- Nie zamierzam zwalniać się z pracy dlatego, że mój ojciec jest premierem. Nie wiem, w jaki sposób syn pana Stanisława Kalemby zdobył pracę, ale po dziesięciu latach na pewno jest już doświadczony i jego odejście mogłoby być stratą dla Agencji Rynku Rolnego – powiedział dla TVN24 Michał Tusk. Jak zaznaczył, został zatrudniony w uczciwy sposób. – Nie widziałem wtedy i również teraz nie widzę powodu, dla jakiego ojciec miałby mnie prosić o odejścia z pracy i sobie tego nie wyobrażam – dodał syn premiera.
Także syn nowego ministra rolnictwa Daniel Kalemba zapowiedział w rozmowie z TVN24, że nie odejdzie z pracy w Agencji Rynku Rolnego. – Dlaczego mam to robić? Nie pracuję tutaj od wczoraj, nie zostałem przywieziony w teczce. Jak zaczynałem tutaj pracę, to nikt się nie czepiał mojej osoby. Moja kariera rozwijała się po swojemu, a taty po swojemu. To jest dla mnie trudna sytuacja. Dziś jest bardzo trudno o pracę, ja zrezygnuję i co dalej? – uzasadniał w rozmowie z TVN24 Kalemba.
- Premier Tusk wpadł we własne sidła, bo konflikt interesów jest niewątpliwy - skomentował szef klubu PiS Mariusz Błaszczak. Przypomniał, że syn premiera Tuska pracuje w "instytucji samorządowo-rządowej" (w porcie lotniczym w Gdańsku – przyp. red.). - To jest taka symbioza grup politycznych, że robią wszystko, aby skala tej patologii nie została ujawniona. Gdyby mieli intencje pozytywne, to zgodziliby się na powołanie komisji śledczej - mówił polityk PiS, komentując kontrowersje w koalicji PO-PSL w kontekście doniesień na temat zatrudnienia synów premiera i nowego ministra rolnictwa. - Tak się kończy zamiennik zamiatania afery pod dywan - skwitował.
Premier Donald Tusk poinformował na konferencji prasowej, że pytał ministra Kalembę o rodzinne powiązania. - Poinformował mnie szczegółowo o przebiegu kariery zawodowej syna - podkreślił. Wcześniej Radio ZET podało, że Daniel Kalemba jest kierownikiem jednej z sekcji poznańskiego oddziału Agencji Rynku Rolnego.
Szef rządu relacjonował też, że pytał Pawlaka, czy "w związku z okolicznościami całej sprawy syn posła Kalemby będzie gotowy zrezygnować z pracy w Agencji, aby nie było tego bezpośredniego połączenia ojciec-syn w takiej pionowej linii". Jak dodał, prezes PSL poinformował go, "że nie będzie z tym żadnego problemu, że ten problem zostanie rozwiązany przez posła Kalembę jeszcze w trakcie tego procesu nominacji".
Premier, który - jak powiedział - rozmawiał z posłami PO współpracującymi z Kalembą w sejmowej komisji rolnictwa, zaznaczył, że "jeśli chodzi o osobistą przyzwoitość, skromność i uczciwość nikt wobec posła Kalemby nie zgłaszał najmniejszych zastrzeżeń".
Syn ministra zadrwił z Tuska. Nie odda etatu, mimo próśb premiera
Załącznik:
634792529044650884.jpg
A to sie zdziwi premier Donald Tusk! Syn kandydata na nowego ministra rolnictwa nie chce odjeść z pracy w Agencji Rynku Rolnego! - Nie odejdę z pracy - mówi Daniel Kalemba
Młody Kalemba wbrew zapewnieniom swego ojca oraz nadziejom premiera Donalda Tuska nie zamierza zrezygnować z pracy w poznańskim oddziale Agencji Rynku Rolnego.
– Nie odejdę z pracy – powiedział syn kandydata na nowego ministra rolnictwa. Daniel Kalemba zapewnił, że ojciec – poseł i wieloletni działacz Polskiego Stronnictwa Ludowego nie pomagał mu w zdobyciu pracy w rolnej agencji. Syn Kalemby ujawnił też, że poseł Kalemba dzwonił do niego, ale on nie deklarował wcale, że zrezygnuje z etatu w ARR.
– Odpowiedziałem, że jest to zbyt zaskakujące dla mnie pytanie, które dotyczy mojego życia i 10 lat mojego życia zawodowego, więc nie mogę odpowiedzieć tu i teraz. Oddzwoniłem do taty po półtorej godziny i powiedziałem, że nie, ja nie rezygnuję z pracy w Agencji Rynku Rolnego – mówi Kalemba. O tym, że Daniel Kalemba odejdzie z ARR mówił premier Donald Tusk. Chodziło o to, by do nowego ministra rolnictwa nie było żadnych zastrzeżeń. Z kroku młodego Kalemby cieszy się poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, który sam ma brata w rolnej spółce.
– Premier Tusk się zagolopował w sprawie syna posła Kalemby – mówi Kłopotek. – Chylę czoła przed decyzją Daniela Kalemby. Czy ten krok syna wpłynie na nominację ojca? Na razie nie wiadomo, prezydent jeszcze nie powołał Stanisława Kalemby na ministra.
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
31 lip 2012, 07:00
Re: Władcy Marionetek...
Syn premiera "wzywa" go, by ustąpił ze stanowiska
- Mamy jedno nazwisko, ale prowadzimy osobne życia. Ojciec żadnej pracy mi nie załatwiał – mówi w wywiadzie dla "Faktu" Michał Tusk. Syn premiera zaznacza, że posady na gdańskim lotnisku nie zrezygnuje. – Dlaczego miałbym to robić? – pyta. I żartobliwie dodaje, żeby to jego ojciec zrezygnował ze stanowiska.
Pytany o sprawę syna Stanisława Kalemby, który został wezwany do rezygnacji z pracy w Agencji Rynku Rolnego, bo jego ojciec został ministrem rolnictwa, Tusk odparł: "Syn Kalemby pracuje w Agencji od dziesięciu lat. (...) Zanim zacznie się go wyrzucać z pracy, należałoby się zastanowić, czy nie odbędzie się to ze stratą dla instytucji, dla której w tej chwili pracuje".
Syn premiera Donalda Tuska zaznaczył, że ojciec żadnej pracy mu nie załatwiał. – Byłem kierowcą autobusu, pracowałem jako dziennikarz. Teraz jestem pracownikiem Działu Analiz i Marketingu na lotnisku im. Lecha Wałęsy – stwierdził. W rozmowie z "Faktem" przyznał, że zarabia około 3 tysięcy na rękę. – Jeśli ktoś mi zarzuca, że dostałem tę pracę po znajomości, to niech znajdzie na rynku innego specjalistę z moją wiedzą o lotnictwie cywilnym oraz kontaktami w branży, który przejmie te obowiązki za 3 tysiące złotych. Podsumowując – mogę żartobliwie wezwać ojca, by ustąpił z pracy na swoim stanowisku, bo sprawia mi nim tylko problemy w realizowaniu kariery zawodowej – zakończył syn szefa rządu.
Prezydent Francji Francois Hollande udał się w czwartek na południe kraju na letni wypoczynek nie samolotem, a pociągiem. Tym samym pozostał wierny swym zasadom oszczędności i stylu wolnego od przesady, które zyskały mu przydomek "Monsieur Normal".
Z Paryża Hollande wraz ze swą życiową partnerką, dziennikarką Valerie Trierweiler, pojechał pociągiem szybkich kolei do miejscowości Fort de Bragancon, gdzie francuscy prezydenci tradycyjnie spędzają urlop.
Hollande podróżował wprawdzie wagonem pierwszej klasy, ale i tak jego wybór środka transportu komentowany jest jako duży kontrast w porównaniu ze stylem jego poprzednika Nicolasa Sarkozy'ego, który naraził się francuskiemu społeczeństwu swym zamiłowaniem do luksusu.
Sarkozy był wielokrotnie krytykowany, gdy na wakacje udawał się na pokładzie odrzutowca Dassault Falcon 7X lub Airbusa, który został nazwany przez media "Air Sarko One" w nawiązaniu do samolotu prezydenta USA.
Przed odjazdem Hollande zaznaczył, że mniej kosztowne podróżowanie pociągami ma duże znaczenie w czasach, gdy "wielu Francuzów chciałoby wyjechać na wakacje, ale nie może".
A u Nas... Specialny Pułk, państwowe samoloty/śmigłowce, bilety lotnicze gratis, limuzyny, ryczałty na paliwo i masa dodatkowych osób na koszt Państwa... Ale jeśli chodzi o wysokość wynagrodzeń to pierwszy argumet jest zawsze taki że wydajność pracy Polaków jest zdecydowanie mniejsza... Widać "wydajność" rządzących jest zdecydowanie ponad Francje...
02 sie 2012, 23:13
Re: Władcy Marionetek...
Problematyka dot. zatrudniania i zarobków potomków nam rządzących, jest swoistą formą ćwiczenia nas na lemingów. Mamy swoje umysły zajmować "pierdółkami" a nie sprawami istotnymi. Do tego jak się trochę "podleje"emocji to i rozsądku "nie staje". O to chodzi, gdzie emocje tam rozsądku "niet", gdyż nasz rozsądek /jako zbiorowości/ nie zawsze jest do opanowania /nim zapanowania/, jak też to, że jest niebezpieczny dla panujących.
12 sie 2012, 12:29
Re: Władcy Marionetek...
Niech to zdanie przejdzie do historii najnowszej Polski
Europoseł PO Jacek Protasiewicz zaliczył wpadkę na antenie Radia ZET. Zapytany o to, kto pojechał po katastrofie smoleńskiej do Moskwy w imieniu rządu najpierw długo milczał, a potem nieskładnie zaczął wymieniać Ewę Kopacz i Tomasza Arabskiego. Każde następne zdanie pogrążało go jeszcze bardziej.
Polityk przekonywał, że taką rolę odgrywali prokuratorzy. - Jak to prokuratorzy? Prokuratura jest niezależna od rządu. Kiedy giną ludzie, to premier wyjeżdża, prezydent pojechał do Grenoble – wyliczała Monika Olejnik. W końcu Protasiewicz, naciskany także przez pozostałych gości "Siódmego dnia tygodnia" przyznał, że nie było oficjalnej delegacji rządowej.
- Jeśli nie w ramach swoich obowiązków, to co Arabski tam robił? – pytał Adam Hofman z PiS. – Niech to zdanie przejdzie do historii. Pani redaktor, ma pani newsa. W katastrofie ginie prezydent i duża część elity państwowej, a na miejscu nie ma przedstawicieli rządu – dodał Jacek Kurski (Solidarna Polska).
- Niech pan nie będzie demagogiem. Cała Polska i pół świata widziało, że w Smoleńsku był premier polskiego rządu. To była oficjalna delegacja – starał się odpowiedzieć Jacek Protasiewicz. - Ale czy ta delegacja ustaliła wtedy, na jakiej podstawie prowadzone będzie śledztwo. Czy tam była kwerenda prawna? Czy tylko się wyściskał i wrócił? – skomentował Hofman.
Wcześniej doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego prof. Tomasz Nałęcz przekonywał, że Ewa Kopacz pojechała do Moskwy nie jako minister, ale jako lekarz, po to, żeby pomagać ludziom. - Gdyby premier Tusk chciał tam posłać kogoś do reprezentowania polskiego rządu w relacjach z rządem rosyjskim, to posłałby szefa MSZ - argumentował.
- Lekarzy w Polsce jest przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy, a minister jest jeden. Jeżeli Ewa Kopacz pojechała do Moskwy, to pojechała jako minister. Niezależnie od szlachetnych motywacji to przerosło ją zadanie. Zbytnia ufność i frajerska naiwność, że na Rosjanach można polegać i że oni będą wszystko robić profesjonalnie i zgodnie z procedurami. Przecież wiemy, że tam jest ten rosyjski „bardak”, ten bajzel. Kto widział tę budę w Smoleńsku, ten wie – dodał. Jacek Kurski.
Komentarze: DominoKNS1: Nowy poziom idiotyzmu. Minister jedzie do zdrowie. Z trybuny sejmowej i przy innych okazjach jako urzędnik relacjonuje co działo sie w Moskwie i Smoleńsku. Gdy wyszło na jaw, że wielokrotnie, jak to określa nowomowa, mijała się z prawdą okazało się, że ona tam pojechała... prywatnie! I że to jest dowód jej wielkiego bohaterstwa, a że jako prywatna osoba to i nie musiała niczego pilnować, bo to nie zadanie prywatnej osoby, a przemówienia publiczne i sejmowe są czymś nieistotnym a przypominają je tylko ludzie podli. A najlepsze że Lemingi łykają to bez mrugnięcia okiem.
~zwykły...: Najbardziej zaufani ludzie Tuska: Arabski i Kopacz po upływie 2 lat w momencie szukania odpowiedzialnych za ten bajzel smoleński nagle zmieniają status swojej wizyty na prywatny. Zaczyna być gorąco. Im więcej poznaje szczegółów tym bardziej jestem przekonany że to nie była katastrofa tylko zamach za cichym przyzwoleniem rudego. To nie przypadek że wszyscy ubabrani tą sprawą zostali awansowani i są pod szczególną ochroną Tuska i Putina. Ta szopka Komorowskiego z Cyrylem o konieczności pojednania narodów w przeddzień konieczności ukazania nowych faktów przez prokuraturę zobowiązała kościół polski do wyłączenia się ze wsparcia na rzecz szukania prawdy smoleńskiej. Wszystko na to wskazuje że to nie narody doprowadziły do śmierci 96 uczestników delegacji, tylko chorzy na władzę ich przedstawiciele i zdegenerowane służby. Dla nich cel uświęca środki. zwiń
~Gdzie ja żyje... do DominoKNS1: zero odpowiedzialności. Dziś w tvn 24 redaktor Żakowski starał się przekonać że słowa Kopacz to nie kłamstwo tylko uwaga... mijanie się z prawdą ponieważ mogła nie wiedzieć o tym że nasi lekarze nie zostali dopuszczeni do ciał. To ja się pytam PO CO w takim razie pani minister tam pojechała? Ja rozumiem emocje ogromne stres itp itd ale ewidentnie wprowadzała opinię publiczną i co gorsza rodziny ofiar w błąd. Jak w takiej sytuacji obywatel może mieć zaufanie do państwa skoro ono w sprawach najwyższej wagi wykazuje się szczytem obłudy i nieprofesjonalizmu. Ogarnia mnie bezsilność....
~malwina do janzbigo: Ciekawe co takiego załatwil premier 10 kwietnia 2010 w Rosji, chyba ze szybko oddal sledztwo w rece rosjan, to mu sie udalo to fakt. bo nie ma jaj. Gdyby tak zginął prezydent USA to ruscy mieliby nic do gadania, to oni omijali by miejsce katastrofy na kilometr, Tak jest prawda i tyle. Bronek tez szybko w swoje rece wziął władze, nie patrząc na Konstytucje RP, o tak oni wszyscy szybko dopchali się do koryta, to potrafią robic błyskawicznie i niestety tylko tye, Sorry jeszcze jedno umieja robic - zadłuzac ten biedny kraj. Przy nich Gierek to ANIOŁ
~ariston do ~policjant: Klamali i klamia nie tylko ws Smolenska, oni klamia permanentnie, bo inaczej ich nikt nigdy nie nauczyl. Premier ,ktory twierdzi,ze nie musial tam nikogo wysylac powinien teraz obciazyc wszystkie rodziny odpowiedzialnoscia, ze wyslaly tam swoich bliskich i jeszcze po ich zwloki tam pojechaly, a powinni wyslac kogos w randze powiedzmy sprzataczki, co by wszystko posprzatala wkladajac ciala do jednego wora, jak to robi sprztaczka, nie przeszkolona do selekcji odpadkow. Takie slowa dyskwalifikuja Tuska po wsze czasy, a zajmowane stanowisko, to cos co go przeroslo od poczatku nominacji-nie wystarczy sluzyc unii i hegemonowi z Berlina, podstawa jest sluzenie suwerenowi, ale taki maluczki ,ryzy kmiotek o tym nie wie.
mirk_65: Ha ha ha ha ..... I co ty na to TVNowsko-szechterowsko-WSIowo-platformiana propagando ???? Musisz szybko zatrudnic dodatkowych Kuźniarów Wołków i tego typu cynicznych prymitywów aby dalej otumaniac społeczeństwo... Już nawet ten najbardziej zmiecugowacony elektorat zaczyna wam się wymykac spod kontroli.... ŁONCZEM SIEM S TOBOM F BULÓ śmieszna prostacka propagando !!!! ....Teraz TVNowsko-szechterowsko-WSIowo-platformiano-prymitywno-śmiesznej propagandzie pozostaje tylko pokazywanie "sukcesów " Tuskowej Kasi .... To najmniej skompromitowany element zakłamanej układanki
~czytelnik: Polska nie ma polityki, i nie ma przywódców. Ma pętaków, którzy zakombinowali tak: zostawmy wszystko Ruskim, to im zależy przecież, żeby nie było żadnych podejrzeń. Jakoś się z tego mniej lub bardziej wiarygodnie wykręcą, a my naszą propagandę i naszych lemingów ustawiajmy tylko, żeby ruskim basować. Niech tylko szydzą z >religii smoleńskiej<, >prawdziwych Polaków< i >teorii spiskowych<, to przecież mamy doskonale opracowane i jakoś się rozejdzie.Nie, nie rozejdzie się, bo Tusk, choć historyk, i choć ma Sikorskiego, który coś tam niecoś o Rosji i KGB wiedzieć powinien, dał się czekiście przerobić jak ostatni neptek, i teraz czekista trzyma go żelaznym uściskiem za jądra (to taka przenośnia, nie twierdzę, że fizycznie ma za co). Bo Rosja ani myśli się tłumaczyć, Rosja, zamiast się Tuskowi odwdzięczyć za >okazane zaufanie<, upokarza go na każdym kroku.
~taka prawda do Delirium_Tremens: Jakoś reżimowe media nie pokazywały pijanych uczestników marszu "Obudź się Polsko" a byłby to dla nich znakomity "kąsek". Reżim Tuska zaczyna chwiać się w posadach , już nie pomaga czarowanie faktów i obiecanki cudów gospodarczych, zbyt dużo zła uczynili Polakom. Zaczynają mieć pełno w gaciach ze strachu ,że tym razem trzeba będzie się rozliczyć za wszystkie draństwa jakie uczynili Polakom. Mury runą, runą , runą!!!!!!!!!!!!!!!!! ......... bo Polacy zaczynają się budzić!
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
Ostatnio edytowano 02 paź 2012, 21:50 przez Badman, łącznie edytowano 2 razy
02 paź 2012, 21:49
Re: Władcy Marionetek...
To już PRL? Organizatorzy marszu przesłuchiwani
Niektórzy organizatorzy wyjazdu na wielki marsz „Obudź się Polsko” byli wzywani na posterunki policji. Jak informują uczestnicy wyjazdów, nieumundurowani funkcjonariusze wykonywali czynności operacyjne przed wyjazdem autokarów na manifestację - podaje portal radiomaryja.pl.
Padały pytania o cel, liczbę osób, godzin powrotu.
- Przed wyruszeniem autokaru pojawił się nieumundurowany funkcjonariusz policji, a na moje pytanie, w jakim celu i czemu ma służyć ta rozmowa, odpowiedział, że wykonuje polecenie swoich przełożonych. Następnie zadał mi kilka pytań – mówi członkini jednego z Terenowych Biur Radia Maryja.
- Organizator wyjazdu z Łochowa został zaproszony na komendę. Telefoniczne zaproszenie otrzymał również organizator z Wyszkowa - informuje poseł Zbigniew Kuźmiuk, zapowiadając, że zwróci się o wyjaśnienia w tej sprawie do ministra spraw wewnętrznych.
Niepokojące zainteresowanie służb uczestnikami Marszu można było jednak zaobserwować już podczas wyjazdów do Warszawy. Portal Niezależna.pl otrzymał zdjęcie, na którym wyraźnie widać, że radiowóz "eskortował" jeden z autokarów z Pułtuska. - Jechał za nami przez kilkanaście minut - mówi nasz Czytelnik.
04 paź 2012, 17:00
Re: Władcy Marionetek...
Wielkie remonty u Bronisława Komorowskiego. Kancelaria kupuje nowe żyrandole.
Kancelaria prezydenta Bronisława Komorowskiego rozpoczęła wielki cykl remontów. Przebudowie mają ulec m.in. łazienki w Pałacu Prezydenckim, schody w Belwederze i jeden z budynków wchodzących w skład zespołu pałacowego w Wiśle. Kancelaria kupuje nowe meble, a nawet żyrandole - dowiedział się portal tvp.info.
W Pałacu Prezydenckim kancelaria planuje wyremontować korytarz i klatkę schodową na pierwszym pietrze. Wymienione zostaną także wszystkie drzwi, marmury i posadzki drewniane, a nawet żyrandole. Jak napisano w specyfikacji zamówienia - na którą powołuje się tvp.info - żyrandole mają nawiązywać rysunkiem do zmodyfikowanych form stylistyki opraw holenderskich i być zawieszone na łańcuchach o wyrazistych ogniwach z rozetką podsufitową.
Nowy blask zyskają także słynne rzeźby lwów ustawione przed Dziedzińcem Honorowym, które mocno już popękały. Odświeżone zostaną także łazienki w Pałacu, a dwie z nich będą dostosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych.
Zmiany szykują się także w Belwederze. Tam kancelaria zaplanowała remont schodów, kolumn oraz łazienek. Te ostatnie mają zostać obłożone marmurami pierwszej jakości.
Największy remont planowany jest w rezydencji "Mewa" na Mierzei Helskiej. W budynku zostaną naprawione schody, elewacje, wymieniona ślusarka ze stali nierdzewnej i stolarka drewniana.
Kancelaria wyjaśnia, że remonty są niezbędne, gdyż stan obiektów - których większość, to zabytki - z roku na rok się pogarsza. Tvp.info zwraca jednak uwagę, że nie wszystkie zmiany mają charakter konserwacyjny. Do remontowanych budynków kancelaria kupuje także nowe czerwone dywany i meble.
Rzecznik SLD, z którym rozmawiało tvp.info nie kryje zdziwienia taką skalą remontów. - Mam nadzieję, że mieści się w środkach zaplanowanych budżecie. Idzie kryzys i na pewno będę przeciwny zwiększeniu tych wydatków w przyszłym roku - powiedział.
Pekao SA, czyli jak państwo nadzoruje nasze banki?
Zdarzają się sytuacje, że bankierzy - w sposób nielegalny - starają się wyprowadzić pieniądze ze spółek córek do banków macierzystych. Od kilku tygodni tematy dotyczące parabanków nie schodzą z pierwszych stron gazet. Klienci Amber Gold czy Finroyal, którzy w firmach tych ulokowali tysiące złotych, czują się podwójnie oszukani: po pierwsze - bo stracili swoje oszczędności, po drugie - bo na funkcjonowanie takich firm państwo pozwala.
Owszem, istnieje w Polsce system ostrzeżeń przed tego typu instytucjami finansowymi, prowadzi go Komisja Nadzoru Finansowego. Pytanie jednak, czy wywieszenie informacji o takich firmach na stronie internetowej można uznać za skuteczne ostrzeżenie? Zresztą warto zastanowić się, co nam daje to, że instytucja finansowa znajduje się pod nadzorem KNF, skoro nadzór ten jest mocno ograniczony. "Komisja Nadzoru Finansowego sprawuje nadzór nad sektorem bankowym, rynkiem kapitałowym, ubezpieczeniowym i emerytalnym, nadzór nad instytucjami płatniczymi i biurami usług płatniczych oraz nad instytucjami pieniądza elektronicznego. (...)
Celem nadzoru nad rynkiem finansowym jest zapewnienie prawidłowego funkcjonowania tego rynku, jego stabilności, bezpieczeństwa oraz przejrzystości, zaufania do rynku finansowego, a także zapewnienie ochrony interesów uczestników tego rynku" - czytamy na stronie internetowej urzędu. To, jak wygląda ten nadzór wobec banków, dość dobrze widać na przykładzie wydawanych rekomendacji, dotyczących np. ograniczeń udzielania kredytów walutowych czy liczenia zdolności kredytowej. Banki, owszem, stosują się do nich, choć zgodnie z przepisami są to jedynie zalecenia
- W obecnym stanie prawnym brak jest podstaw, by uznać za prawidłowe oczekiwanie KNF wprowadzenia przez banki wydanych przez nią rekomendacji, i to w określonym przez nią terminie. Rekomendacje Komisji Nadzoru Finansowego, nie będąc ani aktami prawa powszechnie obowiązującego, ani aktami kierownictwa wewnętrznego, nie mogą nakładać na banki komercyjne żadnych obowiązków, a ich nieprzestrzeganie nie może wiązać się z żadnymi negatywnymi konsekwencjami dla tych podmiotów - uważa radca prawny Paweł Pelc.
O ile banki stosują się do rekomendacji, o tyle nieco inaczej wygląda sprawa z wypłatą dywidend. Choć KNF kilkakrotnie w ciągu ostatnich lat zalecał, by banki nie dzieliły się zyskiem z akcjonariuszami, te i tak wypłacały dywidendy. Tak było m.in. w 2008 roku, gdy Komisja Nadzoru Finansowego domagała się od banków, by te zrezygnowały z wypłaty dywidendy. Mimo tych zaleceń, w 2008 roku Unicredit, właściciel Pekao SA, zadecydował o wypłacie 125 proc. Zysku netto, podobnie w następnych latach. Nie inaczej było pod koniec 2011 roku: "Urząd Komisji Nadzoru Finansowego rekomenduje bankom komercyjnym, by nie wypłacały dywidendy, a wypracowany zysk przeznaczyły na wzmocnienie swojej bazy kapitałowej - napisał w liście do prezesów banków przewodniczący KNF Andrzej Jakubiak w grudniu 2011 roku. - Banki muszą liczyć się z możliwością negatywnego wpływu na ich sytuację płynnościową i finansową, ponadto powinny monitorować zagrożenia i zapewnić odpowiedni bufor kapitałowy - wyjaśniał przewodniczący KNF. Jednak mimo groźnego kiwania palcem przez przewodniczącego KNF, banki i w tym roku wypłaciły dywidendę: PKO BP blisko 1,6 mld zł, Pekao SA - 1,41 mld zł, BZ WBK - w sumie 584,6 mln zł.
Jak banki drenują z kapitału
W przypadku Pekao SA dywidenda wyniosła niespełna 50 proc. zysku. Jego włoski właściciel - grupa Unicredit dzięki temu dostanie spory zastrzyk gotówki. Pieniądze grupie Unicredit są bardzo potrzebne - spółka matka naszego Pekao SA jest w potężnych tarapatach. Unicredit znalazł się m.in. w grupie 13 włoskich banków, którym agencja Moody's w lipcu obniżyła rating. Ocena włoskiej grupy spadła o 2 pkt z A3 do Baa2, czyli do "średnio gorszego", co miało być spowodowane "istotnym uzależnieniem" od rynków zewnętrznych. Wypłata dywidend z zysków wypracowanych przez banki w Polsce to najlepszy przykład na to, że polscy klienci swoimi oszczędnościami wesprą kulejące zagraniczne instytucje finansowe.
Zdaniem części ekspertów wypłata dywidendy to tylko jeden ze sposobów drenowania banków z kapitału. - Takich "patentów" jest więcej, np. zmiana logo czy nazwy banku, zakup licencji od spółki matki. Załóżmy, że centrala chce zmienić sposób zestawienia kont i za to liczy sobie miliard złotych - mówi Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK-ów. - Innym sposobem jest emisja obligacji, np. bank córka wypuszcza obligacje, czyli pożycza pieniądze bardzo drogo od banku matki lub od innych spółek z grupy kapitałowej. Tak jest np. w BRE Banku należącym do niemieckiego Commerzbanku. Ponadto zaniżanie rezerw i odpisów - to z kolei powoduje sztuczne zawyżanie zysków. Możliwość manipulacji i skala tego drenażu może sięgać, według moich wyliczeń, nawet 20-25 mld złotych rocznie. To ogromny odpływ kapitału - dodaje Janusz Szewczak.
Tajemniczy projekt Pekao SA
Zdarzają się także sytuacje, że bankierzy - w sposób nielegalny - starają się wyprowadzić pieniądze ze spółek córek do banków macierzystych. Czy ma to miejsce w przypadku Pekao SA? Tak twierdzi Jerzy Bielewicz, finansista, prezes Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek", człowiek, który od kilku lat składa do sądu pozwy przeciwko skwitowaniu działalności Jana Krzysztofa Bieleckiego jako prezesa Banku Pekao SA i o odrzucenie sprawozdań finansowych za część okresu, w którym kierował bankiem. Czego dotyczy sprawa? W czerwcu 2005 roku Jan Krzysztof Bielecki godzi się na podpisanie przez Pekao SA dokumentu o charakterze umowy, regulującego zasady przyszłej współpracy z włoskim deweloperem Pirelli & C. Real Estate S.p.A. (Pirelli) notowanym na giełdzie w Mediolanie. Warto dodać, że deweloper był wtedy związany kapitałowo i personalnie z włoskim Unicredit, większościowym właścicielem Pekao SA. Dokument był tajny i nigdy nie został ujawniony przed inwestorami giełdowymi czy nadzorem, choć trzecią stroną tej umowy okazuje się wspomniany Unicredit, spółka przecież powiązana i dominująca nad Bankiem Pekao SA. Nosi on nazwę "Porozumienie Chopin". Co zawiera? Bank zrzeka się w nim m.in. prawa do sprzedaży swoich nieruchomości i tzw. trudnych kredytów zabezpieczonych hipotekami.
Luty 2006 roku. Pekao i Pirelli zawierają umowę warunkową sprzedaży 75 proc. spółki deweloperskiej Pekao Development, która należy do banku. Pirelli kupił spółkę deweloperską Pekao SA za 60 mln złotych, co stanowiło nieco tylko więcej niż... zysk tej spółki za rok 2006. - Według naszej wyceny Pekao Development oddano poniżej ceny rynkowej - twierdzi Bielewicz. - Za taką tezą przemawia transakcja sprzedaży 5 projektów z Pirelli Pekao Real Estate (następca Pekao Development) za 240 mln zł oraz oficjalny komunikat Pirelli & C. Real Estate S.p.A., który sam wykupił te projekty z własnej spółki w Polsce i pochwalił się na giełdzie w Mediolanie, że po zrealizowaniu owe 5 projektów przyniosą 1 mld 680 mln złotych (420 mln euro) przychodów. do 21 razy więcej, niż Pirelli zapłacił za całą spółkę Pekao Development. O umowie sprzedaży Pekao Development na rzecz Pirelli rynek został poinformowany z wyjątkiem "małego" szczegółu. Mianowicie, nie ujawniono głównego warunku, który Pekao SA musiał spełnić, by transakcja doszła do skutku. Chodzi tu o tzw. Umowę Wspólników, kolejny dokument zawarty między Pekao i Pirelli. Umowa Wspólników została podpisana 3 kwietnia 2006 roku na okres 25 lat, widnieje na niej podpis Jana Krzysztofa Bieleckiego. O niej jednak rynek nic nie wiedział i formalnie nie wie do dziś (brak wymaganego prawem komunikatu giełdowego). Choć powinien, bo zdaniem Bielewicza Umowa Wspólników zasadniczo zmieniła sytuację i sposób działania Banku Pekao SA, a także... naraża ten bank na wielomiliardowe straty. - Ta umowa sankcjonuje drenaż pieniędzy z Banku Pekao SA przez okres 25 lat. Bank musi sprzedawać swoje nieruchomości i hipoteki klientów po cenie i do podmiotów, które wskaże mu Pirelli. Bank został w ten sposób ubezwłasnowolniony. To wyraz wręcz neokolonialnej polityki, jaką prowadzi Unicredit w Polsce, bez poszanowania lokalnych interesów i prawa - mówi Bielewicz. Co na to bank? Pełnomocnik Pekao SA oraz prokurent twierdzą, że Umowa Wspólników - owszem - została podpisana, ale nie jest realizowana. Bielewicz wskazuje, że twierdzenia banku są absurdalne, bowiem Pirelli, gdy wchodził na polski rynek w 2006 roku, cały plan biznesowy i działalność w Polsce oparł na współpracy z Pekao SA w ramach Umowy Wspólników i zakupie od banku jego spółki zależnej Pekao Development. - Każda, ale to każda inwestycja w Polsce (a Warszawa upstrzona była do niedawna billboardami informującymi o wspólnych projektach banku z Pirelli), wykonywana jest według zapisów Umowy Wspólników. Jeśli bank, jak twierdzi, nie realizuje umowy, powinien ją unieważnić, a tego nie zrobił - uważa Bielewicz.
O tym, jak szukano inwestora dla Malmy
Tylko jak to się stało, że Jerzy Bielewicz, czyli tak naprawdę osoba spoza banku, dowiedziała się o istnieniu tajnej umowy między Pekao SA a Unicredit? Jego firma konsultingowa, JB Consulting, w październiku 2005 roku została wynajęta przez Pekao SA w celu znalezienia inwestora dla producenta makaronów, firmy Malma. - W poszukiwania włożyłem mnóstwo pracy. Obecny wiceprezes banku, Diego Biondo, a wówczas szef Pionu Zarządzania Ryzykami złożył mi zapewnienie, że mam wyłączność na tę transakcję. Znalazłem trzech inwestorów zagranicznych - opowiada Jerzy Bielewicz. - Nic wtedy jeszcze nie wiedziałem o Porozumieniu Chopin. Oczywiście gdybym wiedział, nie podjąłbym się zadania. Na negocjacje z bankiem nałożyły się kolejne problemy Malmy. Do portu w Gdańsku dotarło z Kanady 5 tysięcy ton pszenicy.
Producent makaronów jednak nie miał pieniędzy, by zapłacić za ładunek. - Jeden z moich inwestorów, firma z Wielkiej Brytanii, sformułował ofertę udzielenia Malmie pożyczki na zakup pszenicy. Jedynym warunkiem, jaki postawił, było to, że w razie upadłości ten kredyt na zboże będzie spłacany przed kredytami banku. Pekao SA jednak się na to nie zgodził - mówi Bielewicz.
Tyle że jak się potem okazało, w styczniu 2006 roku zarząd banku udzielił kolejnego kredytu spółce z grupy Malma, choć jej kredyty były już w tym czasie sklasyfikowane do kategorii "kredyty stracone". Zarząd, zdaniem Bielewicza, naruszył tym samym prawo bankowe i działał na szkodę banku. To spowodowało, że inwestor wycofał się z negocjacji.
- Cały czas trzymałem się deklaracji, że mam na tę transakcję wyłączność. Dopiero na początku 2007 roku, czyli niemal po dwóch latach, od czasu kiedy zająłem się poszukiwaniami inwestora dla Malmy, dowiedziałem się, że Pekao SA podpisał Umowę Wspólników z Pirelli. Zgodnie z jej zapisami, już od czerwca 2005 roku bank nie mógł wchodzić w transakcje sprzedaży trudnych kredytów zabezpieczonych hipotecznie, bo wszystkie one leżały w zainteresowaniu Pirelli (Porozumienie Chopin z 1 czerwca 2005 roku). Od lutego 2006 roku Pirelli posiada prawo pierwszeństwa, pierwokupu i wyłączności na wykup trudnych kredytów, należały do niej także trudne kredyty Malmy. Nic dziwnego, że poczułem się oszukany. W dobrej wierze podjąłem się poszukiwania inwestorów dla Malmy na zlecenie banku, bez wiedzy o zobowiązaniach podjętych uprzednio przez bank wobec Pirelli. Podpisałem umowy zarówno z właścicielami Malmy, jak i potencjalnymi inwestorami, poniosłem konkretne koszty - dodaje Bielewicz. - Dokumenty, o których mowa, dotyczące projektu Chopin, otrzymałem bezpośrednio od banku za sprawą decyzji sądu, który uznał moją argumentację, że umowy z Unicredit i Pirelli mogą być niekorzystne dla Pekao SA - dodaje Bielewicz.
Bank mógł stracić fortunę na umowach
W 2007 roku finansista postanawia dochodzić swoich praw przed sądem. Kupuje jedną akcję banku Pekao SA - to Bielewicz. Skąd w nim taka determinacja, by walczyć z bankiem? - Na początku była to zwykła praca, która miała przynieść zarobek. Teraz jednak chodzi o pryncypia: zapewnienie warunków równej konkurencji polskich przedsiębiorstw z zagraniczną konkurencją, dochowanie praw akcjonariuszy mniejszościowych, przestrzeganie przez zagraniczne banki lokalnego prawa,
płacenie przez nie zobowiązań podatkowych wobec państwa, a przede wszystkim zapobieżenie nielegalnemu transferowi kapitału - mówi Bielewicz, który podejrzewa, że właśnie taki proceder mógł mieć miejsce w przypadku Banku Pekao SA oraz jego umów z Unicredit i Pirelli. Okazuje się, że na tych umowach bank mógł stracić całkiem sporo!
Z kalkulacji Bielewicza wynika, że chodzi tu o kwotę sięgającą ponad 18 miliardów złotych zł (od 2005 roku). 10 miliardów strat z tej sumy to wynik połączenia Banku Pekao SA z Bankiem BPH, transakcji, w której Pekao był kupującym, a jego spółka matka - Unicredit - sprzedającym. W wycenie BPH nie uwzględniono na przykład faktu, że zakupione przez Pekao aktywa BPH po transakcji z automatu podlegać będą zapisom Umowy Wspólników z Pirelli, co jest równoznaczne z nabyciem przez Pirelli praw majątkowych również do aktyw BPH! Wojna z bankiem trwa już od kilku lat. I póki co, końca nie widać. - Przez to straciłem źródło utrzymania. Musiałem zamknąć moją firmę, bowiem będąc w konflikcie z drugim co wielkości bankiem w Polsce, nie mogłem liczyć na dalsze projekty inwestycyjne, chodzi więc bezpośrednio o moją reputację. Sprawy ciągną się w nieskończoność, widząc więc kłopoty przedsiębiorców przed sądami, założyliśmy Stowarzyszenie "Przejrzysty Rynek" i dzięki wsparciu wielu poszkodowanych mogę kontynuować swoją walkę z Pekao SA - tłumaczy Bielewicz. Projekt Chopin i zawarte w jego ramach umowy i porozumienia mają wpływ nie tylko na przedsiębiorstwa, ale także na zwykłych konsumentów, którzy zadłużyli się w tym banku. Przykładowo chodzi tu o osoby, które zaciągnęły kredyty hipoteczne (Umowa Wspólników dotyczy wszystkich kredytów powyżej 250 tysięcy złotych zabezpieczonych hipotecznie). Jeśli raty spłacamy sumiennie, wszystko jest w porządku. Jednak w razie problemów ze spłatą, musimy liczyć się z tym, że nasz dług za bezcen zostanie przejęty przez bank i oddany Włochom. A dłużnik i tak będzie musiał oddać bankowi pieniądze.
Rząd znów będzie się tłumaczył?
Co w sprawie projektu Chopin KNF ma do powiedzenia? Sprawy dotyczące Pekao toczą się w niej niezwykle ślamazarnie i do tej pory na zadawane pytanie dotyczące projektu Chopin KNF odpowiadał zdawkowo. Czy i teraz rząd i urzędnicy państwowi, podobnie jak w sprawie Amber Gold, będą musieli się tłumaczyć? Kazimierz Michał Ujazdowski, poseł PiS, na początku września złożył na ręce marszałek Sejmu Ewy Kopacz zapytanie do premiera Donalda Tuska, jako organu nadzorującego KNF, w sprawie wyjaśnienia przez Komisję, czy Bank Pekao SA wypełnił obowiązki wobec tej instytucji w związku z zawarciem m.in. porozumienia z Pirelli z dnia 1 czerwca 2005 oraz Umowy Wspólników z 3 kwietnia 2006 roku.
Jerzy Bielewicz uzyskał już przed sądami korzystne wyroki. Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał jego argumenty i zalecił Sądowi Okręgowemu powołanie biegłego rewidenta, by ten rozstrzygnął o "rzetelności i zupełności" sprawozdań finansowych Pekao SA pod kątem umów podpisanych z Pirelli. Zarzuty Bielewicza potwierdzają też dwie kolejne ekspertyzy Instytutu Studiów Podatkowych podpisane przez byłego wiceministra finansów prof. Witolda Modzelewskiego, który chce też złożyć zeznania w sprawach sądowych dotyczących projektu Chopin. Prof. Modzelewski uważa, że bank nie odnotował w swych sprawozdaniach finansowych z kolejnych lat zobowiązań podjętych wobec Pirelli i podejrzewa proceder unikania zobowiązań podatkowych przez Pekao SA i Unicredit w Polsce.
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
09 paź 2012, 18:49
Re: Władcy Marionetek...
UE odrzuca tezy francuskich naukowców o żywności GMO?
Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) odrzucił francuskie badania dotyczące produkowanych przez firmę Monsanto nasion kukurydzy NK603, odpornych na silny środek tej firmy Roundup.
We wrześniu francuscy naukowcy z uniwersytetu Caen, ogłosili, że mogą one zagrażać zdrowiu i powodować raka. Ich badania były przyczyną apeli o zaostrzenie unijnego prawa dotyczącego uprawiania roślin GMO. Na podstawie podobnych badań w maju Francja zakazała hodowli nasion kukurydzy MON810.
EFSA stwierdziła, że wyniki francuskich badaczy nie są wystarczającym powodem do zakazu hodowli tej odmiany kukurydzy. Zakwestionowała ona wiarygodność badań m.in. z powodu dobrania do nich szczurów typu albinos Sprague-Dowley, które uważa za szczególne podatne na raka.Prowadzący francuski zespół badawczy naukowiec Gilles Eric Seralini nie krył swojego zaskoczenia decyzją EFSA, zapowiedział, że skomentuje ją dopiero po zapoznaniu się z precyzyjnym uzasadnieniem.
Francuskie badania wywołały w całej Europie ponowną dyskusję na temat genetycznie modyfikowanej żywności, poskutkowały nawet zakazem uprawy kukurydzy NK603 w Rosji. Grupa rosyjskich naukowców z Narodowego Stowaryszenia Bezpieczeństwa Genetycznego zapowiedziała rozpoczęcie własnych badań nad modyfikowaną kukurydzą w marcu 2013 roku. Aby ich obserwacje i wnioski były ogólnie dostępne, planuje umieścić kamery w klatkach poddanych eksperymentom szczurów i emitować obraz z nich w internecie.
W całej Europie uprawa nasion GMO budzi wiele kontrowersji. Francja posiada restrykcyjne prawo dotyczące takich upraw. Całkowicie zakazane sa one w Niemczech, Luksemburgu, Grecji, Austrii, Węgrzech i Wielkiej Brytanii.
Rośliny GMO są odporne na silne pestycydy, były odpowiedzią na wzrost użycia środków chemicznych w rolnictwie, przez co są atrakcyjne dla rolników zapewniając lepsze plony. Budzą jednak wiele kontrowersji ze względu na możliwy wzrost zachorowalności na raka i defektów rodzących się dzieci.
Badania wykonane przez firmę Monsanto w 2002 roku stwierdzają, że składniki kukurydzy NK603 nie są szkodliwe dla organizmów innych niż docelowe, w tym ludzi i zwierząt. Uprawy GMO są promowane jako "ambitne rozwiązanie problemu głodu na świecie". Ma na to wpłynąć skala produkcji, bezpieczeństwo środowiska. Monsanto twierdzi, że produkty firmy są przebadane i bezpieczne.
Źródło: Autonom.pl
Czy jednak możemy ufać instytucji takiej jak EFSA? Czy mamy podstawy jej ufać?
Przypomnę temat sprzed roku:
"Służby cywilne UE w spisku pro GMO?"
Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) od dłuższego czasu był podejrzewany o SPRZYJANIE wnioskom o dopuszczenie do przemysłowych upraw i sprzedaży nowych odmian GMO. W marcu 2011 roku doszło do wymuszonego ujawnienia, że CZTERECH (!) CZŁONKÓW ZARZĄDU EFSA zajmuje ważne miejsca w przemyśle genetycznie modyfikowanych nasion i żywności. Potwierdza to istnienie „karuzeli stanowisk” pomiędzy agrobiznesem a EFSA. Informacja ta wywołała żądanie całkowitej zmiany zasad regulujących prace Agencji.
Oficjalna strona Urzędu zapewnia, że członkowie zarządu „w żaden sposób nie reprezentują ani sektora rządowego ani prywatnego”.Ukazuje to do jakiego stopnia jawnej nieuczciwości gotowe są posunąć się instytucje UE, kiedy pragną chronić swoje ukryte cele.
Konflikt interesu członków zarządu polega na tym, że jeden z nich posiada akcje firmy sprzedającej żywność genetycznie modyfikowaną.Inni są doradcami w wielkich korporacjach branży rolnej, które poprzez finansowane przez siebie think-tanki, mają na celu manipulowanie polityczną i naukową debatą na temat zagrożeń niesionych przez żywność.
Komisja petycji Parlamentu Europejskiego jednogłośnie opowiedziała się za dogłębnym zbadaniem zarzutów – i jednocześnie za moratorium na dalsze zezwolenia upraw i żywności genetycznie modyfikowanej. Europejski Rzecznik Praw Obywatelskich wezwał obywateli Europy, zainteresowane grupy i organizacje do składania opinii do projektu zasad, jakie powinny regulować postępowanie służby cywilnej UE.
Wygląda na to, że podobna sytuacja ma miejsce pośród członków Komisji Rolnej Parlamentu Europejskiego, która bardzo niedawno poparła dokument opowiadający się za liberalizacją regulacji dotyczących nasion i żywności modyfikowanych genetycznie w Europie. Wpływowy kartel pośród członków Komisji dąży do akceptacji zasady „koegzystencji”/współistnienia pomiędzy uprawami GMO i uprawami tradycyjnymi. Taki projekt, o ile zostałby zaakceptowany przez Komisję Europejską, prowadziłby do nieuchronnego zapylenia krzyżowego i skażenia tradycyjnej żywności na całym kontynencie.
Obecne próby KE scedowania prawa do podejmowania decyzji dotyczących upraw GMO na kraje członkowskie to w rzeczywistości koń trojański. Jakiekolwiek regulacje pozwalające na „koegzystencje” w bezpośrednim sąsiedztwie tradycyjnych upraw z uprawami GMO będą oznaczać doprowadzenie do skażenia łańcucha żywieniowego, który będzie niemożliwy do skontrolowania czy monitorowania.
Dlatego zdecydowanie popieramy zakaz upraw roślin genetycznie modyfikowanych wprowadzony przez inne kraje europejskie, które zadziałały jednostronnie i mądrze, opierając się na podstawowej potrzebie zachowania bioróżnorodności i wolnego od GMO łańcucha żywieniowego. I PO RAZ KOLEJNY WZYWAMY POLSKI RZĄD DO WPROWADZENIA ZAKAZU NA GMO w celu ochrony polskiego rolnictwa, naturalnego środowiska i zdrowia Polaków!
„.. Bardzo się staramy, aby każdy zrozumiał, że skażenie genetyczne to coś zupełnie innego niż skażenia chemiczne, które przez własną głupotę rozpowszechniamy przez ostatnie 50 lat. Rzecz w tym, że chemikalia nie potrafią same się rozmnażać. Nawet największe skażenie chemiczne z czasem maleje, podczas gdy w technologii genetycznych modyfikacji jest dokładnie na odwrót. DNA może się w zasadzie rozmnażać samodzielnie, a więc możliwe jest, że początkowo niewielkie skażenie rozrośnie się z czasem do olbrzymich rozmiarów ..”
Funkcjonariusze Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu usłyszeli ponad 100 korupcyjnych zarzutów. Szef jednostki zdecydował o ich natychmiastowym wydaleniu ze służby. Łącznie 107 korupcyjnych zarzutów usłyszało 13 policjantów z poznańskiej drogówki. Rekordziście postawiono aż 41 zarzutów. Z informacji RMF FM wynika, że funkcjonariuszy policji oskarżono o przyjmowanie łapówek w o różnej wartości w kwocie do 5,5 tys. zł. Komendant wojewódzki z Poznania nadinsp. Krzysztof Jarosz zdecydował, że w związku z całą sytuacją wszyscy policjanci, którzy usłyszeli zarzuty i zostali zatrzymani przez Biuro Spraw Wewnętrznych KGP, będą natychmiast wydaleni ze służby. Policjantom grozi kara do 10 lat więzienia.
Rzadko kiedy uzywam brzydkich slow, ale po tym jak przeczytama to nasowa sie tylko jedno k..mac ale burdel. Gdzie spojzymy to cos sie dzieje jak inacze mozna to okreslic jak BURDELLO. Nic dodac i nic ujac................ żal żyć w takim Państwie [11.10] 07:54
____________________________________ "Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein
11 paź 2012, 11:03
Re: Władcy Marionetek...
Cezary Gmyz, autor głośnego artykułu "Trotyl we wraku tupolewa" opublikowanego w "Rzeczpospolitej" zakończył współpracę z gazetą - poinformowała niezależna.pl. Sama gazeta nie opublikowała jeszcze żadnego oficjalnego oświadczenia. - Miałem wrażenie, że decyzja została podjęta jeszcze przed posiedzeniem Rady Nadzorczej, dlatego jeszcze w zeszłym tygodniu złożyłem rezygnację. Nie została ona jednak przyjęta, ale dzisiaj zwolniono mnie dyscyplinarnie. Rozmawiając z Radą Nadzorczą wydawnictwa wiedziałem, że decyzja została podjęta znacznie wcześniej - czytamy na łamach serwisu wypowiedź Cezarego Gmyza. Wcześniej na stronie internetowej gazety opublikowano oświadczenie, w którym jest mowa o wyciągnięciu konsekwencji personalnych. "Jesteśmy przekonani, że w przypadku potwierdzenia źródeł informacji oraz zasadności publikacji powinniśmy chronić zarówno źródła osobowe, jak i samych dziennikarzy. Jednak jeśli okaże się, że nie dochowano standardów wykonywania zawodu dziennikarza, a tym samym wprowadzono w błąd czytelników »Rzeczpospolitej«, osoby za to odpowiedzialne poniosą daleko idące konsekwencje" - czytamy na stronie internetowej "Rzeczpospolitej".
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
Ostatnio edytowano 05 lis 2012, 21:36 przez Badman, łącznie edytowano 2 razy
05 lis 2012, 21:35
Re: Władcy Marionetek...
Prawda o GWno prawda
Walka z lustracją według "michnikowego szmatławca" Korporacja propagandy
- Wchodzi pewien znany publicysta i pyta Michnika bez żenady: "Adam, powiedz co mam napisać?" - mówi dla PCh24.pl dziennikarz i historyk Roman Graczyk, ujawniając kulisy propagandy antylustracyjnej "michnikowego szmatławca".
Jaki sens ma zaglądanie do esbeckich teczek? To element pracy historyka. Nikt rozsądny nie powie, że faceci, którzy tworzyli te akta, byli porządnymi ludźmi, bo nie byli. Ale dla każdego badacza historii takie materiały to źródło istotnej wiedzy. Tak traktuje się materiały, które zostały po Stasi czy gestapo. Żaden normalny człowiek w Niemczech nie nawoływałby do ich spalenia. Policja polityczna, zwłaszcza w systemach totalitarnych, widzi system taki, jakim on faktycznie jest. Obraz rzeczywistości kreślony przez służby specjalne jest w zasadzie nieideologiczny. Stąd tworzone przez nie akta są ważnym źródłem, ważniejszym niekiedy niż inne dokumenty. A u nas są tacy poważni – wydawałoby się - ludzie, którzy nawołują do zabetonowania esbeckich archiwów, a inni niby poważni ludzie z wielką ochotą takie opinie drukują. I dzięki temu opowiadanie się w Polsce za zniszczeniem materiałów wyprodukowanych przez policję polityczną uchodzi za coś normalnego.
„Graczyk z jakąś niezwykłą pasją atakuje moralnie i ideowo Krzysztofa Kozłowskiego, Adama Michnika, mnie i moich dawnych przyjaciół z redakcji TP” – to Marek Skwarnicki; „Graczyk opluwa żywych, a pamięć po martwych bezcześci” i dalej: „Istota książki Graczyka zaś mieści się doskonale w historii podłości w Polsce” – to z kolei Marcin Król; i na koniec Krzysztof Kozłowski, który stwierdził, że w książce SB wobec Tygodnika Powszechnego sformułował Pan sądy „z pozycji małego ptysia, który nie ma pojęcia o więzieniach i represjach stalinowskich” oraz że „wszystko to są kłamstwa historyka – amatora”. To wycinek ataków na pana. Czy w Polsce w ogóle można badać dzisiaj uczciwie historię? Każdy, kto się wychyli, jest mieszany z błotem. To pokazuje, że jest trudno. Nie jest to niemożliwe, ale trzeba być gotowym na zapłacenie pewnej ceny. Trzeba wiedzieć, że jeśli uczciwie zbadamy czyjąś biografię, poruszymy jakieś tabu, to natychmiast zaatakują ludzie, którzy uważają się za „rozumniejszą część narodu”. Będą usilnie dowodzić, że napisana nie po ich myśli książka jest nierzetelna, a jej autor – jak to było w przypadku Cenckiewicza, Gontarczyka czy Zyzaka – jest wariatem, nie ma żadnych kompetencji, odreagowuje swoje kompleksy i tak dalej. Droga profesjonalnego historyka w dzisiejszej Polsce jest więc najeżona trudnościami, ale uczciwe badanie historii nie jest niemożliwe. Wymaga po prostu twardej skóry.
Panu było łatwiej przebić ten szklany sufit, bo miał już nazwisko, które funkcjonowało - było znane opinii publicznej. Ciężko było Pana zatopić. Ale co z badaczami nieistniejącymi w świadomości publicznej? Ich sytuacja jest jeszcze trudniejsza. Wystarczy przypomnieć sprawę Zyzaka, który napisał biografię polityczną Lecha Wałęsy pod kierunkiem prof. Andrzeja Nowaka. Rozpętała się burza, bo była ona nie po myśli wpływowych środowisk. Przedstawiciele rządu zapowiadali wtedy kontrole na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie powstała praca Zyzaka. To pokazuje, jak trudno jest dzisiaj uczciwie zajmować się najnowszą historią Polski.
Przez kilka lat pracował Pan w „michnikowemu szmatławcowi”. Mógł więc oglądać Pan całą antylustracyjną kuchnię propagandową. Jak to wyglądało od środka? Pojawia się na kolegium redakcyjnym jakiś lustracyjny temat, a siedzący przy stole Adam Michnik, paląc papierosa poucza, że trzeba o tym napisać tak i tak? Nie uczestniczyłem w tych kolegiach. Wprawdzie pisałem przez wiele lat teksty do działu „Opinie”, ale - podobnie jak dzisiaj – mieszkałem wtedy w Krakowie, więc w tych decyzyjnych gremiach nie uczestniczyłem. Z Adamem natomiast rozmawiałem wiele razy, w niewielkim gronie osób. Wtedy omawiałem między innymi swoje teksty. Jeśli więc chodzi o kolegia, to – znając naczelnego „michnikowego szmatławca” i jej kierunek ideologiczny – mogę sobie jedynie wyobrażać jak omawianie spraw lustracyjnych mogło wyglądać.
A więc jak? Promowano tam przede wszystkim osoby nadskakujące, posłuszne tym, którzy kierowali gazetą. Pamiętam taką sytuację: siedzę u Adama i omawiamy jakieś istotne sprawy. W pewnym momencie wchodzi pewien młody, ale już znany dziennikarz polityczny, piszący również publicystykę. I zupełnie bez żenady zwraca się do Michnika: „Adam” - tam jest taki zwyczaj, że wszyscy mówią sobie po imieniu – „powiedz, co mam napisać?”. Podkreślam: kompletny brak żenady!
Chodziło o tekst do działu „Opinie”? Tak, do działu „Opinie”. Takich przypadków znam zresztą wiele. Dziennikarze byli spolegliwi, a wielu z tych, którzy próbowali się postawić w jakiejś sprawie, prędzej czy później i tak dokonywało samogwałtu na swoim sumieniu. Były dziennikarki, które wychodziły z płaczem od naczelnego, po czym, przemyślawszy sprawę, zgadzały się zrobić tak, jak im polecił Michnik. To był pierwszy mechanizm, który opierał się na autorytecie naczelnego…
… autorytecie czy może przymusie? Michnik nie straszył na przykład zwolnieniem z pracy? Nie. Główną rolę grał jego autorytet. W końcu Michnik to człowiek z bogatą, rzekłbym: budzącą szacunek, biografią. Za figury uchodzili też jego zastępcy, namaszczeni przecież przez naczelnego. Tak powstała piramida oparta na autorytecie naczelnego. Z tym, że tu mieliśmy do czynienia z pewnym nadużyciem, z przeniesieniem tego ogólnego autorytetu na dowolną szczegółową dziedzinę: jeśli on tak uważa, to przecież nie może się mylić.
A drugi mechanizm? Drugi mechanizm został uruchomiony wtedy, gdy „michnikowy szmatławiec” weszła na giełdę. Przydzielano wówczas pracownikom pewną liczbę akcji na zasadach preferencyjnych, niekiedy bardzo dużą. W przypadku ludzi wysoko postawionych w firmie to były wręcz fortuny. Był jednak pewien haczyk. Część z tych akcji można było sprzedać natychmiast, a część była uruchamiana dopiero po jakimś czasie, powiedzmy, że w ciągu roku, dwóch lub nawet trzech lat. I- żeby trzymać się już grupy publicystów – proszę sobie wyobrazić: jest grupka piszących do działu „Opinie”, czołowe pióra „michnikowego szmatławca”. Przeważnie mają 30, może 40 lat… przeważnie są na dorobku… przeważnie mają żony… przeważnie mają też dzieci… i – powiedzmy – część z tych osób ma spory kredyt hipoteczny do spłacenia… Rozumie Pan?
??? Swoje kredyty będą mogli spłacać, jeśli ich akcje zostaną uwolnione. To się jednak stanie za kilka lat. A jeśli wcześniej zostaną wyrzuceni z pracy, to o żadnych akcjach nie ma nawet mowy. A wtedy? Może licytacja domu, na który publicysta wziął kredyt, a na pewno zagrożenie bytu materialnego rodziny.
Klasyczny nacisk finansowy. Duże pieniądze generują konformizm. Nie każdy musi ulec, ale po to taki mechanizm wytworzono, żeby ten konformizm generować. Myślę, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć było to skuteczne. Ludzie po prostu kładli uszy po sobie i pisali tak, jak trzeba było. Oczywiście taki mechanizm nie jest typowy tylko dla „michnikowego szmatławca”. To rzecz powszechnie stosowana w korporacjach. Szczególny problem pojawia się jednak w momencie, gdy taki mechanizm dotyczy korporacji medialnej, która ma charakter opiniotwórczy.
Michnik oddziaływał więc za pomocą swego autorytetu i stosował nacisk finansowy? Nie. Adam nigdy używał argumentu finansowego. W ogóle o tym nie trzeba było mówić wprost. To było dla wszystkich oczywiste. Raz na jakiś czas sporządzano oceny wszystkich pracowników „michnikowego szmatławca”. I było jasne, że konsekwencją otrzymania niskiej oceny było to, że kierownictwo mogło nie wyrazić zgody na to, by uwolnić akcje pracownikowi. Była więc taka świadomość wśród dziennikarzy, że pracują na swoją końcową ocenę i mogą nie otrzymać określonej puli akcji, jeśli będą się stawiać. To siedziało z tyłu głowy i nie było potrzeby, by to podkreślać. Tym bardziej takiego argumentu nie stosował Michnik. Jego argumentacja była moralistyczna.
Jakiś przykład? No dobrze, powiem panu, bo warto zrobić wiwisekcję, żeby opisać ten mechanizm jakiegoś – nazwijmy to – uzależnienia psychologicznego. Trzymajmy się tego, w jaki sposób w „michnikowemu szmatławcowi” kształtowano antylustracyjną linię. W 1992 roku, gdy doszło do wielkiego politycznego zamieszania wokół lustracji Antoniego Macierewicza, ja niespecjalnie interesowałem się sprawą teczek. Przyjmowałem za dobrą monetę to, co mówiło się w moim ówczesnym środowisku. Nie analizowałem całego problemu lustracji. Słynny wiersz Szymborskiej Nienawiść używany przez „michnikowego szmatławca” do walki z lustracją wydawał mi się zupełnie adekwatny do sytuacji. Sprawa lustracji nie skończyła się jednak w 1992 roku. Pojawiały się różne projekty ustaw, wyciekały informacje o agenturalnej przeszłości różnych osób, które wcześniej wydawały się czyste. Ja tego głęboko nie analizowałem, ale z czasem doszedłem do wniosku, że problem agentury w najnowszej historii Polski jest problemem realnym. Oczywiście nie dopuszczałem myśli, że to może dotyczyć bardzo ważnych ludzi ze środowisk opiniotwórczych. Sądziłem, że zasługi patriotyczne pewnych ludzi są automatyczną gwarancją, że oni nie współpracowali ze Służbą Bezpieczeństwa. Ale w końcu uznałem, że – ogólnie - problem lustracji jednak istnieje. I poruszyłem go w jakiejś rozmowie z Adamem Michnikiem, parę lat po upadku rządu premiera Olszewskiego. Mówię mu: „Słuchaj, jakąś formę tej lustracji trzeba przeprowadzić, bo to jest jak tykająca bomba”. A Michnik na to: „Nie, no co ty zwariowałeś? Człowieku, nie istnieje żadna cywilizowana forma lustracji!”. Siedział z nami jeszcze ktoś trzeci, kto gorliwie Michnikowi przytakiwał…
I co Pan na to? Milcząco zgodziłem się z nim. Ale w tej zgodzie było przede wszystkim gigantyczne zaufanie, jakie miałem do Michnika. Podobne zaufanie miałem do Krzysztofa Kozłowskiego. On w 1990 roku był ministrem spraw wewnętrznych, i jak tylko pojawiał się przy nim temat wglądu do teczek pracy operacyjnej SB, to dostawał szału, krzyczał: „Po moim trupie, nigdy!”. Jego zdaniem esbeckie teczki należało spalić lub zatopić, bo jest to zbiór kłamstw, który przy okazji jest też zapisem chwil słabości tych ludzi, którzy w gruncie rzeczy są porządni. Kozłowski mówił o teczkach – jeśli dobrze pamiętam – że jest to „morze ludzkiej krzywdy”, przy czym pokrzywdzeni mieli być generalnie ci, którzy zostali zarejestrowani jako osobowe źródła informacji.
Ufał Pan więc Michnikowi i Kozłowskiemu? Bezgranicznie. Tak jak się ufa rodzicom, siostrze czy bratu. Coś Pan słyszy i od razu przyjmuje to Pan za pewnik. Był w tym też pewien szacunek do ludzi, którzy postawili się komunizmowi. Tak to uzależnienie psychiczne działało. Człowiek, który na co dzień posługuje się szarymi komórkami, nagle coś takiego słyszy od osób, które ceni, którym ufa i wyłącza myślenie, przyjmuje po prostu, że tak jest, jak oni mówią. I tak to działało w całej „michnikowemu szmatławcowi” gdzie mentorem był Michnik. Dotyczyło to zarówno kwestii lustracji, jak i innych spraw.
Kiedy był Pan świadkiem nacisków na dziennikarzy „michnikowego szmatławca”, to czy nie budził się w panu naturalny bunt? Nie mówił Pan do Michnika: „Adam, daj spokój, co to za porządki w redakcji”? Nie, nie protestowałem. Gdy pracowałem w oddziale krakowskim, były tam w redakcji dwie dziennikarki, które pisywały też teksty do ogólnopolskiego wydania. Jedna z nich zrobiła wywiad ze znanym węgierskim opozycjonistą, Ákosem Engelmayerem, zresztą przyjacielem Adama. Nie pamiętam dokładnie, o co poszedł spór, w każdym razie Michnikowi nie podobały się pytania, jakie zadawała dziennikarka. Uznał, że krzywdzi rozmówcę, czepia się go niepotrzebnie. I pamiętam, że Adam przysłał do Krakowa Leszka Maleszkę, żeby wyklarował naszej redakcyjnej koleżance, że nie ma racji. Przyznam, że nie zadawałem sobie pytań, o to, kto ma rację w tym sporze. Nie myślałem takimi kategoriami, więc nie protestowałem.
Ale przecież obowiązuje coś takiego jak etyka dziennikarska. Pan nie czuł, że coś w tym wszystkim jest nie tak? Wydawało mi się, że to jest normalna dyskusja. Adam przysłał do Krakowa Lesława Maleszkę– skądinąd erudytę – a on z pozycji mądrzejszego człowieka wyjaśni mniej doświadczonej koleżance, jakie popełniła błędy. Pamiętam jeszcze drugi podobny przypadek, ale zupełnie wyrazisty. Dotyczył on Andrzeja Wajdy, też przyjaciela Michnika, który budował wtedy w Krakowie Centrum Kultury Japońskiej „Manggha”. Jego otwarcie miało wypaść 30 listopada – czyli w dniu imienin Wajdy. I rzeczywiście otwierają to centrum, organizują konferencję prasową, ale „Manggha” jest cały czas w budowie, stoją maszyny, relacje telewizyjne są robione tak, żeby nie było widać, że prace nie są ukończone. Sytuacja jak za czasów Gierka. I jedna z koleżanek napisała o tym, zresztą delikatnie. W tekście zaznaczyła, że budowa centrum nadal trwa, co mogło mieć negatywny wpływ na funkcjonowanie instytucji. Michnik się wkurzył. Wysłał więc do Krakowa Andrzeja Osękę, z ogólnopolskiej redakcji „michnikowego szmatławca”, który miał wpłynąć na poprawne ujęcie tematu w nowym tekście o centrum.
Nie wkurzyło pana, że w gazecie, w której Pan pracuje, uprawia się taką propagandę? Nie.
Dlaczego? Zadziałał mechanizm autorytetu Michnika? To niewątpliwie tak.
A sumienie? (milczenie) Nie protestowałem. Nie umiem powiedzieć, czemu. W tym przypadku gołym okiem było widać, że jest nacisk na koleżankę. Ja zresztą nie interesowałem się specjalnie sprawą Centrum Kultury Japońskiej…
… rozumiem, ale naciskano na dziennikarza, pana koleżankę. Dlaczego Pan nie reagował? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie… Trudno, bo dzisiaj, po latach, ta sprawa mnie zawstydza. Jak patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, to wiem, że powinienem był zareagować, twardo powiedzieć: „Co wy do cholery, robicie!?”. Dziewczyna napisała w końcu to, co każdy mógł tam zobaczyć. Nie wiem, czemu nie zareagowałem. Prawdopodobnie gdybym mógł dzisiaj odtworzyć swój ówczesny tok myślenia, to mógł wyglądać on tak: „Po pierwsze: nie znam się na tym, po drugie: to drobna rzecz, i po trzecie: linia „michnikowego szmatławca” generalnie mi odpowiada”. Machnąłem więc ręką.
Co się stało, że zdecydował się Pan odejść z „michnikowego szmatławca”? Były trzy etapy mojego odchodzenia z redakcji. Początkowo dla „michnikowego szmatławca” pisałem teksty – mówiąc najogólniej – o roli Kościoła we współczesnej Polsce. I tych tekstów się nie wstydzę, nie dezawuuję siebie za to, co wtedy pisałem. Ale koledzy z redakcji z czasem zaczęli oczekiwać, że będę pisał mocniej, twardziej. Zauważyłem, że staję się takim dyżurnym publicystą od wymierzania ciosów Kościołowi. I pierwszym etapem, gdy zacząłem dystansować się do „michnikowego szmatławca” była sprawa tekstu dotyczącego jakiejś wypowiedzi arcybiskupa Józefa Michalika. Dostałem telefon od Michnika, który powiedział, żebym napisał coś mocnego na ten temat. Nie ukrywam, że abp Michalik nie był i nie jest duchownym „z mojej bajki”, ale odmówiłem. Mniej więcej wtedy też wziąłem urlop bezpłatny, ponieważ pisałem książkę o konstytucji. Ale generalnie poczułem, że wokół mnie dzieje się coś niedobrego, że to nie jest do końca mój świat. Myślę zresztą, że Michnik zapamiętał moją odmowę napisania tego tekstu, chociaż zaznaczył, że decyzję szanuje.
Kolejny etap? Po urlopie wróciłem do pracy i zacząłem pisać trochę więcej publicystyki politycznej. Był to okres, gdy powstawała Platforma Obywatelska. A partia ta powstała w kontrze do Unii Wolności, niejako na gruzach tego ugrupowania. Unię – proszę pamiętać – Michnik popierał. W Krakowie było wtedy jakieś spotkanie założycielskie Platformy. Przyszło sporo ludzi. A nasi dziennikarze relacjonowali, że zjawiła się mała liczba osób. Taki był po prostu nakaz – a co najmniej oczekiwanie - z góry. To zresztą dość zabawne, bo dzisiaj „Gazeta” jest z Platformą za pan brat, a wtedy dezawuowała ją, jak tylko się dało. Główną przyczyną było to, że Donald Tusk zakładając partię, uderzył w Bronisława Geremka. I po jakimś moim tekście, neutralnym wobec PO, okazuje się, że on nie może pójść, że jestem dla PO zbyt wyrozumiały. Wtedy w imieniu Michnika rozmawia ze mną Maleszka, który mi wyjaśnia, jak o sprawie pisać. W tej rozmowie nie byłem dla niego miły.
Wtedy pojawia się w Panu uczucie buntu? W powstaniu Platformy nie widziałem przecież niczego takiego, o czym nie wolno byłoby pisać. I zacząłem się kłócić z kolegami z redakcji. Mamy przecież demokrację – mówiłem - powstają partie polityczne i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Widząc, co się dzieje, coraz częściej zadawałem sobie pytanie: „Co ja tutaj robię?”. Nie podobało mi się, że „michnikowy szmatławiec” promuje jedną partię polityczną, a konkretnie Unię Wolności – chociaż wtedy w zasadzie nic do Unii nie miałem. Ale chodziło mi o zasadę. A potem był ten trzeci, decydujący kryzys związany z lustracją. To już były lata, gdy na światło dzienne wychodziły informacje dotyczące agenturalnej przeszłości różnych ludzi, na przykład Maleszki. Przekonywałem się, że rzeczywistość jest radykalnie inna niż to przedstawia moja gazeta.
Był jakiś przełomowy moment w tym procesie odchodzenia z „michnikowego szmatławca”? Był. Zrobiłem wywiad z Januszem Kurtyką. Miałem autoryzowany tekst, i przekazałem go mojemu szefowi w dziale „Opinie” Markowi Beylinowi. A on wycina fragmenty wypowiedzi Kurtyki, usuwa moje pytania. „Marek, co ty robisz? Nie zgadzam się” – zareagowałem. Jak ja się nie zgodziłem na zmiany, to tekst nie poszedł do druku. I to był ten przełomowy moment. Później, na zebraniu krakowskiego oddziału przedstawiłem swój pogląd na temat tego, że w nieprawdziwy sposób przedstawiany jest problem lustracji w naszej gazecie. Mówiłem wtedy chyba z godzinę, przedstawiając wszystko punkt po punkcie. Wytknąłem kilku osobom w oddziale to, że przykładają rękę do antylustracyjnej linii „michnikowego szmatławca”. Wtedy Seweryn Blumsztajn, który był szefem oddziału, obwieścił, że obraziłem młodszych kolegów, co jest niedopuszczalnym złamaniem etosu dziennikarskiego. Potem chyba jednak w Warszawie uznali, że zwalnianie mnie dyscyplinarnie to będzie zbyt wielka hucpa, bo wymyślili sobie, że usuną mnie z redakcji na zasadzie zmiany warunków pracy. Dostałem bodaj jakieś 300 złotych podstawowej pensji, a resztę w wierszówce. Z tym, że przez ostatni rok moja wierszówka regularnie malała, bo odrzucali mi teksty. Wiedziałem więc, że po zmianie warunków pracy jestem de facto usunięty z redakcji. I takiej propozycji nie przyjąłem.
Rozmawiał: Krzysztof Gędłek II część wywiadu z Romanem Graczykiem już wkrótce na PCh24.pl
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników