, dowiedziałem się dopiero na tej sali.
Są winni- Wysoki Sądzie, wnoszę o uznanie oskarżonych za winnych - powiedział prokurator Jacek Ańcuta.
- Użycie broni na KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" było celowe i bezzasadne. Nie wysyła się kilkunastu osób tam, gdzie nie może poradzić sobie kilkadziesiąt. Zwłaszcza jeżeli wyposażone są jedynie w broń automatyczną, przypomina to bowiem igranie z ogniem na beczce prochu.
(...)
Na sali rozpraw zapanowała głucha cisza, gdy prokurator zażądał kar dla oskarżonych. Dla dwóch dowódców zażądał 12 lat pozbawienia wolności za pacyfikację KWK "Manifest Lipcowy" i 15 za KWK "Wujek". Łącznie domagał się skazania ich na 15 lat więzienia i 10 lat pozbawienia praw publicznych. Dla członków Plutonu Specjalnego, którzy strzelali do górników w "Manifeście Lipcowym" prokurator Łańcuta zażądał 8 lat więzienia, dla tych, którzy pacyfikowali KWK "Wujek" lub brali udział w obu akcjach - 15 lat pozbawienia wolności. Prokurator domagał się również kar dodatkowych, m.in. zakazu zajmowania stanowisk związanych z ochroną porządku publicznego i podania wyroku do wiadomości publicznej.
- Wysoki Sądzie, członkowie Plutonu Specjalnego dobrze wywiązali się z poleconego im zadania. Wszyscy, jeszcze w czasie postępowania prowadzonego w 1981 r., otrzymali nagrody i awansowali o jeden stopień - uzasadniał prokurator. Odniósł się również do wyjaśnień składanych przez oskarżonych w trakcie śledztwa i podczas procesu. Zauważył, że elementy wspólne, jak np.: że pobierali broń dowolnie, że dyktowano im raporty o zużyciu amunicji, nasuwają podejrzenie, że oskarżonych uczono tej wersji wydarzeń.
(...)
Zgromadzona na sali rozpraw publiczność zgotowała prokuratorowi gorącą owację. Oskarżeni byli zaskoczeni, wręcz przerażeni. Niektórzy nerwowo się uśmiechali, inni spuszczali głowy, chowali twarze w dłoniach. Chyba nie spodziewali się, że prokurator zażąda maksymalnej kary. Po raz pierwszy, mimo że proces trwał już tyle lat, dotarło do nich, że to co stało się w grudniu `81 musi zostać osądzone. Tego dnia nie zachowywali się butnie i wyzywająco. Nie czytali gazet, nie rozmawiali, nie komentowali.
(...)
- Kainowa zbrodnia została dokonana. Gdyby nie stan wojenny, nie byłoby tej zbrodni - mówił pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych reprezentujących KZ NSZZ "Solidarność", mec. Marian Szweda. - Z tej ławy uciekli dwaj oskarżeni. Oficerowie wysokiej rangi. Ukryli się za chorobą, zostawiając swoich podwładnych.
Największa sala Sądu Najwyższego w Katowicach w trakcie końcowych mów pełnomocników oskarżycieli posiłkowych wypełniona była prawie do ostatniego miejsca. Wielu górników przyszło w mundurach, niektórzy z opaskami "Solidarności". Mimo że publiczność zgromadziła się tak licznie, na sali panowały przejmująca cisza, powaga i spokój.
Mec. Marian Szweda stwierdził, iż wprowadzenie Plutonu Specjalnego do pacyfikacji było zaplanowane i świadome. Tak, jak zaplanowane było użycie broni.
- Oskarżeni świadomie i cynicznie uczestniczyli w strasznej zbrodni. Wykonali najbardziej brutalną część scenariusza stanu wojennego - oświadczyła mec. Anna Dembek. Przekonywała ona, że Pluton Specjalny działał według ściśle określonego planu.
Mec. Dembek stwierdziła, że Polska była wówczas państwem policyjnym, zaś brutalna pacyfikacja obu kopalni miała służyć sterroryzowaniu i zastraszeniu społeczeństwa. Zwróciła też uwagę na konsekwentne zacieranie śladów i utrudnianie dotarcia do prawdy, zarówno przez oskarżonych, jak i przez świadków związanych z ówczesnym aparatem władzy. Skomentowała również naganne zachowanie się oskarżonych w trakcie procesu.
- Udowodniono im, że uczestniczyli w strasznej zbrodni. Gdyby nawet przyjąć, że wówczas byli młodzi i indoktrynowani, to przecież od tych wydarzeń minęło 15 lat. Wiele się zmieniło w naszym kraju. Na tej sali słuchaliśmy zeznań pokrzywdzonych, ich odczucia zostały zaprezentowane - mówiła mecenas. - Na tym tle przerażająca jest postawa oskarżonych. Postawa cyniczna, lekceważąca. Czytają, śpią, żartują. Często prezentują niczym nie uzasadnioną niechęć i agresję w stosunku do pokrzywdzonych. To także świadczy o tym, że oskarżeni to osoby szczególne, nieprzypadkowe, starannie wyselekcjonowane do takich właśnie zadań, jak akcje w obu kopalniach. Ani jeden nie wyłamał się. Nie wykazał cienia skruchy czy zwykłego, ludzkiego współczucia dla ofiar tragedii. Jak więc ich ocenić? To z premedytacją działający, wyszkoleni kaci. A jak wykazała historia, kaci przegranej sprawy...
Mec. Jolanta Zajdel-Sarnowicz skupiła się głównie na osobach dwóch dowódców: Mariana Okrutnego i Romualda Cieślaka:
- Okrutny dowodził akcją w KWK "Manifest Lipcowy", wiedział, że Pluton Specjalny strzelał do górników, że tylko centymetry decydowały o tym, iż byli tylko ranni. Mimo to zdecydował się wysłać ich do KWK "Wujek". A przecież w ciągu 24 godzin nie zaszły żadne przesłanki, by przypuszczać, że na tej kopalni oskarżeni zachowają się inaczej. Tym samym, godził się na użycie broni. Tak samo Cieślak, dowodzący ludźmi o określonych predyspozycjach psychicznych i fizycznych, którzy już użyli broni na "Manifeście Lipcowym", zdawał sobie sprawę z tego, że biorąc udział w kolejnej akcji, godzi się na śmierć ludzi.
(...)
- To był Pluton nie Specjalny, lecz Egzekucyjny - mówił J. Margasiński.
Mec. Leszek Piotrowski na początku swego wystąpienia stwierdził, że niepotrzebnie proces ciągnie się tak długo:
- Przecież to jest prosta sprawa: o zabójstwo! Jednak w akcie oskarżenia znalazło się aż 248 świadków. Błąd to, czy nadużycie prokuratora? - pytał.
Powołując się na zeznania biegłych z zakresu balistyki i medycyny sądowej, mec. Piotrowski udowadniał, iż oskarżeni strzelali tak, aby zabić. Wszystkie strzały oddano bowiem w ważne dla życia miejsca ciała.
- Świadkowie zeznali, że w "Manifeście Lipcowym" członkowie Plutonu Specjalnego strzelali z biodra - tak jak ich nauczono: że do człowieka strzela się z biodra. I ta nauka nie poszła w las - oświadczył mec. Piotrowski. Zaznaczył również, że w kilku przypadkach udała się rzecz dla snajpera najtrudniejsza: trafienie w twarzo-czaszkę.
- Pokrzywdzony Zbigniew Wilk, zabity strzałem od tyłu. Górnicy zeznawali, że były takie sytuacje, że uciekali przed bandytami w mundurach. Pewnie Zbigniew Wilk też uciekał i strzelił mu łajdak w plecy - mówił Piotrowski.
- Na miłość Boską, co ci górnicy złego zrobili, że tak ich potraktowano? Przecież oni zaledwie podnieśli się z klęczek, wystąpili w obronie swojej naruszanej przez lata godności. Każdy był robotnikiem, katorżniczo pracującym pod ziemią. I do takiego właśnie robotnika, będącego w swoim zakładzie pracy, przyjechał inny Polak w czołgu, rozwalił bramę i wpuścił tam zabójców, wyposażonych tylko w broń automatyczną, nie mających innego celu niż zabijanie.
Stanisław Płatek, który jako jedyny z pokrzywdzonych zabrał głos, powiedział, że podejmując strajk, górnicy działali zgodnie z prawem i Statutem Związku.
- Przecież my nikomu nie zagrażaliśmy. Zamknęliśmy się w swoim domu. To do nas przyprowadzono niepożądanych gości.
(...)
Mordercy czy ofiary?(...)
Mec. Józef Pichura stwierdził wręcz, że na sali rozpraw odczuwa się wyraźny podział polityczny, sięgający roku 1945.
- Te procesy dostarczają nam wiedzy o tym zbrodniczym systemie - mówił mec. Pichura.
- Dowodem na popełnienie przestępstwa na obu kopalniach jest to, że pozacierano ślady i za to powinni odpowiadać ci, co to zrobili.
(...)
Zaskakującą linię obrony przyjął mec. Marek Barczyk. (...)
W pewnym momencie mowa obrońcy zamieniła się w mowę oskarżycielską wobec drugiej strony. Mec. Barczyk atakował pełnomocników oskarżycieli posiłkowych.
- Pełnomocnik, weteran procesu sprzed kilkunastu lat sugeruje sądowi, że każdy wyrok, który nie będzie skazujący, będzie takim, którego sąd będzie się wstydził - perorował obrońca - a inny pełnomocnik domaga się wyroku sprawiedliwego, tzn. surowego, a nawet surowszego, niż zażądał prokurator. Boję się żyć w kraju, w którym przyszłe wybory parlamentarne może wygrać ta opcja prawicowo-związkowa. Mec. Barczyk suchej nitki nie zostawił na przedstawicielach środków masowego przekazu. Przypominając manifestacje "Solidarności" pod gmachem sądu, Marek Barczyk mówił o "nienawiści" wobec oskarżonych, dla których zarówno udział w tamtych wydarzeniach, jak i obecnie toczący się proces jest "ogromną tragedią".
W wystąpieniu tego obrońcy niechęć i awersja wobec oskarżycieli, pełnomocników, dziennikarzy i "Solidarności" wzięła górę nad realistycznymi argumentami, przemawiającymi na korzyść oskarżonych.
Sąd Wojewódzki w Katowicach udzielił również głosu wszystkim oskarżonym. Większość ograniczyła się do krótkiego oświadczenia: "jestem niewinny, proszę o uniewinnienie".
Marian Okrutny stwierdził, że śledztwo w tej sprawie wszczęte zostało na podstawie tzw. Raportu Rokity, który jego zdaniem "zawiera zbiór nieprawd", zaś prokuratura za wszelką cenę usiłowała udowodnić, że na kopalniach popełniono zbrodnię.
- Jeden z pełnomocników oskarżył mnie o zaplanowanie przy biurku mordu z zimną krwią. To absurd i pomówienie - mówił Okrutny. - Wszystkie decyzje w tamtym czasie podejmował szef MSW Czesław Kiszczak, a w województwie komendant Jerzy Gruba i jego zastępca ds. SB Zygmunt Baranowski.
Okrutny dodał, że prokuratura popełniła wiele błędów oraz że kierowała się starą zasadą, że "wojsko ma być czyste".
- Nie otrzymałem rozkazu strzelania. Nawet gdybym go dostał, to nie przekazałbym go swoim podwładnym - oświadczył szef Plutonu Romuald Cieślak. Stwierdził, że rany odniesione przez górników świadczą o tym, że strzelano z broni o większej sile rażenia, niż RAK-i, w które wyposażony był Pluton Specjalny. Dodał, że wszyscy "zgodnie z prawem brali udział w przywracaniu ładu i porządku".
- Proces powstał na zamówienie polityczne - mówił z kolei oskarżony Maciej Szulc. - Należało znaleźć winnych i ukarać. Działałem zgodnie z prawem, a na kopalnie nie pojechałem dobrowolnie.
(...)
Sądowy skandal- Napiszcie wreszcie, że to nie proces. To farsa. Oni kpią sobie z nas. Śmieją się i tyle. Powinni ich wreszcie pozamykać, to przestaliby chorować. Gdzie tu sprawiedliwość? Nas traktowano jak przestępców, a tych, co do nas strzelali, nikt nie może ukarać. Kiszczaka uniewinnili, to pewnie im też nic nie zrobią - mówili zdenerwowani górnicy, kiedy po raz kolejny oskarżeni doprowadzali do zrywania rozpraw. Nie stawiali się na sali sądowej z powodu "nagłej choroby", strajku na kolei czy zepsutego budzika. Obrońcy nie mieli pojęcia, gdzie przebywają ich klienci, a sąd usprawiedliwiał te nieobecności "na gębę".
Oskarżony Dariusz Ślusarek przyszedł dwukrotnie na salę sądową kompletnie pijany i dopiero za drugim razem, kiedy bełkotał i osuwał się z ławki został ukarany siedmiodniowym aresztem. Za pomocą bezczelnych trików, naigrawając się wręcz z powagi sądu, który na to przyzwalał, oskarżeni i ich obrońcy przeciągali proces przez prawie pięć lat, licząc na przedawnienie swoich czynów. Ale najbardziej skandalicznie - i to bynajmniej nie z powodu działania oskarżonych - wyglądał finał procesu.
(...)
I nie chce dalej...
Oskarżeni o strzelanie do górników KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" w grudniu `81 nie kryli radości i ulgi, gdy przewodnicząca "odnowionego" składu sędziowskiego nieoczekiwanie poinformowała, iż sąd może zmienić kwalifikację prawną zarzucanych im czynów na... łagodniejszą.
WyrokW swej końcowej mowie prokurator Jacek Ańcuta zażądał 15 lat pozbawienia wolności dla byłego zastępcy komendanta wojewódzkiego MO w Katowicach, Mariana Okrutnego i szefa Plutonu Specjalnego, Romualda Cieślaka. Dla oskarżonych o strzelanie do górników prokurator domagał się od 8 do 15 lat więzienia oraz kar dodatkowych i pozbawienia praw publicznych, zakazu zajmowania stanowisk i pełnienia funkcji związanych z ochroną i bezpieczeństwem, a także przepadku mienia i podanie wyroku do wiadomości publicznej.
Pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych zwracali się o zmianę kwalifikacji prawnej czynów zarzucanych oskarżonym na surowszą niż w akcie oskarżenia. Żądali, by odpowiadali oni za zabójstwo lub usiłowanie zabójstwa (tj. art. 148 kk) i domagali się wyższych kar niż prokurator. Skład sędziowski z uporem odrzucał wnioski pełnomocników w tej sprawie.
Nowy skład orzekający, nie dość, że po raz kolejny odrzucił wniosek pełnomocników, to z własnej inicjatywy uprzedził strony, że jest możliwa zmiana kwalifikacji prawnej na wiele łagodniejszą, tj. art. 160 kk. W tej sytuacji zomowcy, którzy strzelali do górników, odpowiadać mogli jedynie za "narażenie człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia, ciężkiego uszkodzenia ciała lub rozstroju zdrowia".
Najwyższa kara, jaka grozi za ten czyn, to zaledwie 3 lata pozbawienia wolności i to jeszcze w zawieszeniu. Dalsze przepisy mówią o tym, że "jeśli sprawca działał nieumyślnie", to kara jest jeszcze łagodniejsza: do roku pozbawienia wolności, ograniczenia wolności lub grzywny. W kuluarach nikt nie krył zaskoczenia tym bulwersującym oświadczeniem.
(...)
Po ponad czteroipółletnim trwaniu skandalicznego procesu oskarżonych o strzelanie do górników śląskich kopalni w pierwszych dniach stanu wojennego w Sądzie Wojewódzkim w Katowicach odczytano wyrok:
- W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej Sąd uniewinnia od zarzucanych czynów: Lecha Nowaka, Tadeusza Tinela, Antoniego Nycza, Henryka Huberta, Józefa Raka, Marka Majdaka, Bonifacego Wareckiego, Krzysztofa Jasińskiego, Leszka Grygorowicza - czytała sędzina Ewa Krukowska - a nadto uznając, iż Dariusz Ślusarek, Ryszard Gaik, Andrzej Bilewicz, Andrzej Rau, Maciej Szulc, Grzegorz Włodarczyk, Zbigniew Wróbel, Teopold Wojtysiak, Grzegorz Berdyn, Edward Ratajczyk i Romuald Cieślik użyli broni, czym narazili na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszkodzenia ciała, tj. wyczerpali znamiona występku określonego w art. 160 kk, postanawia z uwagi na przedawnienie umorzyć wobec nich postępowanie. Sąd uniewinnia również oskarżonego Mariana Okrutnego od zarzutu kierowania zbrodnią. Kosztami postępowania postanawia obciążyć Skarb Państwa.
Przez kilka sekund po ogłoszeniu tego zaskakującego, haniebnego wyroku na sali rozpraw panowała przejmująca cisza. Ludzie jakby nie wierzyli w to, co usłyszeli, jakby nie dotarło do nich, że ci, którzy strzelali, zostali uniewinnieni. Dopiero po chwili rozległ się gwar.
- Hańba! Skandal! Sąd pod sąd! Precz z komunistycznym sądem! Okrągły stół! - skandowała zbulwersowana publiczność.
- Jeżeli ktoś nie chce wysłuchać uzasadnienia, to niech opuści salę! - zareagowała sędzia Ewa Krukowska.
- Niech się pani nie wysila! Nikt nie ma zamiaru słuchać tego, co ma pani do powiedzenia! Tym haniebnym wyrokiem powiedzieliście już wszystko! Wolno mordować ludzi i nie ponosić za to żadnej odpowiedzialności! - krzyczeli rozgoryczeni ludzie, demonstracyjnie opuszczając salę rozpraw.
Wyrokowi przysłuchiwało się jedynie ośmiu spośród 22 oskarżonych. Do końca odczytywania uzasadnienia wytrwał tylko jeden.
Sąd, uzasadniając wyrok, uznał, że ci, którzy strzelali do górników, działali "zgodnie z prawem" i w "obronie własnej". W kilka minut od rozpoczęcia odczytania uzasadnienia z sali rozpraw wyszedł jedyny z oskarżycieli posiłkowych, który nie opuścił jej wraz z kolegami.
- Jezu! - mówił, trzymając się za głowę - takie samo uzasadnienie słyszałem na tej sali 16 lat temu, kiedy mnie i moich kolegów za ten strajk sadzali do więzienia.
Na korytarzu, w otoczeniu policjantów i dziennikarzy, ludzie patrzą sobie w oczy, jakby nawzajem u siebie szukali odpowiedzi na to, co usłyszeli.
- Mordowali niewinnych ludzi, a teraz są niewinni! Przecież są raporty, które sami napisali, są zeznania świadków. Niewinni? Nie ma dowodów? A Grygorowicz? Przecież został rozpoznany, że strzelał i też jest niewinny?! To jakie dowody ten sąd musi mieć, by uznać ich winę? - wciąż nie mogą się otrząsnąć. Inni nie komentują wyroku. Nie dlatego, że się z nim zgodzili. Dlatego, że nie są w stanie powiedzieć słowa.
(...)
Przed sądem na wyrok oczekiwał kilkudziesięcioosobowy tłum. Górnicy, członkowie "Solidarności" i Ligi Republikańskiej z transparentem "Ukarać komunistycznych zbrodniarzy". Rozdają ulotki z nazwiskami oskarżonych. Napięcie wzrasta z minuty na minutę. Wokół policyjne radiowozy. Ludzie wiedzą, że nie mają szans wejść do środka, bo do budynku wpuszczani są tylko ci, którzy mają specjalne przepustki. Nawet wdowy po zamordowanych górnikach mają problem z wejściem. O 12.23 z sądu wybiegł pierwszy z oskarżycieli posiłkowych.
- Niewinni! - krzyknął zdławionym głosem. - Niewinni wszyscy...
- Co? Niemożliwe!? Czerwoni mordercy! Czerwona zaraza! Hańba! - krzyczą zgromadzeni ludzie. Wybucha petarda. Potem następne. W zaparkowanych obok samochodach włączają się alarmy. Niektórzy nie krzyczą. Po prostu płaczą. Tak jak wtedy, 16 lat temu, gdy dowiedzieli się o strzałach w kopalniach.
- I to ma być państwo prawa? Zbrodniarze będą chodzić wolni po ulicach? - mówią.
Gdy wychodziłam z budynku ludzie podchodzili do mnie, podając ręce. Pytali: "Co będzie? Jak to możliwe? Dlaczego tak się stało?". Co będzie... Na pewno będzie rewizja. Ale też będzie i tak, że w kolejną rocznicę zbrodni oprawcy nadal będą bezkarni. A stało się tak dlatego, że ten sąd od samego początku robił wszystko, by uniewinnić oskarżonych. Ten wyrok zapadł nie ostatniego, lecz pierwszego dnia procesu.
Część druga - Warszawa
Generał na ławieOd marca 1993 r. przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie toczył się proces przeciwko byłemu szefowi MSW Czesławowi Kiszczakowi, oskarżonemu o to, że bez żadnych podstaw prawnych wydał tajny szyfrogram, zobowiązujący podwładnych do przestrzegania zasad użycia broni palnej wobec załóg objętych strajkiem okupacyjnym, a tym samym przyczynił się do zastrzelenia 9 górników KWK "Wujek". Od początku były trudności z posadzeniem Kiszczaka na ławie oskarżonych. Najpierw wyłączono go do odrębnego postępowania z procesu katowickiego. Za świadczenie o złym stanie zdrowia Kiszczaka wydał prof. Jacek Żochowski, późniejszy minister zdrowia. Potem zrezygnował sędzia W. Wasiluk, który obraził się na dziennikarzy za to, że ujawnili, iż w stanie wojennym wydał wyrok wyższy niż żądał prokurator. Sędzia Wasiluk stwierdził, iż pod naciskiem prasy nie może prowadzić tej sprawy. Proces wznowiony został dopiero w styczniu 1995 r. Kiszczak odpowiadał z art. 140 kk (kto sprowadza powszechne niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia). Za ten czyn grozi kara pozbawienia wolności od 2 do 10 lat.
(...)
Nie ulega kwestii, że szyfrogram Kiszczaka, definiując w taki sposób "wypadki nadzwyczajne", dał praktycznie prawo do niemal nieograniczonego użycia broni, a decyzje w tej sprawie, gdy "wszelka zwłoka... itd.", scedował na dowódców nawet bardzo niskiego szczebla (np. plutonów). Na pytanie, czy Kiszczak jest winny śmierci i zranienia górników, ma odpowiedzieć sąd. Treść tajnego szyfrogramu mówi jednak sama za siebie.
(...)
Naprawdę jak w Czeczenii"Nie ma przedawnienia dla komunistycznych zbrodni "taki transparent powitał byłego szefa WRON gen. Wojciecha Jaruzelskiego, zeznającego w procesie Kiszczaka. Przewodnicząca składu sędziowskiego nakazała zwinąć transparent, a Jaruzelski wkroczył na salę w towarzystwie dwóch ochroniarzy. Kilkudziesięciu górników przyjechało do Warszawy, by przysłuchiwać się zeznaniom Jaruzelskiego i byłego wiceministra spraw wewnętrznych Władysława Ciastonia.
Jaruzelski o świadczył, iż w czasie trwania obrad tzw. dyrektoriatu, złożonego m.in. z kilku sekretarzy KC, wicepremierów i ministrów, do Warszawy zadzwonił komendant wojewódzki MO w Katowicach Jerzy Gruba, zwracając się do Kiszczaka o zgodę na użycie broni. Kiszczak wyszedł do telefonu, a po powrocie oznajmił, iż zakazał strzelania. W godzinę później Gruba telefonował po raz kolejny, oświadczając, że broń została użyta, że są zabici i ranni. Zdaniem Jaruzelskiego Kiszczak robił co mógł, by nie było ofiar. Mówił, że w skali kraju były to nieduże straty, bo zginęło tylko 9, a mogło zginąć 90 czy nawet 9 tysięcy. Oburzenie w śród publiczności wywołało porównanie tamtej tragedii z aktualną sytuacją w Czeczenii. Jaruzelski twierdził także, że na Śląsku były najbardziej radykalne nastroje, że to właśnie tutaj pojawiło się znane hasło: "A na drzewach, zamiast liści, będą wisieć komuniści". Dla WRON Śląsk był głównym zapalnikiem, który należało rozładować. Pytanie, czy śmierć górników rozładowała ten zapalnik i czy została zadana w słusznej sprawie, pozostało bez odpowiedzi.
Śląskim robotnikom zeznające w tym dniu osoby jednoznacznie kojarzyły się ze zbrodnią, jaką popełniono na ich kolegach z "Manifestu Lipcowego" i "Wujka".
- Bandyci! Zbrodniarze! - krzyczeli podczas przerw widzowie. Ochrona sądu wezwała policję, ale jej interwencja była niepotrzebna. Oskarżony Kiszczak i broniący go kumple spokojnie opuścili gmach sądu.
Życiowy przełom Michnika
- Mordercy rękę podajesz? Kupili cię, sprzedałeś nas, a górnicy zginęli także za ciebie. Zdrajca! To tylko niektóre opinie, jakie usłyszał Adam Michnik, kiedy zeznawał jako świadek obrony oskarżonego Kiszczaka. Redaktor naczelny "michnikowego szmatławca" sam dolał oliwy do ognia, gdy po wejściu na salę rozpraw pierwsze kroki skierował do Kiszczaka, a następnie, nisko się kłaniając, długo i serdecznie ściskał dłoń oskarżonego i jego żony. Na zarzuty związkowców miał tylko jedną odpowiedź: "Ja 6 lat siedziałem", co skwitowane zostało: "Widocznie za mało, skoro pan niczego nie zrozumiał".
Przewodnicząca składu sędziowskiego zarządziła przerwę i kazała opuścić salę obserwatorom procesu, ale gdy po kilku minutach zorientowała się, że nikt się nie podporządkował, sama anulowała swoją decyzję. Podczas przerw związkowcy rozwijali transparent z napisem: "Ukarać komunistycznych zbrodniarzy!". Wzbudzał on więcej zainteresowania niż zeznania Michnika, który opowiadał jedynie o rozmowie, jaką przeprowadził z Kiszczakiem podczas "okrągłego stołu". Rozmowa ta była tak "przełomowym momentem" w życiu Michnika, że nagle przestał widzieć w Kiszczaku wroga, a dostrzegł najistotniejszego architekta "okrągłego stołu". W śród tylu ciepłych słów o człowieku odpowiedzialnym za śmierć górników zabrakło jedynie słynnego stwierdzenia pana Adama - "Odpier... się od generała!", ale i tak wszyscy wiedzieli co "niegdysiejsza legenda opozycji" miała na myśli.
(...)
Co uchwaliła Rada Państwa?
(...)
Ryszard Reiff był jedynym członkiem Rady Państwa, który głosował przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego.
- Około 24.00 przyjechało po mnie dwóch oficerów i przywiozło mi od przewodniczącego Rady Państwa jednozdaniowe zaproszenie na godz. 1.00 w nocy. Z rozmów z oficerami dowiedziałem się, że zablokowano połączenia telefoniczne i zaczęto legitymować ludzi - powiedział Reiff. Stwierdził, że kiedy rozpoczęło się posiedzenie Rady Państwa, położono przed nim plik maszynopisów, ale nie było czasu na ich przeczytanie. Nie wolno ich było zabrać ze sobą. Przedstawiona przez gen. Tadeusza Tupaczewskiego informacja miała wyłącznie charakter polityczny. Głosowanie odbyło się przez podniesienie ręki. W związku z tym świadek nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy dokumenty, nad którymi głosowali wówczas, były zgodne z tym, co później opublikowano w Dzienniku Ustaw, czy też możliwe jest, by różniły się od siebie.
(...)
Morderca górników niewinny!!!29 lipca 1996 r. Sąd Wojewódzki w Warszawie uniewinnił byłego szefa MSW Czesława Kiszczaka, oskarżonego o to, że swoim bezprawnym szyfrogramem przyczynił się do zamordowania 9 górników z KWK "Wujek" i zranienia kilkudziesięciu innych w tym również z KWK "Manifest Lipcowy".
Ten skandaliczny wyrok okrył hańbą cały polski wymiar sprawiedliwości. Teraz nikt już chyba nie ma wątpliwości w jakim kraju żyje. Nikt też nie da się już mamić opowiastkami o tzw. niezawisłości sądów. Decyzja sądu szokuje i bulwersuje. Ale nie zaskakuje. Od samego początku Kiszczak kombinował (i to z pozytywnym skutkiem) jak wywinąć się od kary za najcięższą przecież zbrodnię. Za morderstwo. Robił co chciał, a wszyscy działali pod jego dyktando. Wystarczyło lewe zwolnienie lekarskie, a już Sąd Wojewódzki w Katowicach wyłączył go do odrębnego postępowania. Już wtedy było wiadomo, że sądzenie Kiszczaka to farsa. Długo zwlekano z rozpoczęciem procesu w Warszawie. Zaledwie po kilku rozprawach sędzia Wiktor Wasiluk obraził się na dziennikarzy za to, że przypomnieli mu, iż w stanie wojennym skazywał ludzi na większe kary, niż żądał prokurator i zrezygnował z prowadzenia sprawy. Powoływano nowy skład sędziowski pod przewodnictwem SSW Agnieszki Zakrzewskiej. Proces wlókł się. Wreszcie nastąpiła wyjątkowo sprzyjająca koniunktura polityczna. Sąd doznał olśnienia i nagle przyspieszył. Rozprawy wyznaczano co tydzień, bo tak życzył sobie Kiszczak. Wszystko zmierzało do tego, by jak najszybciej uznać go niewinnym. By jak najszybciej morderca bezbronnych ludzi mógł cieszyć się w spokoju wolnością i naigrawać się ze swych ofiar.
Sąd Wojewódzki w Warszawie nie dopatrzył się związku między strzałami w śląskich kopalniach a zbrodniczym szyfrogramem, rozesłanym przez Kiszczaka do podwładnych, w którym nie tylko zezwalał na krwawe rozprawienie się ze strajkującymi, ale powoływał się także na nie istniejące przepisy. Wystarczyła opinia jednego biegłego. Innych, wnioskowanych przez pełnomocników oskarżycieli posiłkowych, nie dopuszczono, mimo iż niektórzy świadkowie-komendanci zeznali, że szyfrogram potraktowali jak rozkaz.
Sąd Wojewódzki w Warszawie, uniewinniając mordercę, dał przyzwolenie na dokonywanie zbrodni. Oto, tacy przestępcy jak Kiszczak mogą czuć się bezkarnie i w ten sam sposób rozwiązywać konflikty społeczne.
Kiedy ś jeden z górników powiedział Kiszczakowi, że polski oficer, gdyby miał tyle ofiar na sumieniu sam strzeliłby sobie w łeb. Tak postąpiłby człowiek, który miałby choć odrobinę honoru. Ale jakiż honor może mieć żołnierz, który na czapce nosi orzełka, a w sercu sierp i młot?!
Uniewinnienie Kiszczaka to tylko początek.
Oskarżyciele posiłkowi i ich pełnomocnicy złożyli apelację. O rewizję wystąpi prokuratura, która - swoją drogą - też niezbyt wysoko wyceniła ludzkie życie. Być może sąd wyższej instancji będzie miał więcej odwagi, by spojrzeć prawdzie w oczy. By zbrodnię nazwać zbrodnią, a mordercę potraktować jak mordercę. Niezależnie od tego, jaką pełnił funkcję i od tego, kto rządzi w kraju. Trudno oprzeć się pewnej refleksji. Oto prof. Jacek Żochowski, który wydając lewe zwolnienie wybawił Kiszczaka od konieczności przyjazdów do Katowic, wkrótce potem, gdy komuniści doszli do władzy, został ministrem zdrowia. Czy uniewinniający wyrok wydany przez skład sędziowski nie oznacza czasem rychłej zmiany na stanowisku ministra sprawiedliwości?
Kiszczak dyktuje wyrokSąd Najwyższy zadecyduje, czy zbrodnia popełniona przez Czesława Kiszczaka może być dalej ścigana, czy też uległa przedawnieniu. Warszawski Sąd Apelacyjny nie rozpatrzył odwołania prokuratury i pełnomocników oskarżycieli posiłkowych od haniebnego, uniewinniającego wyroku wydanego przez Sąd Wojewódzki w lipcu 1996 r. Postanowił zapytać, czy ujęte w akcie oskarżenia "umyślne przestępstwa przeciwko zdrowiu i życiu" odnoszą się też do "powszechnego niebezpieczeństwa dla zdrowia, życia i mienia". Okazało się bowiem, że czyn zarzucany Kiszczakowi traktowany jest jako "występek" i trzeba rozstrzygnąć, czy uległ on przedawnieniu w grudniu `96.
Jak uzasadniali pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych, Kiszczak, jako funkcjonariusz państwowy, wydając szyfrogram zezwalający na użycie broni palnej, przyczynił się do śmierci i zranienia górników, a zatem bieg przedawnienia liczy się dopiero od stycznia `90.
- Mój klient chce być osądzony i uniewinniony - o świadczył obrońca Kiszczaka, mec. Jacek Wasilewski.
- No to jak, osądzony czy uniewinniony?! - krzyknął kto ś z publiczności.
Około czterdziestoosobowa grupa górników z Katowickiego Holdingu Węglowego, która przyjechała na proces, wywołała popłoch w sądzie. Natychmiast na nogi postawiono uzbrojonych w pałki policjantów. Kilkunastoosobowa grupa mężczyzn w czarnych mundurach "czuwała" na półpiętrze. Po zamknięciu rozprawy górnicy krzyczeli do Kiszczaka:
- Jak się pan czuje, panie generale?!
- Jaki tam generał, to zbrodniarz! - odkrzykiwali inni.
Policjanci zablokowali wyjście z sali rozpraw. Czekali, aż były szef MSW chroniony przez ich kolegów opuści sąd.
- Dlaczego nas zatrzymujecie? - zagadywali górnicy do policjantów.
- Weźcie się lepiej do roboty. Zbrodniarze chodzą po wolności, a niewinni ludzie w ziemi gniją.
Policjanci w czarnych mundurach wyszli z górnikami, aż przed gmach sądu. Wyglądało tak, jakby to oni byli oskarżonymi w tej sprawie.
Część trzecia - ApelacjaProkuratura Wojewódzka w Katowicach oraz pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych w kwietniu 1998 r. złożyli apelację od wyroku, który zapadł w trwającym ponad 4 lata procesie oskarżonych o pacyfikację KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" w grudniu `81.
W złożonej apelacji wnieśli o uchylenie całego wyroku i przekazanie sprawy do ponownego rozpatrzenia przez sąd I instancji.
Kuriozalne uzasadnienieNa pisemne uzasadnienie tego skandalicznego wyroku trzeba było czekać aż 4 miesiące. Zgodnie z kpk pisemne uzasadnienie powinno być gotowe w ciągu 7 dni od wydania wyroku. Jeśli sprawa jest zawiła, to prezes sądu może termin przedłużyć na czas określony. Tak było i w tym przypadku. Sąd miał czas do 28 lutego 1998 r. Jednak przepisywanie na maszynie 160 stron zajęło sekretarce kolejny miesiąc. Treść uzasadnienia wyroku - jak można się było tego spodziewać - jest dokładnym odzwierciedleniem założonej tezy, że oskarżonych skazać nie wolno.
"W rozumieniu obowiązującego w roku `81 dekretu z 21 grudnia 1955 r. Milicja Obywatelska była uzbrojoną formacją, powołaną do ochrony ładu, spokoju, porządku i bezpieczeństwa publicznego podlegającą MSW. Do zakresu jej działań należało utrzymanie bezpieczeństwa publicznego, ochrona spokoju, ładu itp. Funkcjonariusza milicji winno cechować pełne oddanie partii i władzy ludowej oraz ofiarność, sumienność i gorliwość w wykonywaniu powierzonych zadań. Funkcjonariusz MO był obowiązany do przestrzegania socjalistycznej praworządności" - zaznaczyli w uzasadnieniu sędziowie. To właśnie ta "socjalistyczna praworządność" doprowadziła do tego, że na śląskich kopalniach strzelano do górników, ale zdaniem sądu oskarżeni "użyli broni w warunkach przewidzianych przepisami i wykonywali swoje obowiązki służbowe".
Z lektury uzasadnienia wydanego przez sąd można wysnuć prosty wniosek: jedynymi osobami mówiącymi prawdę w trakcie tego procesu byli... członkowie Plutonu Specjalnego.
Mimo iż oskarżeni w 1981 r. po pacyfikacji KWK "Wujek" własnoręcznie pisali raporty o zużyciu amunicji, zaś po akcji w "Manifeście Lipcowym" osobiście informowali swojego przełożonego, ile wystrzelali naboi, sąd uwierzył im, że wówczas kłamali, kierując się zasadą koleżeńskiej solidarności. Zupełnie inaczej sędziowie podeszli do zeznań świadków, którzy w 1981 r. zastraszani przez wojskową prokuraturę, często ranni i pobici, wreszcie na tym procesie mogli powiedzieć prawdę. W ich przypadku sąd uznawał, że prawdziwe zeznania składali właśnie wtedy. Zresztą zeznania uczestników tych wydarzeń traktowane były wybiórczo.
Ustalenia Nadzwyczajnej Komisji Sejmowej do Zbadania Działalności MSW oraz zeznania niektórych świadków, że plany pacyfikacyjne obu kopalni opracowane były przed wydarzeniami, nie przekonały sądu. Skład orzekający wolał dać wiarę tym, którzy twierdzili, że sporządzono je po wydarzeniach. W ten sposób pominięto jeden z najistotniejszych dowodów.
Sędziowie nie ustosunkowali się do wielu spraw m.in. do zacierania śladów zaraz po wydarzeniach, do ustaleń Wojskowej Prokuratury Garnizonowej, która już w 1982 r. stwierdziła, że broni użyli członkowie Plutonu Specjalnego. Nie zainteresowali się sprawą przestrzelania na strzelnicy broni Plutonu Specjalnego w dniu pacyfikacji KWK "Wujek". Nie uwzględnili zeznań biorących udział w akcjach milicjantów, którzy mówili, że widzieli jak strzelali członkowie Plutonu Specjalnego. Dokładnie zaś cytowano te zeznania, które mówiły, że górnicy obrzucali atakujących "niebezpiecznymi narzędziami". Odrzucone zostało rozpoznanie przez poszkodowanego Bogusława Tomaszewskiego oskarżonego Leszka Grygorowicza, jako osoby, która strzelała i ciężko go raniła.
Podobnych przykładów można przytoczyć wiele. Jedno jest pewne: uzasadnienie jest tak samo skandaliczne, jak wydany wyrok.
Apelacyjny pyta - Najwyższy odpowiadaSąd Apelacyjny w Katowicach 9 lipca 1998 r. zadecydował, że zwróci się do Sądu Najwyższego o odpowiedź na pytanie, czy Sąd Wojewódzki w Katowicach naruszył prawo, wydając wyrok w zmienionym składzie orzekającym, a tym samym naruszył art. 388 pkt 2 kpk.
W złożonej apelacji pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych zarzucili bowiem Sądowi Wojewódzkiemu tzw. pierwszorzędne uchybienie procesowe, polegające na zmianie składu sędziowskiego w trakcie trwania procesu. Po ponad czteroipółletnim trwaniu procesu, już po mowach końcowych stron, wycofała się sędzia Marcela Faska-Jagła. Sędzia Ewa Krukowska zadecydowała o wprowadzeniu w jej miejsce sędziego Jacka Myśliwca, którego sama kilka miesięcy wcześniej wyłączyła ze sprawy z uwagi na częste choroby. Jednocześnie zarządziła jedynie powtórzenie tych rozpraw, w których sędzia Myśliwiec nie brał udziału. Taka sytuacja jest możliwa pod warunkiem, że wszystkie strony wyrażą na to zgodę. Ale o to sąd nie zapytał.
Rozpatrując formalny zarzut, Sąd Apelacyjny dopatrzył się jeszcze jednej nieprawidłowości. Otóż w pierwszych rozprawach uczestniczyło 6 ławników, bez wyraźnego określenia, którzy są podstawowi, a którzy dodatkowi. W efekcie w procesie uczestniczyło trzech, a nie dwóch ławników dodatkowych, to zaś narusza art. 145 pkt 1 ustawy o ustroju sądów powszechnych.
Sędzia Mirosław Ziaja - przewodniczący składu apelacyjnego oświadczył, iż sprawa jest nietypowa i po raz pierwszy zetknął się z takimi problemami.
Już 30 września 1998 r. Sąd Najwyższy zadecydował, że sprawa członków Plutonu Specjalnego ZOMO i ich przełożonych oskarżonych o zamordowanie dziewięciu górników z KWK "Wujek" i zranienie kilkudziesięciu innych w tym w KWK "Manifest Lipcowy" w grudniu Ő81 wróci z powodów formalnych do sądu I instancji. Trzech sędziów Sądu Najwyższego uznało, iż skład Sądu Wojewódzkiego "był sądem nienależycie obsadzonym" i w związku z tym wydany wyrok jest nieważny. Odpowiedź Sądu Najwyższego jest dla Sądu Apelacyjnego wiążąca.
Wyrok nieważny1 grudnia 1998 r. Sąd Apelacyjny w Katowicach uchylił skandaliczny, uniewinniający wyrok w sprawie pacyfikacji KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" w grudniu 1981 r. Powodem uchylenia wyroku były błędy formalne popełnione przez Sąd Wojewódzki, a zwłaszcza to, że w procesie uczestniczyło za dużo ławników. Sąd Apelacyjny nie wyjaśniał do końca kwestii zmiany składu sędziowskiego bez zgody stron w trakcie trwania procesu.
- Sąd Najwyższy uznał 30 listopada 1998 r., iż skład sędziowski był składem nienależycie obsadzonym - poinformował sędzia SA Mirosław Ziaja - w związku z tym wydany wyrok uznać należy za nieważny. Prokurator Andrzej Juźkow i pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych mec. Janusz Margasiński domagali się przekazania sprawy do sądu I instancji. Jednak postawa niektórych obrońców wskazywała na to, że nie wszyscy prawnicy rozumieją o co chodzi, gdyż powołując się na merytoryczne zastrzeżenia wnioskowali o zwrot akt prokuraturze.
- Takiej decyzji Sąd Apelacyjny podjąć nie może - stwierdził prokurator Andrzej Juźkow. - Pragnę tylko wyrazić nadzieję, że merytoryczne zarzuty zawarte w apelacji, zarówno prokuratora jak i pełnomocników oskarżycieli posiłkowych, pomogą w wydaniu sprawiedliwego wyroku.
- To postępowanie musi zacząć się od nowa. Największym nieszczęściem jest to, że straciliśmy 6 lat - powiedział mec. Janusz Margasiński.
Tymczasem mec. Marek Barczyk oraz obrońcy Mariana Okrutnego domagali się zwrotu akt prokuraturze.
- O tym, czy akta wrócą do prokuratury, zadecyduje sąd na pierwszej rozprawie - uciął dyskusję sędzia Ziaja.
Obecni na posiedzeniu SA oskarżyciele posiłkowi również sprzeciwiali się wnioskom obrony i domagali się, by sprawę skierować do sądu.
- Nie jestem prawnikiem. Jestem gospodynią domową, ale wnoszę dodatkowo o to, by zakreślić ramy czasowe tego procesu. Żeby zakończył się w ciągu roku. świadkowie umierają, niektórzy giną w tajemniczych okolicznościach, a sprawa wciąż się wlecze - mówiła J. Stawisińska, matka zastrzelonego w "Wujku" 21-letniego Janka.
Po naradzie SA uchylił wyrok w całości i przekazał sprawę do sądu I instancji. Wraz z wyrokiem uchylono zażalenie obrońców z urzędu, którzy za obronę mieli dostać pieniądze ze Skarbu Państwa.
- To niesprawiedliwe - dowodził jeden z adwokatów - że nie dostaniemy zapłaty, która i tak jest niska, bo wynosi 30 zł za dzień, jak stawka robotnika.
A więc wszystko co było, całe 4 lata i 8 miesięcy procesu, okazały się nieważne. Wszystko zacznie się od początku...
Całość tutaj:
http://ligarepublikanska.tripod.com/wuj ... trona1.htm