Wolne Miasto Gdańsk 1920 – 1939. Ulica Szafarnia (Schäferei) i Budynek Urzędu Celnego (Zollamt) w latach 30-tych. W głębi widoczny Most Stągiewny i po prawej stronie Brama Stągiewna (Milchkannen-Tor).
To obrazek w lewym górnym rogu.
Przepraszam, nie znalazłam przedwojennego budynku urzędu celno skarbowego. Był tylko Urząd Celny.
____________________________________ Jedynie prawda jest ciekawa.
11 cze 2016, 14:17
Re: Gospodarka
Cimoszewicz przeciwko ingerencji ministerstwa w Puszczę Białowieską.
Jego dziadek w tych lasach polskich bandytów ścigał!
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
____________________________________ "Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein
13 cze 2016, 13:47
Re: Gospodarka
Ktoś otruł konie z Janowa? Są nowe ustalenia prokuratury
W karmie dla koni znalazł się niebezpieczny antybiotyk - ustaliła prokuratura w Lublinie. O sprawie informuje "Rzeczpospolita". Prokuratura badająca przyczyny śmierci koni w Janowie odkryła niepokojące zdarzenie związane z karmieniem zwierząt w słynnej stadninie. Śledczy ustalili, że w granulacie paszy co najmniej raz znalazł się antybiotyk o nazwie monenzyna i to w dawce, jaka jest dla koni śmiertelna. Monenzynę stosuje się głównie na fermach drobiarskich do zwalczania pasożytów.
Wycofali granulat Śledczy zajmują się stadniną w Janowie po serii zgonów klaczy, w tym dwóch należących do Shirley Watts, żony perkusisty zespołu „Rolling Stones" - Prerii i Amry. Prokuratura zleciła badanie siana, owsa i paszy z kilkudziesięciu miejsc w stadninie, w której przebywa blisko 400 koni. Antybiotyk był w granulacie, który pobrano do badania 5 kwietnia 2016 r., trzy dni po śmierci Amry. Granulat znajdował się na taczce z owsem w tzw. boksie porodowym (tam głównie przebywały klacze Watts po oźrebieniu). Po zbadaniu okazało się, że stężenie antybiotyku wyniosło aż 1,7 mg/kg - to o jedną czwartą więcej niż dopuszczalna ilość tego antybiotyku, którą jest w stanie przeżyć koń (w czterech innych próbkach, w których odkryto monoenzynę, stężenie było bezpieczne).
Sprawa wyszła na jaw dopiero po wyizolowaniu granulatu z owsa i zbadaniu obu pasz osobno. Gdy były zmieszane, stężenie monenzyny wyniosło tylko 0,45 mg/kg - a więc była to dawka dla koni bezpieczna. - Ustalono, że owies stanowił 77 proc., a granulat 23 proc. mieszaniny - tłumaczy Waldemar Moncarzewski, rzecznik prasowy Prokuratury Regionalnej w Lublinie. - Granulat wycofaliśmy z użycia zaraz po pierwszych wynikach badań. Obecnie podajemy paszę bardzo wysokiej jakości, dobraną do indywidualnych potrzeb koni w różnym wieku - mówi nam Mateusz Leniewicz-Jaworski, członek zarządu stadniny.
To nie weterynarz Zgodnie z dyrektywą Komisji Europejskiej z lutego 2009 r. maksymalna dopuszczalna zawartość monenzyny w materiałach i mieszankach paszowych dla gatunków z rodziny koniowatych nie może przekraczać 1,25 mg/kg. Jak precyzuje w ekspertyzie prof. Marian Świtała, renomowany toksykolog z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu: „Dawka 1,7 mg/kg tego antybiotyku dla konia jest śmiertelna. Przy zatruciu koni tym antybiotykiem występuje anoreksja, biegunka połączona z silnymi bólami kolkowymi".
Jak doszło do tego, że tak groźny antybiotyk trafił do paszy? - W pokarmie dla koni kokcydiostatyki (monenzyna to antybiotyk z tej grupy) nie powinny się znaleźć, chyba że pod kontrolą lekarską wskutek wskazań medycznych. Nie stwierdzono, aby w przedmiotowej sprawie takie wskazania wystąpiły - przyznaje prok. Moncarzewski.
Można zatem wykluczyć, że to weterynarz zdecydował o dodaniu antybiotyku do granulatu. Stadnina, by zarobić na swoje utrzymanie, zajmuje się chowem i hodowlą bydła mlecznego na skalę przemysłową. Czy tą samą taczką dowożono paszę dla krów i dla koni? - To absolutnie niemożliwe - zapewnia nas Leniewicz-Jaworski. Także według prokuratury to nie jest dobry trop.
Wyczyszczony żłób W sprawie jest mnóstwo wątpliwości. Wysokie stężenie występowało tylko w jednej taczce, którą dowożono paszę klaczom. To by wskazywało, że nie cała partia granulatu zawierała antybiotyk. Prokuratura sprawdza też m.in., dlaczego wyczyszczono żłób, z którego jedna z klaczy Watts jadła ostatni posiłek. Przez to nie można było zbadać jej paszy.
Wyniki badań histopatologicznych Prerii i Amry w Państwowym Instytucie Weterynaryjnym w Puławach, zleconych przez prokuraturę w Lublinie, wyeliminowały podłoże toksykologiczne. Jeśli konie się nie zatruły, to co doprowadziło do ich zachorowania i w efekcie ich śmierci? Prokuratura tego nie wie, ale nie składa broni. - W ramach opiniowania posekcyjnego rozpatrywano także podłoże mechaniczne i żywieniowe - mówi prok. Moncarzewski. Śledczy nie wykluczają, to jedna z badanych hipotez, że śmierć koni mogła być efektem świadomego działania człowieka.
W grudniu 2015 r. Preria i Amra należące do Watts zostały wydzierżawione polskiej stadninie w celach prokreacyjnych. Po ich śmierci Watts zabrała swoje dwie pozostałe klacze z polskiej stadniny i zapowiedziała pozwanie Polski. Do dziś pozew jednak nie wpłynął.
____________________________________ "Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein
Ostatnio edytowano 14 cze 2016, 10:07 przez kominiarz, łącznie edytowano 1 raz
14 cze 2016, 10:07
Re: Gospodarka
Polski Bangladesz
Jeszcze parę lat temu mówiło się, że branża odzieżowa w Polsce upadła i już się nie podniesie. Teraz pojawiają się głosy, że "odzieżówka" się odradza, w branży pracuje około 100 tysięcy osób, rocznie generują dochód rzędu 6,5 mld złotych. Gorzej z ich własnymi budżetami.
- Przemysł odzieżowy w Polsce ma długą i bogatą tradycję. Kiedyś bycie szwaczką oznaczało dobry zarobek i poważanie. Obecnie polskie szwaczki czują się jak pracownice gorszej kategorii - naciskane, zastraszane i przede wszystkim bezsilne. Bezsilne wobec powszechnego nastawienia kierownictwa, aby pracować jeszcze ciężej, za jeszcze niższe stawki - mówi Maria Huma z Fundacji Kupuj Odpowiedzialnie, koordynującej w Polsce kampanię Clean Clothes.
Za portalem factorybox.pl autorki raportu "Uszyte w Polsce" z 2015 roku wymieniają listę kilkunastu zagranicznych marek, które szyją w Polsce, m.in. Hugo Boss, Burberry, Puma, Lee Cooper, Mustang, Bon Prix, Simple. Polskie szwaczki cenią również rodzime marki: Vistula, Wólczanka, Reserved. Szyje się też odzież roboczą i korporacyjną, "często realizując zamówienia dla instytucji publicznych".
W skrócie: jeśli dla właściciela marki liczy się nie tylko niski koszt produkcji, ale i wysoka jakość, to polskie szwaczki powinny mu pasować idealnie. Do ideału nijak ma się jednak zakładowa rzeczywistość w wielu firmach. Choć "istnieją także zakłady, w których utrzymana jest względnie wysoka płaca i przyzwoite warunki", odzieżówkę w Polsce charakteryzują: silne rozdrobnienie, niskie wynagrodzenia, trudne warunki pracy, niestabilność zatrudnienia, wyjątkowo słabe uzwiązkowienie.
Maria Huma ostrzega: - Raczej nie uda się pani znaleźć osób, które pracują w branży i zgodzą się porozmawiać, choćby anonimowo. Strach jest za duży.
Mantra
Na rozmowę zgadzają się Ania, Ula i Brygida. Tylko dlatego, że niewolniczą pracę w odzieżówce mają już za sobą, odeszły pół roku temu, zakładają własną działalność gospodarczą albo udało im się dostać świadczenie przedemerytalne. A i tak strach pozostał. Dlatego proszą, by zmienić ich imiona.
Brygida ma najdłuższy staż, w zakładzie produkującym luksusową odzież przepracowała 36 lat, Ania - prawie 30, Ula, z racji studiów, najkrócej, 22 lata. Non stop w tej samej firmie, tylko odliczając kilka miesięcy urlopu macierzyńskiego na każde dziecko.
Wszystkie zgodnie przytakują: to była równia pochyła. Jeszcze za PRL-u żyło im się może nie na najwyższym poziomie, ale nieźle: dobra pensja, trzynastki, czternastki, dodatki za nocne zmiany, wysyłkę na eksport, nadwyżkę produkcyjną, nagrody jubileuszowe. - Ale potem odszedł dyrektor, nowa dyrektorka już coś zaczęła kombinować, zaczęło się coś psuć, zlikwidowano na przykład drugą zmianę, więc była redukcja etatów, zrobiła się zbieranina ludzi z różnych zmian, ale jeszcze było okej - wspomina Brygida.
Kryzys mógł, a właściwie powinien przyjść już wcześniej, po transformacji ustrojowej. Jak ocenia w raporcie z 2015 roku Clean Clothes, "od lat 90-tych wiele fabryk stało się nierentownymi, nie wytrzymując realiów wolnego rynku oraz konkurencji tańszych krajów produkcyjnych ". Nawet wykwalifikowana i względnie tania polska siła robocza musiała więc ugiąć się pod pręgierzem rentowności.
Gdy w połowie lat 90. nastała era prywatyzacji, grunt się wszystkim zaczął palić pod nogami: pracownikom szeregowym, brygadzistom, nawet członkom zarządów. Ula opowiada: - Przyjechali młodzi ludzie, nowobogaccy, chcieli przejąć firmę. A myśmy broniły naszego zarządu, starego układu, bo był w miarę bezpieczny i stabilny, nie wiedzieliśmy, co nowe przyniesie.
Wszystkie wspominają też mantrę, która całymi dniami, tygodniami, miesiącami krążyła po zakładzie: "i tak się cieszcie, że w ogóle macie pracę". - Jak dopominałyśmy się o podwyżki, to słyszałyśmy, że gdzie indziej zrobią to samo co my za połowę ceny - mówi na przykład Brygida. Gdzie indziej to znaczy za daleką granicą - w Chinach, Indiach, Bangladeszu, Turcji. Około roku 2000 branża odzieżowa już mocno kulała, niektóre firmy wręcz padały, później się nijak było z tego upadku podnieść. Ale ich zakład przetrwał. - Nas obroniła wysoka jakość. Nieraz trafiały do nas do poprawek partie i po tysiąc uszytych na Wschodzie garniturów, które nie odpowiadały europejskim standardom - mówi Ula.
W międzyczasie warunki pracy i płace też przestały przystawać do unijnych standardów - tylko w drugą stronę. - Rok 2000 to już była katastrofa, wszystkie pieniążki nam pozabierano, została tylko goła pensja, i to coraz mniejsza. Urlopy letnie też się skończyły, niby już rok wcześniej planowali, że będzie tydzień, dwa wolnego, a kończyło się na tym, że nie było w ogóle. Czasem komuś udało się wyżebrać, dosłownie, jeden czy dwa dni. Wymagania za to były że ho, ho - opowiada Brygida.
Ula, która przy maszynach nigdy nie pracowała, od razu trafiła na stanowisko nadzorcze, precyzuje: urlopy niby były, ale wiosną, na siłę wciskane w okolicy długiego weekendu majowego, lub jesienią, między Wszystkich Świętych a 11 listopada, wtedy cały zakład miał tak zwany przestój w produkcji. - Jak zaplanowali, że urlop będzie w listopadzie, to trzeba było pójść, nie było gadania, że nie chcę, że mi nie pasuje - dodaje Brygida.
Ania, która przerwę miała dłuższą, dyktowaną macierzyństwem, powrót do starej pracy, ale w nowych realiach (z nowym kierownictwem, na nowe stanowisko) wspomina tak: - Nie przywitali mnie fajnie, były krzyki, że robię za mało. Nikt mnie nie zapytał, czy umiem to uszyć, nikt nie pokazał mi, co mam robić. Tylko koleżanki mi pomogły. Potem się wprawiłam. Ale potem było już źle.
Coraz niżej
Najgorszy był ponoć rok 2003.
- Całą załogę zaszantażowano, że trzeba zacisnąć pasa. Niechętnie, ale musieliśmy się zgodzić na obniżkę. Jak ktoś nie chciał się zgodzić, to słyszał wprost, że może sobie szukać pracy gdzie indziej. Ja na przykład nie chciałam się na obniżki zgodzić, ale musiałam, bo mąż był na rencie, miałam cały dom na głowie.
Niby zacisnąć pasa trzeba było tylko o jedno maleńkie oczko, z 11 groszy za tak zwaną normominutę na 10. Ale jak się te minuty zsumowały, miesięcznie w portfelu było średnio 200 złotych mniej.
Dopiero gdy w 2006 roku powstał w zakładzie związek zawodowy, po roku udało się wywalczyć podwyżkę do 12 groszy. Sukces? Co najwyżej połowiczny i na krótką metę. Bo w 2007 roku najniższa krajowa wynosiła 936 złotych brutto, w zakładzie Uli, Brygidy i Ani zarabiało się wtedy około 1100-1300 złotych. W 2015 roku, minimalne wynagrodzenie wynosiło już 1750 złotych. A szwaczki dalej zarabiały tyle, co osiem lat wcześniej. - Ja tylko obserwowałam, jak szwaczki coraz niżej spadają w rankingach płacowych, jak przeganiają je woźne, sprzątaczki, portierzy - opowiada Ula.
Plusem było za to niby to, że nadgodziny i pracę w sobotę firma zaczęła w końcu wynagradzać. Niby oznacza haczyk. A haczyk był taki, że pieniądze szły ze wspólnej puli, bo praca była na akord - tyle że zespołowy. Czyli żeby jednej szwaczce dać więcej, innym trzeba było zabrać. - Jak ktoś przepracował w miesiącu 160 godzin, a nie miał nadgodzin, to zarabiał mniej, bo kosztem jego pensji musiały być wynagrodzone osoby, które zostawały po godzinach - wyjaśnia Ula. Ania wspomina: - Każdy element był liczony oddzielnie, wszycie kieszeni, przyszycie paska, połączenie nogawek i tak dalej. Nawet za zmianę nici było liczone. Tylko co z tego, że liczyły same maszyny, jak przy wypłacie udowadniali człowiekowi, że zrobił mniej.
Po drodze zmieniały się też modele, często na coraz bardziej wyszukane, a więc z korzyścią dla klienta i stratą dla szwaczki. Bo czy garnitur kosztował 500 złotych, czy 5000 złotych, stawka była taka sama. Brygida: - Pracownik się starał, ale z tego nie miał nic. Jedynie to, że niejednokrotnie ochrzanili na koniec.
Litania
Te niskie pensje od biedy jakoś by jeszcze Brygida, Ania i Ula przebolały. Przynajmniej były regularnie - i w ogóle były. - Znam przykłady firm odzieżowych, gdzie wypłaty były w ratach albo i wcale, a ludzie czekali - mówi Brygida.
Z czasem zaczęły więc walczyć, żeby się chociaż warunki poprawiły. - W zakładzie nie ma klimatyzacji, siedzi się całe osiem godzin, co z tego, że są prysznice, jak nie wolno się wyjść wykąpać. Bo jak wyjdziesz za pięć druga, to szefowa przyleci i jakby mogła, to by cię zabiła, że wyszłaś chwilę wcześniej, ile to można by zrobić przez te pięć minut! - ironizuje Brygida. Ania dodaje: - Czasem się tylko którejś udało na chwilę wyjść, ukradkiem.
Temperatury bowiem na hali, w zależności od stanowiska, dochodzą nawet do 50 stopni: grzeją silniki w ponad setce maszyn do szycia, grzeją żelazka i maszyny parowe, ukrop jest też przy stanowiskach klejenia. Ula opowiada: - Ja nieraz wychodziłam na halę, żeby szybko obejść stanowiska, zobaczyć, co się na produkcji dzieje, a jak szefowa nie widziała, to żeby zagadać do dziewczyn, jak się czują. One wszystkie siedziały aż purpurowe, bo po zakończeniu zmiany okna już były szczelnie zamykane, jak nazajutrz na 6 rano przychodziło się do pracy, to buchało gorącem jak w saunie. Po kwadransie marzyłam już, żeby stamtąd wyjść. A te kobiety siedziały tam po osiem godzin.
Litania żali jest dłuższa. - Ile razy dziewczyna chodziła do pracy z gorączką, z grypą, z tabletkami… - wspomina Brygida. - Jak już któraś poważniej zachorowała, to wtedy nagle dostawała urlop, żeby pochorowała kilka dni. Ale jak się chciało wziąć urlop, żeby odpocząć, to nie było mowy - dodaje.
Ula wyjaśnia: kadra nadzorcza, czyli majstrowe i jeszcze wyżej nad nimi postawione brygadzistki były tak jakby zawieszone w próżni. Bo z jednej strony ich pensje były dużo wyższe niż szwaczek przykutych do maszyn, żal byłoby taką fuchę stracić. Z drugiej - same miały nad sobą bat szefowej produkcji, która w słowach nie przebierała.
Wszystkie trzy przerzucają się cytatami z hali produkcyjnej: "Aleś sobie wymyśliła! Zabieg! Chorowanie! A tu tyle pracy! Kto za ciebie będzie robił?!". "Dziecko chore? A poprośże sąsiadkę, niech przy nim posiedzi!". "Urlop na żądanie?! Nie ma mowy! Ja więcej takich telefonów odbierać nie będę!".
Nie daj Boże, żeby się któraś zbuntowała, upomniała o swoje, ba, nawet zapytała: a dlaczego to tak? - Niby byłyśmy z koleżanką na takim samym zaszeregowaniu, ale jak się zgadałyśmy, to się okazało, że ona miesiąc w miesiąc miała mniejszą pensję, jakieś 150 złotych. Tylko że jej szefowa nie lubiła, bo zawsze coś tam skomentowała - opowiada Ania. - Chcieli, żebyśmy się skłóciły. Ja miałam tak samo, robiłam równo z koleżanką, bo liczyłyśmy, a później nieraz pensję miałam mniejszą, jak się coś szefowej sprzeciwiłam albo poszłam do ubikacji dwa razy, a wolno było iść raz. A że koleżanka się nie odezwała, to zawsze miała pół stówki więcej - dodaje Brygida.
Ula jeszcze dorzuca: - Są przypadki bardzo złego traktowania kobiet, obrażania, wręcz poniżania, nie boję się tego powiedzieć. Nieraz przy maszynie nie wolno ani drgnąć, obrócić się, zamienić słowa z koleżanką.
Z deszczu pod rynnę
Brygida, Ania i Ula już nie pracują w zakładzie. Wcześniej myślały nieraz, żeby się przenieść gdzie indziej, ale koleżanki z hali, które tak zrobiły, odradzały. "Z deszczu pod rynnę wpadniecie", tak im mówiły. W końcu wszystkie trzy odeszły, gdy firma zakończyła działalność pół roku temu. Nawet wtedy nie obyło się bez przepychanek. - Zaproponowano nam, żebyśmy się same wszystkie zwolniły i podjęły pracę w nowej firmie. Ale warunek przejścia starej załogi był taki, że się trzeba było samemu zwolnić - opowiada Ania.
Dla "ułatwienia" decyzji na tablicy ogłoszeń wylądował wzór wypowiedzenia, a pracownice jedna po drugiej były wzywane na rozmowy z szefostwem. - Wołają mnie po 36 latach do góry, do kadr, żebym podpisała dokument, że się sama zwalniam i że będę miała za to pracę w nowym zakładzie. A ja chciałam iść na świadczenie przedemerytalne, bo mi się należało. Tylko to zakład musiałby mnie zwolnić - wspomina Brygida. - Obiecywano nie wiadomo co, lepsze warunki, wyższe pensje, o pół grosza podwyżka, teraz jest 12,5 grosza. Do końca nas terroryzowano, żebyśmy podpisały, pytali: "za co będziesz żyła?". Ale ja już nie chciałam pracować, miałam dość - dodaje Ania. - Dobrze, że się nam koszmar skończył - wzdycha Brygida.
Do dziś się procesują z byłym pracodawcą, łącznie jest ponad 20 spraw założonych, od łamania praw pracowniczych, przez nieprawidłowy tryb zwolnienia (powinno być grupowe), po niewypłacone odprawy i odszkodowania. Do listy zarzutów swoje dorzuciła Państwowa Inspekcja Pracy.
Ula wyjaśnia: - Były takie dziewczyny, które dzwoniły do mnie wielokrotnie, że nie chcą się zwalniać, nie chcą przechodzić do nowej firmy. Ale pod presją chwili w końcu podpisały dokumenty, zostały. I dziś żałują. Wiem od nich, że tę podwyżkę o pół grosza może z jeden miesiąc jak dotąd odczuły. Poza tym nic się nie zmieniło - mówi Ula.
Ania: - Nic się nie zmieniło, nic na plus. Powiedziały, żeśmy wygrały, że odeszłyśmy.
Brygida znów smutnieje: - Jest gorzej niż było, tak mówią. Biedne te koleżanki nasze.
____________________________________ Nie jesteś tym, kim myślisz, że jesteś - lecz tym, kim się stajesz, gdy myślisz kim jesteś.
29 cze 2016, 17:21
Re: Gospodarka
"A Balcerowicz wyciął nam numer…"
Tak śpiewała kiedyś w telewizyjnym kabarecie Olgi Lipińskiej gromada przebierańców, ucharakteryzowanych na sieroty po PRL, oburzonych na nowe porządki. Gdyby Balcerowicz był sentymentalny, celebrowałby dwie rocznice przypadające w grudniu - 22 grudnia 2000 r. został prezesem NBP, 28 grudnia 1989 r. Sejm uchwalił 10 ustaw składających się na plan Balcerowicza.
Leszek Balcerowicz, dr hab. nauk ekonomicznych, nie ma tytułu profesora belwederskiego – pracował jako profesor nadzwyczajny w SGH. Przez jednych traktowany jak Wielki Guru ekonomii, autorytet bezdyskusyjny i niepodważalny, pionier gospodarki rynkowej w Polsce, dla innych jest odpowiedzialny za całe zło transformacji ustrojowej – upadek wielu firm, afery prywatyzacyjne, bezrobocie, zubożenie wielkiej rzeszy ludzi, którzy w PRL jakoś wiązali koniec z końcem. Wychował sporą grupę uczniów i naśladowców. Szanowany za granicą, obsypany prestiżowymi nagrodami, w Polsce był atakowany pod hasłem „Balcerowicz musi odejść”. Nawet gdy odszedł, uważano, że nadal rządzi jego duch, jego doktryna, jego następcy.
Wicepremier po raz pierwszy Tadeusz Mazowiecki potrzebował w rządzie młodego, odważnego ekonomisty, obeznanego z nauką zachodnią. Balcerowicza polecił mu bliski współpracownik, Waldemar Kuczyński. Sytuacja w kraju była wręcz tragiczna, inflacja przekraczała 600 proc., załamała się produkcja i dostawy energii. „Jesienią 1989 r. musieliśmy jednocześnie radzić sobie z bieżącymi zagrożeniami – galopadą cen, brakiem środków na import, zapaścią gospodarczą – i przygotowywać radykalną reformę, która musiała wejść w życie od stycznia 1990 r. Było bardzo ważne, by program reform wszedł bez opóźnień. Na rozpatrzenie bardzo ważnych ustaw nie było wielu tygodni, tylko parę dni” – opowiadał Leszek Balcerowicz „michnikowemu szmatławcowi”. W Sejmie kontraktowym 65 proc. miejsc przypadło PZPR i jej sojusznikom, 35 proc. opozycji. Rząd Mazowieckiego powstał jedynie dzięki poparciu ZSL i SD. Jak to się stało, że posłowie, w większości związani z minionym ustrojem, błyskawicznie i zgodnie przyjęli plan Balcerowicza? Czy byli świadomi wszystkich jego konsekwencji? Zapewne nie, mieli jednak głębokie przekonanie, że realny socjalizm wyczerpał swoje możliwości rozwojowe, doszedł do ściany. Nazwano to później terapią szokową. Jej przeciwnicy sądzą do dziś, że lepiej było przeprowadzać zmiany powoli i ostrożnie, dbając o osłonę socjalną tych, którzy nagle tracili pracę i poczucie bezpieczeństwa. Lecz według wielu ekonomistów Balcerowicz zrobił to, co było absolutnie niezbędne. Niektórzy twierdzą, że plan Balcerowicza był w istocie planem Jeffreya Sachsa, profesora Uniwersytetu Harvarda, który często wtedy bywał w Polsce. Za cenę poważnego obniżenia poziomu życia udało się w ciągu półtora roku zdławić hiperinflację, urealnić kurs złotego i wprowadzić jego wewnętrzną wymienialność, zreformować bankowość, podatki, ubezpieczenia.
Lech Wałęsa został prezydentem w dużej mierze dzięki temu, że krytykował planu Balcerowicza i jego realizację. Po wygranych wyborach zrobił jednak premierem Jana Krzysztofa Bieleckiego, ten zaś powołał na wicepremiera i ministra finansów… Leszka Balcerowicza. Wyborcy mogli czuć się oszukani. Rząd Bieleckiego odszedł po wyborach parlamentarnych 1991 r.
Wicepremier po raz drugi Drugą szansę dała Balcerowiczowi historia w roku 1997: wybory wygrała AWS i zawarła koalicję z Unią Wolności. Praca w rządzie Buzka, to najbardziej kontrowersyjny okres w karierze Balcerowicza. Firmowanie „czterech wielkich reform” – jak się okazało, źle przygotowanych i bardzo kosztownych. Schładzanie gospodarki, według Balcerowicza „przegrzanej” czyli narażonej na wzrost inflacji.
Dziś mało kto o tym pamięta, ale ten wybitny ekonomista powołał na pełnomocnika rządu ds. odbiurokratyzowania gospodarki dość zabawną postać, byłego prezydenta Bytomia Janusza Paczochę, który zaczął urzędowanie od rozporządzenia w sprawie… spinaczy, jakimi spinano urzędowe dokumenty. Gospodarki tradycyjnie już nie udało się odbiurokratyzować.
Unia Wolności wyszła z koalicji, a jej szef z rządu na rok przed końcem kadencji, zanim ujawniły się w pełni rezultaty tej polityki. A były one fatalne: wzrost gospodarczy spadł niemal do zera, co oznaczało faktyczną stagnację. Bezrobocie wzrosło do 20 proc. Minister finansów Jarosław Bauc pozostawił po sobie słynną dziurę budżetową: najpierw oszacował ją na 17 mld zł, potem ostrzegł, że – bez poważnych cięć w budżecie – sięgnie ona 60 mld zł, a w dalszej perspektywie nawet 100 mld. Budżet znowelizowano, choć nie dość radykalnie. Wyborcy ukarali okrutnie tamtą ekipę: ani AWS, ani UW nie weszły do Sejmu. Następcy z rządu SLD-PSL musieli zasypywać dziurę Bauca, decydując się na tak niepopularne posunięcia, jak obcinanie ulg studenckich na bilety czy dotacji do barów mlecznych.
Właściwy człowiek na właściwym miejscu Po klęsce wyborczej „ojciec transformacji” rozstał się z polityką. Prezydent Kwaśniewski przeforsował jego kandydaturę na stanowisko prezesa Narodowego Banku Polskiego. 22 grudnia 2000 r. Sejm wybrał Balcerowicza prezesem NBP stosunkiem głosów 226:214. Tak oto po wielu zawirowaniach nasz bohater dostał idealną posadę. Mógł teraz troszczyć się wyłącznie o wartość pieniądza i wskaźnik inflacji, nie zabiegając o poparcie tłumu, nie przejmując się przesadnie skutkami społecznymi własnych decyzji. Zgodnie z jego maksymą: „Wielcy politycy robią rzeczy trudne, ale pożyteczne. Politycy mniejszego formatu robią rzeczy łatwe i często szkodliwe dla rozwoju kraju”.
Pod koniec rządów SLD, w czerwcu 2005 r., prezes NBP zeznawał przed sejmową komisją śledczą ws. prywatyzacji PZU. Ale po zwycięstwie PiS, w roku 2006, odmówił stawienia się przed kolejną komisją śledczą, ds. banków i systemu bankowego. Argumentował, że godziłoby to w niezależność banku centralnego. Zirytowani posłowie bezskutecznie próbowali ukarać go grzywną. W rewanżu przesłuchali żonę krnąbrnego prezesa, Ewę Balcerowicz, szefową fundacji CASE, która z bankami niewiele miała wspólnego. Ostatecznie Trybunał Konstytucyjny przyznał rację Balcerowiczowi: sejmowa komisja śledcza nie może wzywać prezesa NBP na świadka.
Kadencja prezesa skończyła się w2007 r. W tym samym roku Leszek Balcerowicz założył fundację Forum Obywatelskiego Rozwoju i został jej szefem. Od tego czasu propaguje swoje poglądy, wspierane raportami i analizami. Wobec rządu PiS, a zwłaszcza jego polityki gospodarczej, był bardzo krytyczny. Ilustrują to jego wypowiedzi z tamtych lat: „Nie bronię siebie. Bronię reguł państwa prawa”, „Czy to jest ideał sprawiedliwości, ogłosić wyrok na samym początku i potem powiedzieć, że się będzie szukało dowodów?”, „Najpierw słyszymy zapowiedzi rozliczania inwestorów, którzy już zainwestowali, a na koniec zachęca się kapitał do inwestowania”, „Wolność w ustroju praworządnym nie jest przywilejem rozdawanym przez władze polityczne. Wolność jest prawem jednostki”.
Obrońca OFE
Zwycięstwo PO w 2007 r. przyjął z nadzieją, że wreszcie zaczną się jego wymarzone reformy – obcinanie wydatków, przesuwanie środków na inwestycje. Im dłużej jednak trwały rządy Tuska, tym większy był rozdźwięk między Leszkiem Balcerowiczem a piastującym przez 6 lat urząd ministra finansów Jackiem Rostowskim.
Zaczęło się od ufundowania przez FOR licznika długu publicznego w centrum Warszawy. Wisi tam dziś jak memento, nieubłaganie migoczą cyfry: pod koniec grudnia dług przekroczy 959,1 mld zł. Ale prawdziwą kością niezgody stała się kwestia Otwartych Funduszy Emerytalnych. Gdy koalicja rządząca postanowiła, że OFE nie będą już mogły inwestować w obligacje państwowe, a część ich aktywów przechodzi do ZUS - Balcerowicz ujrzał w tym zamach na oszczędności emerytalne 16 mln obywateli, doraźne ratowanie budżetu kosztem przyszłych emerytów. Nie zawahał się porównać działań ekipy Tuska do pomysłów Leppera.
W obronie reformy z 1997 r. rzucił na szalę cały swój autorytet. Korzysta z każdej okazji, aby wystąpić w mediach i wbić kolejną szpilę w przeciwników. Jego spór z Rostowskim nabrał wymiaru osobistego, towarzyszyły mu emocje i epitety. Ostatnio Leszek Balcerowicz wraz z b. prezesem Trybunału Konstytucyjnego Jerzym Stępniem apelują do prezydenta Komorowskiego, by nie podpisywał ustawy o OFE, według nich niekonstytucyjnej i wadliwej ekonomicznie.
Kieżun o polskiej transformacji: nas po prostu okradziono!
- Polska transformacja została przeprowadzona źle. Mało tego. Ona była zrobiona skandalicznie źle - twierdzi Witold Kieżun. Wybitny polski ekonomista w rozmowie z "Dziennikiem Gazetą Prawną" przekonuje, że transformacja, do której doszło w Polsce po 1989 roku była "klasyczną neokolonizacją", a Polaków "po prostu okradziono".
Kieżun pytany o błędy popełnione podczas transformacji gospodarczej w latach 90. wymienia m.in. niekompetentych i nieuczciwych ludzi. - Przeprowadzona przez nich "reforma gospodarki" polegała głównie na likwidacji potencjału ekonomicznego tego kraju. Bardzo dziękuję za takie "osiągnięcie" - mówi. Zdaniem ekonomisty polska transformacja została przeprowadzona "bardzo źle", a Polaków "po prostu okradziono". Podaje też przykłady przemawiające za jego oceną. - Weźmy choćby prywatyzację. 92 proc. polskich przedsiębiorstw przeznaczonych na sprzedać było wówczas ocenianych i wycenianych przez podmioty zagraniczne. Efekt był taki, że niektóre z nich sprywatyzowany za cenę niższą, niż wyniosły koszty ich oceny - stwierdza na łamach "DGP".
Jeden z nestorów polskiej ekonomii i zarządzania w swoich ocenach idzie jeszcze dalej. Jak mówi, polska transformacja był "klasyczną neokolonizacją. - Widziałem takie rzeczy w Afryce. (...) Po 1989 roku Polska stała się terenem ekspansji. Wiem, o czym mówię, bo akurat na przełomie lat 80. i 90. pracowałem w Burundi. Widziałem tam podobne procesy i patologie - przekonuje tłumacząc, że zarówno w Polsce jak i w Afryce zaniżano wartość prywatyzowanych spółek. Kieżun twierdzi też, że na początku lat 90. Polska była "nieprawdopodobnym eldorado" dla zagranicznych inwestorów, którzy widzieli w naszym kraju niezwykłe perspektywy zrobienia złotego interesu. Dlaczego tak się nie stało? - Niekompetencja, ale i nieraz nieuczciwość ludzi zawiadujących polską transformacją - to zdaniem ekonomisty główne przyczyny takiego stanu rzeczy.
Naukowiec odnosi się też do obecnej sytuacji w kraju. Jak mówi, w Polsce demokracja "niewiele różni się od autorytaryzmu". Dzieje się tak, bo forma ustroju "dzieli ludzi", a dwa zwaśnione obozy, czyli PO i PiS, "patrzą na siebie jak na wrogów". - Te spory już nieraz w najnowszej historii sprawiły, że do życia politycznego wkradł się chaos - mówi Kieżun. Przypomina "totalne rozdrobnienie sceny politycznej" na początku lat 90. i zauważa, że ten problem się nie skończył. - Proszę zwrócić uwagę, że jeszcze niedawno było jedno PiS. A teraz wypączkowały z niego cztery partie. Było jedno ugrupowanie lewicowe. Dziś są trzy - zauważa. ~nas po prostu okradziono!
pan Balcerowicz powinien siedzieć za działanie na rzecz światowego biznesu, a nie interesów Polski i jej narodu to po prostu była zdrada Polski i powinien być osądzony jako agent międzynarodowej finansjery - jednym podpisem zniszczył polską gospodarkę za co dostał nagrodę od międzynarodowej finansjery (łapówka czy podziękowanie),ale prokuratura się tym nie zajmie bo takie sprawy dla polityków bardzo szybko się przedawniają, a Buzek i Krzaklewski (solidarność) dokończyli dzieła , Buzek za to dostał fuchę w Brukseli (łapówka), Krzaklewski cwaniak się nachapał i usunął się w cień żeby się go nikt nie czepiał ~bolo
~Marcin B. do ~a prof. Kieżun przypomina: Bardziej precyzyjnego oskarżenia nie ma. Dodać można 40 procentowe oszczędności w bankach, otwarcie kantorów sprzedawanie dolarów za złotówki wkładanie do banków po roku było o 40% więcej takiego interesu nikt nigdy nie zrobił. Dalej horrendalne oprocentowanie kredytów. jaki skutek? Bogaci natychmiast stali się milionerami a reszta na bruk. To można powtarzać kolejnym pokoleniom ale nie mylić nazwisk tych którzy to wprowadzili. Założenie żeby rząd nie miał nic do powiedzenia sprawdziło się co do joty. Rząd obecnie udaje że rządzi ale nic nie może. Społeczeństwo krytykuje rząd bo myśli, że jest nieudolny, tymczasem on po prostu nic nie może!! kolejne rządy też nic nie będą mogły.
NA CZYM POLEGAŁO SCHŁADZANIE GOSPODARKI POLSKIEJ PRZEZ RZĄD J. BUZKA.
Po dojściu koalicji AWS - UW do władzy w 1997, premierem został Jerzy Buzek, a tekę ministra finansów objął znowu Leszek Balcerowicz. Będąc w przekonaniu, że poprzednia ekipa rządząca „przegrzała gospodarkę”, przedstawił on plan jej schłodzenia, aby nie nastąpił kryzys taki jak np. w Czechach.
W 1997 niepokojąco wzrósł deficyt obrotów bieżących co oznaczało nadwyżkę importu nad eksportem, a wiązało się to z gwałtownym wzrostem konsumpcji wewnętrznej w Polsce. Polacy coraz częściej kupowali dobra konsumpcyjne na kredyt. Deficyt obrotów bieżących na dłuższą metę jest bardzo niebezpieczny, dlatego Minister Finansów postanowił „schłodzić gospodarkę” przez bardziej restrykcyjną politykę budżetową i pieniężną, nawet kosztem wzrostu inflacji i zatrzymania wzrostu gospodarczego.
Podwyżka stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej o 2-3 punkty procentowe nie ograniczyła jednak skutecznie popytu. Zamierzony efekt dałoby dopiero oprocentowanie wyższe o 10 punktów, a więc około 32-33%, co przy 13% inflacji jaka wtedy była byłoby absurdalne. Próby ograniczenia wydatków budżetowych nie przyniosły zamierzonego skutku przy niezdyscyplinowanej koalicji rządzącej. Sztucznie zawyżony kurs złotego miał ograniczyć napływ importowy. Groziło to dewaluacją złotego, co mogło prowadzić do recesji i w rezultacie kryzysu.
Brak skutecznej polityki proeksportowej, tańszych kredytów dla eksporterów, spowodowało, że polskie przedsiębiorstwa niechętnie eksportują, co związane też było w pewnym stopniu z załamaniem się rynku rosyjskiego. Dziś deficyt obrotów bieżących wynosi prawie 8% produktu krajowego brutto, co wg wcześniejszych opinii jest już poziomem katastrofalnym (wg zaleceń UE nie powinien przekraczać 3%). Nawet okresowy wzrost wartości dolara i wzrost ok. 15% produkcji nie poprawił sytuacji w Polsce. Jednak część ekonomistów uważa, że ok. 80% importu, to import inwestycyjny i zaopatrzeniowy, który nie stanowi takiego zagrożenia jak towary konsumpcyjne.
W naszym kraju, który dzieli duża przepaść między gospodarkami UE, schładzanie naszej gospodarki nie przybliża nas do nich.
____________________________________ "Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein
05 lip 2016, 18:15
Re: Gospodarka
Jeżeli praca wciąga.
Załącznik:
Absolwenci ASP an rynku pracy.jpg
Załącznik:
jeżeli praca wciąga.....jpg
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
____________________________________ "Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein
12 lip 2016, 20:49
Re: Gospodarka
"Sachs był niezwykle sprawnym lobbystą i marketingowcem. On wszystkich oszołomił..." Prof. Kieżun odsłania kulisy początków polskiej transformacji.
Nikt nie sprawdził, że Sachs wcześniej położył Boliwię. (…) Efekt był taki sam jak w Polsce - olbrzymie bezrobocie, całkowita likwidacja przedsiębiorstw państwowych, olbrzymia, po prostu olbrzymia inwazja kapitału zagranicznego. Z tym doświadczeniem przyjechał do Polski — mówi prof. Witold Kieżun komentując wywiad jakiego udzielił Jeffrey Sachs „Dziennikowi Gazecie Prawnej”.
wPolityce.pl: - Panie Profesorze, Jeffrey Sachs nie czuje się odpowiedzialny za skutki terapii szokowej w Polsce. Uważa, że tylko sugerował szybkie wprowadzenie wymienialności złotego. Mało konsekwentnie dodaje jednak, że jest dumny z roli, jaką odegrał przy transformacji polskiej gospodarki. Czy Sachs, nie próbuje pomniejszać swojego udziału w przejściu Polski do kapitalizmu?
Prof. Witold Kieżun: - Ależ on odegrał decydującą wręcz rolę, bo przecież został przysłany przez George’a Sorosa, a cała transformacja została zaplanowana właśnie przez tegoż Sorosa, który w dniu 8 maja 1988 r. przyjechał do Polski i spotkał się z kierownictwem komunistycznej partii, tzw. Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i przedstawił im program przejścia na gospodarkę kapitalistyczną przy jednoczesnych zyskach, bo przy takim przejściu są możliwości zawłaszczenia dużej części przedsiębiorstw przez nomenklaturę. I tak się stało. 23 grudnia Biuro Polityczne komunistycznej partii, PZPR jednogłośnie zgodziło się na to, żeby wprowadzić ustrój kapitalistyczny w Polsce, gospodarkę rynkową. I to jest data zmiany ustroju - nie żaden tam czwarty, czy inny, ale 23 grudnia 1988 r., kiedy system gospodarki planowej został przekształcony w gospodarkę rynkową według kodeksu handlowego z 1934 r. I natychmiast, jeszcze w grudniu był przygotowany plan stworzenia 9 banków komercyjnych, które udzielały kredytów. I ten George Soros przysyła tegoż Jeffreya Sachsa i go finansuje - poprzez Fundację Stefana Batorego, który z kolei jest finansowany przez Sorosa.
Soros uważa się za nowego mesjasza - expressis verbis to powiedział: Ja się czuję nowym mesjaszem w zbudowaniu nowego społeczeństwa - otwartego, obywatelskiego i w związku z tym finansuję cały szeregu funduszy na całym świecie, takich jak Fundusz Stefana Batorego. Jego planem była likwidacja gospodarki planowej, wejście kapitału światowego, wielkich koncernów i opanowanie przez nie gospodarek krajów socjalistycznych, poczynając od Polski. Z tym, że Polska miała być taką małą piramidą - kiedyś to trafnie powiedział Waldemar Kuczyński, że on odniósł wrażenie, że Polska była traktowana jak mała piramida. Otóż w Egipcie była zasada - nim zbudowano dużą piramidę, to najpierw budowano malutką, żeby zorientować się jakie są trudności, jak trzeba działać, żeby zbudować wielką piramidę. Tą wielką piramidą miał być Związek Radziecki, a Polska próbą takiej transformacji. I z tą myślą Soros przysłał Sachsa, co on precyzyjnie opisuje. Przyjeżdża i zgłasza się do strategów, kierownictwa „Solidarności”. I tu następuje niesamowity paradoks. Solidarność była bowiem wspaniałą ideą, opartą o katolicką naukę społeczną tworzoną przez Jana Pawła II. I z kim się spotyka? Od razu idzie do Geremka. A kim był Geremek? W okresie stalinowskim był I sekretarzem POP w Instytucie Historii PAN, której kierownikiem był mój kuzyn prof. Gieysztor - nota bene Gieysztor nie mógł nigdy pojechać sam za granicę, zawsze mu towarzyszył i pilnował Geremek. I on zostaje szefem Klubu Parlamentarnego „Solidarności”, tej Solidarności stworzonej na bazie katolickiej nauki społecznej… Geremek mówi: „Nie mam zielonego pojęcia o ekonomii, jedziemy do Kuronia”. Ten po wysłuchaniu Sachsa mówi, że natychmiast to trzeba opracować, choć Sachs chciał to przygotować po powrocie do Stanów Zjednoczonych. Do rana opracowuje on ten program, którego pełny tekst jest w mojej książce [„Patologia transformacji” - red.] i wówczas decydują, że jadą do Michnika. Ten mówi, że też nie ma na ten temat zielonego pojęcia, chociaż jest trockistą - te wszystkie koncepcje Michnika, Kuronia, Modzelewskiego itd., to były rozgrywki wewnątrz komunizmu, między jego różnymi odłamami. A teraz stanowili kierownictwo „Solidarności”.
Czy chce Pan powiedzieć, że ten nasz dziki kapitalizm i ta okrutna szokowa terapia została w Polsce wprowadzona przypadkowo, bo nikt nie miał pojęcia, co do nich mówi Sachs? I to na dodatek rękami zdawałoby się jego największych przeciwników?
Ależ tak, na tym cały dowcip polega. Sachs był niezwykle sprawnym lobbystą i marketingowcem. A o czymś takim jak lobbing w Polsce nikt nie miał pojęcia. Bardzo dobrze określił go Mazowiecki, który mówił: „Ja nie lubię ludzi, którzy mówią tak, że mają 105% racji i zagadują człowieka”. To są specjaliści i ja sam, choć mieszkałem tyle lat za granicą parę razy dałem się naciągnąć. Człowiek dosłownie głupieje. I taki też był Sachs. Może pan o tym przeczytać w książce Kuczyńskiego „Zwierzenia zausznika”, kiedy Mazowiecki ma wątpliwości, a Kuczyński replikuje: „Nie, nie, to jest świetny fachowiec, to jest wszystko w porządku”. On po prostu wszystkich oszołomił tą „wspaniałą koncepcją”, a nikt nie sprawdził, że on wcześniej położył Boliwię. Naomi Klein pierwszorzędnie to opisała. Przedstawiciele Boliwii przyjechali do Harvardu szukać rady w walce z cholerną inflacją. I on wtedy powiedział: „Ja jestem jedynym człowiekiem, który wie, jak w ciągu jednego dnia zlikwidować inflację”. I przyjechał do Boliwii, ale jego rady skończyły się tragedią, bo tam, nie tak jak w Polsce, bezrobotni się wzburzyli, ostatecznie rząd kazał do nich strzelać, aresztowali ich przywódców i zapowiedzieli, że jak rozruchy się nie skończą, to tych przywódców rozstrzelają. Ale efekt był taki sam jak w Polsce - olbrzymie bezrobocie, całkowita likwidacja przedsiębiorstw państwowych, olbrzymia, po prostu olbrzymia inwazja kapitału zagranicznego. To było jego doświadczenie i z tym doświadczeniem przyjechał do Polski.
Ale on twierdzi dziś, że nie był wyrazicielem, przekaźnikiem wielkiej finansjery i jego propozycje nie wywodziły się z tzw. consensusu waszyngtońskiego…
Ależ absolutnie! Problem polega na tym, że ja mam tu doświadczenie - byłem kierownikiem projektu ONZ-u w Afryce, w Burundi. I przed tą akcją consensusu waszyngtońskiego, czyli neokolonializmem broniłem się jak mogłem. Było identycznie tak samo. Przyjeżdżali tacy Jeffrey Sachsowie, inna rzecz, że od razu dawali łapówki. U nas w Polsce zresztą też dawali łapówki. Bank Światowy zrobił badania i wyszło, że wszystkie koncerny, które kupowały w Polsce dawały łapówki. Mało tego, wyszło, że niektórzy twierdzili, że za 3 czy 4 mln dolarów można w Polsce kupić ustawę korzystną dla wielkiego kapitału. Ale prokuraturze BŚ odmówił informacji, twierdząc, że to była anonimowa ankieta… I tak to wszystko wyglądało.]
Sachs twierdzi, że w polskiej sytuacji w 1989 r. nie było alternatywnego planu ratowania gospodarki, że dziś również proponowałby przeprowadzenie tych samych reform.
Jednak wcześniej twierdził, że Chińczycy postąpili mądrzej, bo wzięli się za przemysł, za rozwój ekonomiczny a Polacy za demokrację. On to mówił expressis verbis, że koncepcja chińska była lepsza, widać teraz się wycofuje. Przyznaje jednak, że swoją koncepcję stworzył w ciągu jednej nocy…
Ale chyba nie było od początku oczywiste, że to prof. Balcerowcz będzie wyciągał polską gospodarkę z komunizmu? Pierwszy odmówił prof. Trzeciakowski, pan także nie przyjął oferty…
Tak, pierwszy był Trzeciakowski, potem Józefiak. Obaj odmówili. Ja też byłem brany pod uwagę, ale kiedy do mnie zadzwonił przedstawiciel ambasady z Nairobi, pytając, czy mogę natychmiast wrócić do Polski, spytałem o co chodzi, dowiedziałem się tylko, że są jakieś pewne propozycje pod moim adresem, ale jakie nie wiadomo. Problem polegał na tym, że ja miałem podpisaną umowę która kończyła się za rok, a zerwanie umowy wiązało się z wysoką karą. Nikt mi nic więcej nie powiedział. Gdyby mi powiedziano o co chodzi, to bym i tak absolutnie przyjechał. Bo przecież ja miałem doświadczenie - broniłem Burundi przed tym atakiem kapitału zagranicznego, na tyle skutecznie, że prezes Banku Światowego zwracał się do sekretarza generalnego ONZ-tu, że jest taki kierownik projektu, który przeszkadza w modernizacji i mnie wyrzucono do Rwandy.
Czyli nie byliśmy skazani na plan Sachsa-Balcerowicza?
Ależ do licha ciężkiego, tylu było wspaniałych, polskich ekonomistów. Mało tego, ja rozmawiałem w Paryżu z Giedroyciem - była cała koncepcja stworzona przez polskich profesorów zagranicznych - tylko w Kanadzie było ich pięciu, którzy doskonale zdawali sobie sprawę, że kapitał światowy jest tak samo zbrodniczy jak komunizm, że zrobi wszystko, żeby coś zdobyć. Tak było też w Kanadzie, ale Kanada się uratowała, bo wprowadziła od razu odpowiednie zarządzenia warunkujące napływ kapitału zagranicznego. A my zupełnie jak dzieci. Ale z jednej strony jak dzieci, a z drugiej strony - łapówki, kolosalne pieniądze poszły. Ja bym teraz proponował, żeby rząd Polski zwrócił się do Centralnego Banku Szwajcarii - to, co mnie się udało, jeśli chodzi o Burundi, gdzie po zamachu zwróciliśmy się do Szwajcarii, która ujawniła, jaki majątek zgromadził poprzedni prezydent.
Co Pan by zrobił, gdyby to Panu powierzono transformację polskiej gospodarki?
Od razu nakazałbym zamknięcie granic. W 1989 r. Polska przecież została zarzucona zagranicznymi towarami. Po drugie w żadnym wypadku nie likwiduje się przedsiębiorstw państwowych, owszem uzdrawia maksymalnie, po trzecie daje się niski kredyt dla produkcji rolnej wszystkim rolnikom i kładzie się szalony nacisk na rozwój PGR-ów, które przecież dawały 35% żywności. Jeśli uspokoiłoby się rynek żywnościowy, to w efekcie natychmiast by spadła inflacja. A inflację trzeba było załatwić tak, jak to zrobił Grabski, a nawet tak, jak zrobiła to komuna - zmieniamy - za 3 złote dostaje się 1 złoty. Koniec.
Ale podstawowym warunkiem było zaspokojenie rynku.
Kolejną sprawą, którą też zresztą stawiał Sachs była reprywatyzacja. Ale tego Balcerowicz nie zrobił. Reprywatyzacja, tzn. Wedel dostaje Wedla, Haberbusch dostaje swoją fabrykę, a myśmy Wedla sprzedali a Wedlowi zapłaciliśmy odszkodowanie za sprzedaż jego marki… Czyli zupełnie inna polityka - polityka likwidacji inflacji i polityka rozwoju, dopiero potem prywatyzacja, ale z planem, którego nie było - co powinno zostać w rękach państwa - tak, jak zrobili to Chińczycy - 30% zostaje w rękach państwa, mało tego, jeśli chodzi o bankowość, to sprzedajemy maksymalnie 30%. A my sprzedaliśmy banki za ok. 25-26 mld zł, a roczne zyski banków wynoszą 12-15 mld zł. Ja tego nie potrafię zrozumieć.To samo było potem, o co się już biłem, kiedy wróciłem do Polski z administracją. Cały świat likwiduje pośrednie szczeble i wprowadza informatyzację, a my zamiast wprowadzać informatyzację wprowadzany powiaty. I mamy nonsens, który nie istnieje nigdzie poza Polską - dwa urzędy wojewódzkie równolegle - jeden marszałkowski, drugi rządowy. I jak wyglądają nasze urzędy centralne. Wszystko można było zrobić. Myśmy byli dwunastym krajem na świecie, jeśli chodzi o produkcję - to prawda, to było we wszystkich statystykach. Powtarzam - chodzi o produkcję - bo byliśmy biedni - ta olbrzymia produkcja odbywała się kosztem tego, że nie było na rynku podstawowych rzeczy. I dlatego to wszystko można było mądrze ustawić i przede wszystkim zrobić tak, jak Kanada - obronić się przed inwazją światowego kapitału. Wielki kapitał, wielkie koncerny są bowiem, powtarzam - zbrodnicze. Proszę tylko spojrzeć na kary jakie, kilkanaście koncernów zapłaciło w USA za korumpowanie w innych krajach, w Polsce też - co widać chociażby przy okazji afery informatycznej. Ile Hewlett zapłacił łapówek? 3-4 mln dolarów?
Ale w Polsce obowiązuje odgórna teza, że polska transformacja była wielkim sukcesem. Czy na naszych oczach został stworzony wypaczony, propagandowy mit tej transformacji?
Ależ oczywiście. Owszem, Polska nie wygląda dziś gorzej niż Niemcy i Francja. Naprawdę pięknie wyglądają nasze małe miasteczka, czyściutkie domy, place. Ale proszę przeczytać sprawozdanie NBP - przez 10 lat od wejścia do Unii Europejskiej, Polacy-emigranci zarobili prawie bilion zł. Ci, którzy pracowali przy zmywakach, niesłychanie ciężko, te pieniądze przesyłali do Polski. To jest źródło naszego pozornego dobrobytu. A tu w kraju jest 10 milionów ludzi żyjących poniżej minimum. I tak to wygląda, ale to się kończy. Już w zeszłym roku ograniczyły się te przesyłki pieniędzy - bo ci emigranci ściągają rodziny. Największą grupą nowych obywateli Wielkiej Brytanii to są Polacy.
A w Polsce dorobiła się tylko jedna grupa - nowa klasa kapitalistyczna - właściciele nomenklaturowych przedsiębiorstw.
To wszystko to jest propaganda. Jeśli się czytało prasę za Hitlera, czy radziecką lub rosyjską nawet do tej chwili, albo prasę włoską za Mussoliniego - wszystko było to samo - jak jest cudownie, jak wspaniale się rozwijamy…
Czy według Pana, mamy jeszcze szansę skorygować ten niesprawiedliwy system, którego beneficjentami są tylko nieliczni, a miliony żyje w warunkach urągających przyzwoitości? Czy może tak już będzie i jest to nie do naprawy?
Straciliśmy masę czasu, ale możliwość byłaby tylko przy pełnej mobilizacji i przy takim przywództwie, które na pewno nie mówi, że moja polityka to jest tu i teraz i głównie chodzi, żeby w kranach była bieżąca, ciepła woda. To powinna być polityka, która mówi: mamy program 20-30 letni, który jest w stanie zmobilizować społeczeństwo. Po pierwsze zdobyć bankowość i inwestować w polskie przedsiębiorstwa. Zamiast kupować chińskie autobusy - jak to przeczytałem, to myślałem, że z krzesła spadnę - powinniśmy kupować polskie solarisy, nawet, jeśli są droższe, bo to się opłaca - tam pracują polscy pracownicy i jak Solaris zarobi, to będzie płacił większe podatki. I wszystkie instytucje państwowe i samorządowe powinny mieć rachunki w bankach polskich - a ja płacę Warszawie podatek od nieruchomości do jakiego banku? Do Citibanku, amerykańskiego… Trzeba prowadzić taką politykę, żeby cały czas mieć na myśli korzyści dla tego kraju…
Czy wierzy Pan, że taka polityka będzie kiedyś w końcu prowadzona?
Miałem nadzieję, że może PiS, ale tragedia polega na tym, że tam nie ma kogoś takiego, kto potrafi ludzi porwać. Ktoś kto przyjdzie, powie, a ludzie szaleją: tak, zgadzamy się na to, tego chcemy. Tego nam potrzeba - znaleźć wodza. Dlaczego Korwin-Mikke zdobył tyle głosów? Bo on, choć jest taki, siaki, owaki, to porywa ludzi swoją gwałtownością, sposobem jasnego postawienia sprawy. Oczywiście nic on nie zrobi… Czy w Polsce do licha nie ma tego typu człowieka, wodza? W Powstaniu tacy byli - w moim oddziale, kiedy dowódca został ranny, to natychmiast znalazł się ktoś, który powiedział: „A teraz na moją komendę…” Muszą tacy ludzie być. Są dwa najzdolniejsze narody na świecie - Żydzi i Polacy. Wszędzie, gdzie wykładałem najlepsi byli Żydzi i Polacy. Tragedia polegała jednak na tym, że Polak był bardzo dobry w dyskusji, najlepszy, ale kiedy trzeba było coś opracować dajmy, na 1 kwietnia, to z czterech trzech przychodziło i prosiło o przełożenie terminu. Ale możliwości są… Proszę pana, mnie zostało rok czy dwa lata życia. Ja chciałbym umrzeć z tą świadomością, że ten kraj jednak się rozwija…
____________________________________ "Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein
Ostatnio edytowano 19 lip 2016, 19:04 przez kominiarz, łącznie edytowano 1 raz
19 lip 2016, 19:03
Re: Gospodarka
Stadion Narodowy
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
____________________________________ "Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein
21 lip 2016, 20:58
Re: Gospodarka
Pierwsi frankowicze
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
____________________________________ "Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein
25 sie 2016, 21:36
Re: Gospodarka
ZUS
Załącznik:
ZUS.jpg
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
02 wrz 2016, 13:59
Re: Gospodarka
Minister tłumaczy, co da Polsce rozwinięta cyfryzacja
Tomasz Wandas, Fronda.pl: Wystarczyło tylko 600 użytkowników jednocześnie, by zawiesić system ePUAP. Ciągłe usterki, nieintuicyjność, brak kodów autoryzacyjnych do systemów informatycznych państwa to tylko wycinek problemów polskiej e-administracji. Co zamierza z tym zrobić Ministerstwo Cyfryzacji? Jakie kroki już podjęto, a co jeszcze przez Wami?
Anna Streżyńska, Minister Cyfryzacji: Przede wszystkim podjęliśmy działania naprawcze dotyczące niedziałających, a najważniejszych systemów: ePUAP (prace potrwają do końca września by osiągnąć stabilność serwisu), Systemu Rejestrów Państwowych (główny problem to tzw. Źródło, zmora urzędników i klientów urzędów stanu cywilnego), systemu CEPIK2 (realizowanego kuriozalnie, osobno przez kilka instytucji, dzięki czemu ma szanse nigdy się nie spiąć i wygenerować kolejne opóźnienie). Zaoszczędziliśmy ok 10 mln zł poprzez likwidację najsłabszej jednostki w naszej organizacji. Pomagamy innym resortom mającym trudne projekty. Uczestniczymy łącznie, w różnym zakresie, w ok 90 projektach informatycznych. Prowadzimy dla MZ i MSWIA projekt pl.ID nie wykonany przez poprzedników. Musieliśmy złożyć doniesienia o przestępstwie w dwu przypadkach, łącznie na ok 100 mln zł. Przygotowaliśmy system kontroli wydatków państwa na IT, składający się z Komitetu Rady Ministrów ds. Cyfryzacji, zespołu eksperckiego, Rady Dyrektorów IT z całej administracji, nowych poprawionych kryteriów finansowania oraz obszernych opracowań dot. prawidłowego zawierania umów na dostarczenie produktów IT przez sektor publiczny (w tym jest także ochrona praw własności intelektualnej). Budujemy dla KPRM portal administracyjny, jedną bramę do administracji, w ramach której jest obywatel.gov.pl. Inwentaryzujemy majątek IT państwa żeby nie dublować wydatków i jak najszerzej stosować współkorzystania i recykling. Budujemy koncepcję Architektury Korporacyjnej IT Państwa i Platformę Integrującą Rejestry i Bazy danych. Na tym szkielecie dopiero można rozpiąć z sukcesem usługi cyfrowe, bo do ich świadczenia jest potrzebna współpraca systemów różnych urzędów. Pracujemy już także nad nowymi usługami oraz nad tożsamością cyfrową, czyli możliwością realizacji w sieci usług wymagających uwierzytelnienia, ale tak żeby dane obywatela były zawsze bezpieczne.
Czym jest rozwijany przez Ministerstwo portal portal obywatel.gov.pl? Dlaczego jego rozwój jest tak bardzo istotny?
Obywatel.gov.pl i biznes.gov.pl to dwie podstrony serwisu rządowego, stanowiącego jedną bramę do administracji. Tam dostępne będą informacje całego rządu oraz usługi e-administracji. Obywatel nie powinien zastanawiać się, gdzie w sieci ma szukać takiej czy innej usługi i czy na pewno sposób jej realizacji jest zgodny z prawem. Portal rządowy autoryzuje interpretację przepisów i dopilnowuje, żeby nie funkcjonowało w jednym państwie tyle samo interpretacji danej usługi, ile jest gmin lub powiatów.
Ujednolicenie, zebranie e-usług w jednym miejscu niesie za sobą ryzyko związane z cyberatakami. Czy Ministerstwo będzie w stanie zapewnić odpowiednie bezpieczeństwo w sieci?
Podczas tego ostatniego okresu 9 miesięcy całkowitej odmianie uległ potencjał Ministerstwa w tym zakresie. Dysponujemy CERTem w NASK, stworzyliśmy Narodowe Centrum Cyberbezpieczeństwa, w którym prowadzimy wymianę doświadczeń z sektorami sieci krytycznych i sektorem finasowym. Pracownicy się szkolą, są tworzone zespoły reagowania, współpracujemy w układzie międzynarodowym, opracowaliśmy Strategię Cyberbezpieczeństwa i pracujemy nad ustawą o cyberbezpieczeństwie. Budujemy klaster bezpieczeństwa dla administracji i zabezpieczenia sieciowe. Wieloletnie zaniedbania nie są proste do naprawienia ale jesteśmy w zupełnie innym miejscu niż kilka miesięcy temu.
Co państwo wie o swoich systemach? Czy wiedza ta jest wystarczająca?
Jak wspomniałam, inwentaryzujemy majątek IT Państwa i ten proces będzie trwał. Teraz jest etap inwentaryzacji majątku resortów i jednostek podległych oraz urzędów centralnych. Potem rozszerzymy inwentaryzację na jednostki nadzorowane. Nigdy dotąd Państwo tego nie spisało, więc dziś Państwo wie niewiele chociażby o możliwościach wykorzystania nadmiarów występujących w różnych instytucjach. To utrudnia prowadzenie racjonalnej finansowej gospodarki i dokonanie oszczędności, których skala potencjalnie jest bardzo duża do osiągnięcia. Trudno też planować nowe systemy, jeśli się nie wie, czy nie wystarczy rozszerzyć funkcjonalności istniejących. Na koniec cierpi na tym klient.
W jaki sposób będziemy mogli korzystać z tych e-usług? Ile będą one kosztować?
Tak samo analogowe, jak i cyfrowe usługi kosztują zaangażowanie pracy ludzkiej i dóbr materialnych. Ważne jest jednak, że cyfryzacja pozwala na uproszczenie, wiec i potanienie procesów, oraz na ich przejrzystość i policzalność a także na zidentyfikowania poniesionych kosztów. Dlatego jest dla wielu tak niewygodna – wiadomo, kto co podpisał, kiedy, jaką podjął decyzję i ile to będzie kosztowało. Są usługi publiczne, w których ma to ogromne znaczenie z uwagi na gigantyczne koszty sumaryczne ponoszone przez społeczeństwo z powodu rozproszenia lub braku danych oraz różnych celowych i przypadkowych nieefektywności.
Kiedy te wszystkie rewolucje wejdą w życie i staną się nam bliższe?
Informatyzujemy Polskę od 2004 r, ale mimo wydania chociażby w ostatniej perspektywie budżetowej około 4 mld, nie odczuwamy wartości dodanej. Jakiś czas potrwa jednak poprawianie starych systemów i budowa nowych oraz konsolidacja tego w jedna skuteczną strukturę usługową i informacyjną Państwa. Pierwsze korzyści już odczuwaliśmy przy składaniu PIT czy wniosków na 500+. Takich korzyści będzie sukcesywnie przybywało już w tym i następnym roku, a dostęp do całego systemu będziemy nosili w swoich telefonach komórkowych, nie tylko w „wypasionych” smartfonach.
Jak szef warszawskiej adwokatury został właścicielem działki wartej fortunę
Załącznik:
Chmielna70.jpg
Dziwna historia przejęcia nieruchomości w Warszawie, która z przynależnymi działkami jest wyceniana na 160 mln zł, zaczyna się w 1945 roku. Wtedy Martin Holger, właściciel nieruchomości o adresie Chmielna 70, legitymujący się duńskim paszportem, pada ofiarą dekretu Bieruta. Jego nieruchomość staje się majątkiem miasta stołecznego Warszawy. Po kilku latach, w 1953 roku, władze PRL podpisują z Duńczykami umowę odszkodowawczą. Według niej Polacy wypłacają 5 mln 700 tys. koron duńskich, a rząd w Kopenhadze wszystkie roszczenia uznaje za uregulowane: "wynikiem tej regulacji będzie zwolnienie rządu polskiego w stosunku do zainteresowanych duńskich i ich następców prawnych".
Mija blisko 60 lat, a dawna Chmielna 70 jest częścią placu Defilad otaczającego Pałac Kultury i Nauki. Niespodziewanie w październiku 2010 roku teoretycznie bez żadnych przesłanek zostaje zmieniony plan zagospodarowania przestrzennego.
I nagle jesienią 2012 roku urzędnicy miejscy "zwracają" lukratywną nieruchomość trzem osobom, legitymującym się dokumentami, które odkupili od. spadkobierców Duńczyka! Jak to możliwe? Odpowiedź jest prosta: "na podstawie decyzji Prezydenta m. st. Warszawy z 16.10.2012 i 15.11.2012", czyli Hanny Gronkiewicz-Waltz. Miasto Warszawa oddało dwie działki, których właścicielem był Duńczyk Martin Holger, trzem osobom nie dość, że z nim niezwiązanym, to jeszcze na podstawie roszczeń, które zostały zaspokojone ponad 60 lat temu.
- Doszło do rażącego niedopełnienia obowiązków przez urzędnika. Na to jest paragraf w Kodeksie karnym. Osoby odpowiedzialne za majątek publiczny wart setki milionów złotych powinny walczyć o każdą działkę i kamienicę do końca. Tutaj oddali ją w ręce handlarzy, mimo wiedzy o tym, że działka mogła być już raz spłacona przez państwo polskie. Co więcej, przez kilka tygodni przedstawili kilka wersji wydarzeń. To budzi ogromne wątpliwości i podejrzenia co do ich intencji - mówi Jan Śpiewak, radny warszawskiej dzielnicy Śródmieście.
Jedną z tych trzech osób jest szef samorządu adwokackiego w Warszawie Grzegorz Majewski. Dziekanem okręgowej rady adwokackiej został 23 kwietnia. Przed wyborami do władz warszawskiej rady adwokackiej mecenas Majewski opublikował na swojej stronie program, którego motto to: "Odpowiedzialność mierzona miarą dokonań". W programie owym obiecuje budowę marki adwokata i namawia kolegów i koleżanki do nowego spojrzenia "na rolę samorządu zawodowego w nowej rzeczywistości rynkowej". Mecenas Majewski przed objęciem stanowiska szefa samorządu pełnił funkcję prezesa sądu dyscyplinarnego.
- Podejrzewamy, że mogło dojść do próby wyłudzenia tej działki. Złożyliśmy zawiadomienie do prokuratury i zeznawałem już w tej sprawie. Sprawa była prosta jak konstrukcja cepa. Polska spłaciła wszystkich Duńczyków w 1953 roku. Szef ORA powinien być poza wszelkimi podejrzeniami. To źle wpływa na reputację zawodu adwokata, gdy takie osoby są uwikłane w tak moralnie naganny proceder, jak biznes reprywatyzacyjny. Jeśli się już w to zaangażował, to powinien doskonale znać prawo - komentuje nam Jan Śpiewak.
Dwoje pozostałych współwłaścicieli wielomilionowych działek to również prawnicy. Jednym z nich jest dr Marzena Kruk, główny specjalista w Departamencie Współpracy Zagranicznej i Praw Człowieka Ministerstwa Sprawiedliwości. Jeszcze w lutym tego roku firmowała swoim nazwiskiem - i autorytetem - Tydzień Pomocy Osobom Pokrzywdzonym Przestępstwem, kampanię społeczną organizowaną przez ministerstwo. Wedle Wioletty Olszewskiej z wydziału komunikacji ministerstwa jako zastępca dyrektora departamentu i naczelnik wydziału, a takie stanowiska piastowała, musiała składać oświadczenia majątkowe. Najwidoczniej wzbogacenie o kawałek placu Defilad przeszło u przełożonych bez mrugnięcia okiem.
Dr Marzena Kruk nie chciała komentować, w jaki sposób weszła w posiadanie nieruchomości, bo to jej "prywatna sprawa". Z panem Majewskim, mimo wielokrotnych prób, nie udało się nawiązać kontaktu. Trzecim właścicielem jest Janusz Piecyk, wspólnik mecenasa Roberta Nowaczyka, który jest pełnomocnikiem właścicieli działki.
Mecenas Nowaczyk, prywatnie brat dr Kruk, mówi, że nie ma żadnych dowodów na to, że odszkodowanie zostało wypłacone, a nawet na to, że właściciel 2/3 działki, pan Holger Martin, był rzeczywiście Duńczykiem. Poza tym, zdaniem pełnomocnika, nikt jeszcze nie widział dokumentów z ministerstwa, o których jest tak głośno. Jeśli jednak to okaże się prawdą, to zarówno miasto, jak i Ministerstwo Finansów zostaną przez właścicieli działki na placu Defilad podani do sądu w celu uzyskania odszkodowania. Mecenas Nowaczyk mówi, że już teraz są problemy ze sprzedażą działki, a próby są podejmowane od trzech lat.
Ministerstwo Finansów nie zgadza się z taką interpretacją. W odpowiedzi na zarzuty przysłało oświadczenie, w którym czytamy: "Urząd m.st. Warszawy powinien wstrzymać się z rozstrzyganiem sprawy do momentu rozwiązania tych istotnych wątpliwości, ponieważ okoliczności sprawy nie są dostatecznie wyjaśnione i nie zostało zakończone zbieranie dowodów". Dalej obala twierdzenie o niewiedzy urzędników: "Urząd m.st. Warszawy wiedział o posiadaniu przez Holgera Martina obywatelstwa duńskiego. Wiedział, że sprawa ta była rozpatrywana w kontekście układu indemnizacyjnego [odszkodowawczego] z Danią. Wiedział także, że Ministerstwo Finansów prowadzi działania w celu uzyskania dowodów rozstrzygających sprawę odszkodowania. A jednak przed zakończeniem swojego postępowania nawet nie zapytał, jakie są efekty poszukiwań dokumentacji wykonania układu indemnizacyjnego z Danią".
Z kolei rzecznik prasowy Urzędu Miasta w Warszawie Bartosz Milczarczyk mówi, że podczas postępowania zwrotowego w 2010 roku urzędnicy miejscy zapytali Ministerstwo Finansów, czy nazwisko Holgera Martina figuruje na liście osób, które otrzymały odszkodowanie za przejęte mienie w ramach umów międzynarodowych. Wedle relacji rzecznika ministerstwo odpowiedziało, że nie posiada takiej informacji. A przez kolejne dwa lata nie potwierdziło ani nie zaprzeczyło obecności nazwiska Martina Holgera na liście. Aż do kwietnia tego roku, kiedy urząd został poinformowany o wszczęciu postępowania w sprawie, a wezwany do zapoznania się z dokumentacją urzędnik miejski znalazł w niej listę z nazwiskiem Martina i ją skopiował. Dlatego Ratusz zawiadomił prokuraturę, aby zbadała sprawę pojawienia się listy i obecności na niej nazwiska dawnego właściciela Chmielnej 70.
Pracownicy ministerstwa prowadzili sprawę do marca tego roku, zakończyli ją skopiowaniem w kopenhaskim archiwum ok. 14 000 stron dokumentacji. 29 kwietnia rozpoczęto postępowanie o wpisie do księgi wieczystej Skarbu Państwa, ponieważ "w chwili obecnej z bardzo dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że Holgerowi Martinowi [...] przyznano odszkodowanie za utratę udziału w prawie własności nieruchomości położonej w Warszawie przy ul. Chmielnej 70".
- Działka powinna zostać znacjonalizowana i na powrót stać się majątkiem publicznym. Wobec osób odpowiedzialnych powinny zostać wyciągnięte konsekwencje służbowe. Resztą powinny się zająć organa ścigania - dodaje Jan Śpiewak.
Warszawska prokuratura okręgowa wszczęła śledztwo w sprawie działek na placu Defilad, badając, czy nie zaszło "niedopełnienie obowiązków przez funkcjonariuszy publicznych". Centralne Biuro Antykorupcyjne prowadzi postępowania wyjaśniające dotyczące decyzji zwrotu nieruchomości podejmowanych w warszawskim Ratuszu oraz składania oświadczeń majątkowych przez dyrektorów stołecznych urzędów. Albo nieskładania, jak w przypadku dyrektora odpowiedzialnego za zwroty Biura Gospodarowania Nieruchomościami Marcina Bajko, który przez ponad dekadę kierowania Biurem nie złożył ani jednego.
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
07 wrz 2016, 19:21
Re: Gospodarka
Irena Eris uczy młodych przedsiębiorczości.
"Dzisiaj przychodzi młody człowiek i pyta: 'Ile zarobię na rękę? Co od was dostanę?'. Za moich czasów to wyglądało inaczej" - mówi w wywiadzie polska milionerka, dr Irena Eris. Warto, aby ktoś powiedział na głos, że tamte czasy nie wrócą. Albo w końcu najbogatsi zadbają o pracownika, albo spiłują gałąź, na której siedzą - pisze Marcin Makowski dla WP Opinii.
dr Irena Eris (East News, Fot: Justyna Rojek)
Fakt, że żyjemy w świecie, w którym dysproporcje w posiadaniu dóbr osiągnęły poziom krytyczny nikogo już dzisiaj nie dziwi. Wystarczy przypomnieć, że 1 proc. najbogatszych skumulował majątek przewyższający stan posiadania reszty ludzkości. Razem wziętej. Również poglądy głoszące, że istnieje konieczność upodmiotowienia finansowego reszty obywateli - nawet kosztem ogromnych obciążeń podatkowych względem najbogatszych - nie jest nazywany skrajnym socjalizmem, czy wręcz neomarksizmem. To dziejowa konieczność. Pisał o niej m.in. Thomas Pikkety w "Kapitale XXI-wieku" polecanym nawet przez Jarosława Kaczyńskiego. O czym jest ta książka? W dużym skrócie francuski ekonomista udowodnił, że problem nierównomiernej dystrybucji bogactwa i nierówności dochodowych z czasem będzie się tylko pogłębiał. Dzieje się tak dlatego, że przez lata w krajach rozwiniętych dochody z kapitału wyprzedzały tempo wzrostu gospodarczego, a beneficjentami tego wzrostu była nieliczna kasta monopolistów gromadząca środki, które nie przekładały się na wzrost poziomu życia reszty obywateli. Rozwiązanie kryzysu, które zaproponował, jest radykalne, ale być może jedynie skuteczne - należy wprowadzić globalny podatek od zysków kapitałowych, czyli rodzaj "solidarnego" podzielenia się dochodem z resztą świata.
Tak wygląda punkt wyjścia dzisiejszych problemów makroekonomicznych. Jakbyśmy nie traktowali podobnych postulatów, w takim świecie żyjemy. Szef dużej firmy jest znacznie bogatszy od wszystkich zatrudnionych pracowników i nikogo to nie dziwi. Jak doszliśmy do podobnego pata? W dużej mierze - choć to oczywiste uproszczenie - odpowiadał za niego wyż demograficzny i nadmiar rąk do pracy, który sprawiał, że to pracodawca dyktował warunki swojemu pracownikowi. Do tego stopnia, że normą zrobiła się patologia nieustannego cięcia wynagrodzeń i wiszącej nad głową groźby, że jak się nie podoba, to "na twoje miejsce jest 40 innych chętnych". Mniejsze koszty stałe, to większy zysk. I tak kręciły się gospodarki państw oraz kumulowały majątki. Dzisiaj, wraz z niżem demograficznym dynamika uległa zmianie. Ale nie zmienił się styl myślenia większości milionerów - nadal chcieliby budować swoje przedsiębiorstwa przede wszystkim kosztem przykręcania śruby w kadrach. Dlatego budują swoje fabryki tysiące kilometrów od biur prezesów. Właśnie w tym duchu odczytuję wywiad, którego dr Irena Eris udzieliła "Business Insiderowi". Choć sam w sobie nie jest wybitnie kontrowersyjny, ale w teoretycznie banalnych stwierdzeniach kryje się istota problemu od którego zacząłem.
"Dzisiaj przychodzi młody człowiek i pyta: 'Ile zarobię na rękę? Co od was dostanę?'. Za moich czasów to wyglądało inaczej" - mówi jedna z najbogatszych Polek, której majątek szacuje się na ponad 500 mln zł. "Rynek pracownika w Polsce jest już namacalny. Sami mamy duży problem z zatrudnieniem osób" - dodaje. Jak w takim razie odpowiedzieć na podobny kryzys? Zdaniem businesswoman należy współpracować ze szkołami zawodowymi i tam wyławiać przyszłego pracownika, który skuszony „silną marką” będzie chciał zmniejszyć swoje wymagania finansowe na rzecz wskoczenia na "trampolinę do dalszej kariery", ponieważ „(…) dr Irena Eris dobrze wygląda w CV”. Na pytanie dziennikarza, czy nie lepiej po prostu podwyższyć płace, słyszymy szczerą do bólu odpowiedź: „Niestety, nie możemy za bardzo konkurować płacami, ponieważ hotelarstwo jest bardzo ciężkim biznesem. Nasze placówki są na bardzo wysokim poziomie. Poprzez właśnie hotelarstwo staramy się budować markę, która później przekłada się także na biznes kosmetyczny. Czym to skutkuje? Olbrzymimi kosztami stałymi. Dlatego też nie możemy szaleć z płacami. Nie związalibyśmy końca z końcem”. Cóż, hotelu w Polsce nie można „outsorsować”, pracownik nie przyjedzie z Azji, więc koszta rosną…
Znamienne jest to, że Irena Eris opisując proces "dbania o markę" i jej ekspansję, za oczywiste uznaje, że musi się on odbywać kosztem redukcji wynagrodzeń. Właśnie tak wygląda aksjomat rozwoju biznesu w głowach ludzi, którzy budowali go w okresie boomu gospodarczego i możliwości szafowania tanią siłą roboczą. Dla nich wzrost "prestiżu" oznaczał niższe koszty stałe. To mentalność XX wieku, w której tkwi nawet gałąź gospodarki, uznawana tradycyjnie za innowacyjną. Zdziwienie, że pracownik chce wiedzieć, ile ma zarabiać i przekonanie, że firma rozwija się kosztem redukcji jego wynagrodzenia, a nie poprzez optymalizację tysiąca innych parametrów, nadal dominuje w głowach wielu liderów rynku. Co istotne, za jedną z przyczyn kłopotów w rozwoju "najlepszego SPA w Polsce" dr Eris uznaje zlikwidowanie szkolnictwa zawodowego. Dzisiaj „każdy chce zarządzać, ale nikt nie ma prawdziwego fachu w rękach”. Osobnym problemem jest również „(…) nastawienie młodego pokolenia”. "Nie widać w nim chęci przywiązania się do pracodawcy, jak to miało miejsce za moich czasów. Dzisiejsza młodzież jest inna. Nie chcę oczywiście na nią utyskiwać, ale uważam, że jest hedonistyczna, czasami roszczeniowa" - opowiada współwłaścicielka światowego imperium kosmetycznego, działającego w 40 krajach.
'Ile zarobię na rękę? Co od was dostanę?'. No przecież to podstawowe pytanie pani milionerko. Tacy jak pani dorobili się majątków na wyzysku młodych ludzi, wykorzystując panujące bezrobocie pod koniec ubiegłego wieku , a teraz dziwi się pani, że jak się trochę czasy zmieniły i bezrobocie trochę zmalało, to młodzi ludzie będą dalej pracowali za 5 zł na godzinę? Niektórym od bogactwa we łbach się poprzewracało. Teodor Buchodor
w Egipcie wybudzili faraona ze śpiączki, pytał czy ta baba jeszcze robi kremy niewolnik
Głupia stara krowa. 99 % ogloszen o prace w UK ma podana wysokość zarobków. Umowa i praca to kontrakt nie ma najmniejszego powodu żeby utajniać wysokość wynagrodzenia przewidzianego na dane stanowisko. O cv ze zdjęciem nie wspomnę. Portsmouth
Po tej chamskiej wypowiedzi nigdy więcej nie kupię jej kosmetyków i was do tego namawiam chciałaby jak w "ziemi obiecanej" żydówka jedna, żeby ludzie za kromkę chleba pracowali cały dzień to się żydowski charakterek ujawnił. ludzie koniec kupowania kosmetyków i korzystania z jej sieci hoteli a jak już będziesz babo bezrobotna to cię zatrudnię do sprzątania mieszkania, tylko się spróbuj ku...a zapytać za ile to ja ci już powiem OLO
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
07 paź 2016, 19:50
Re: Gospodarka
Załącznik:
Nie slyszał o żadnej biedzie.jpg
Bieda to przeżyć za 15 zł dziennie. Za mniej utrzymuje się 2,5 mln Polaków
Aż 2,5 mln Polaków musi się utrzymać za mniej niż wynosi minimum egzystencji. W czteroosobowej rodzinie jest to 15 zł 46 groszy dziennie na osobę. Za te pieniądze trzeba nie tylko kupić sobie jedzenie, ale także ubrania, leki, opłacić mieszkanie i rachunki.
Określona w USA kilka lat temu granica biedy to prawie 2 tys. dolarów dla czteroosobowej rodziny. Przeliczając to na złotówki, blisko 8 tys. zł, czyli ok. 2 tys. na osobę. U nas to raczej granica bogactwa.
Minimum egzystencji odpowiada na jedno zasadnicze pytanie - ile trzeba mieć, by po przeżyć bez uszczerbku dla zdrowia. Rok rocznie wyliczane może zaskakiwać wysokością. By przeżyć, osoba dorosła musi mieć 545,76 zł miesięcznie. W przypadku pary emerytów już tylko 413 zł na osobę.
Dane szokują jeszcze bardziej, gdy spojrzy się na liczbę osób żyjących poniżej minimum egzystencji. Szacuje się że jest to ok. 900 tys. polskich rodzin, czyli w sumie ok. 2,5 mln Polaków. Warto dodać, że to grupa, która żyje za kwotę mniejszą niż wynosi minimum, ale nikt nie liczy, za ile dokładnie.
Ciekawie wygląda też porównanie liczby najbiedniejszych Polaków do polskiego wzrostu gospodarczego oraz tego, jak nasze PKB wygląda na tle unijnego. Choć przez ostatnie lata szybko nadganialiśmy różnice w bogactwie, to jednocześnie liczba najuboższych nie spadła. I to nawet mimo niewielkich zmian w wysokości minimum egzystencji.
Według niektórych ekspertów, Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory w ubiegłym roku, bo właśnie wystąpiło przeciwko "sukcesowi" Platformy Obywatelskiej, która chwaliła się wskaźnikami gospodarczymi na papierze, i obiecało poprawę losu Polaków żyjących na granicy ubóstwa.
Najnowsze komentarze
A co PO i PSL o tym nie wiedziało. Ale sami się uwłaszczali, sam WAŁĘSA na kongresie powiedział, to nic że za bezcen oddaliśmy, ale zwrócimy się i powiemy podzielcie się z nami. A biedak jak ma się dzielić z WAŁĘSĄ lub z tą Panią Prezydent, której mąż na posesji własnej posiada marihuanę ! druzyny1 2016-10-10 20:23
Jeszcze nie było takiego poniżenia Polaków jak za PO które sprzedało polskie zakłady i ludzie muszą pracować za grosze! Gonić łapówkarzy PO! Marlowx 2016-10-10 20:19
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników