Teraz jest 06 wrz 2025, 15:08



Odpowiedz w wątku  [ Posty: 591 ]  idź do strony:  Poprzednia strona  1 ... 19, 20, 21, 22, 23, 24, 25 ... 43  Następna strona
Historia 
Autor Treść postu
Specjalista
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA30 kwi 2006, 13:31

 POSTY        905

 LOKALIZACJAUS Polska
Post Re: Historia
Ziemkiewicz: wolta Wałęsy musiała być dla generałów kompletnym zaskoczeniem


- Większość Polaków nie wie na czym naprawdę polegał stan wojenny. Naprawdę polegało to na przetrąceniu kręgosłupa rodzącej się demokratyzacji - powiedział w pierwszej części wywiadu z Onetem Rafał A. Ziemkiewicz. Dodał, że "generałowie byli pewni, że Lech Wałęsa, którego agenturalne papiery mieli przecież w ręku, pójdzie na współpracę. Jego wolta musiała być dla nich kompletnym zaskoczeniem".

Z Rafałem A. Ziemkiewiczem - pisarzem, publicystą, autorem m.in. "Myśli Nowoczesnego Endeka", "Polactwa", "Wkurzam Salon" - rozmawia Jacek Nizinkiewicz.

Jacek Nizinkiewicz: Wybiera się Pan 13 grudnia pod dom generała Jaruzelskiego?
Rafał A. Ziemkiewiczem: Nie, bo będę w Kielcach. I tam zamierzam wziąć udział w marszu rocznicowym organizowanym przez narodowców.

- Dlaczego
- Bo to jest ważna data i ważne żeby ludzie, zwłaszcza młodzi, pamiętali co się wtedy stało.

- A myśli Pan, że nie pamiętają?
- Czasami mam wrażenie, że nie pamiętają co się wydarzyło w roku 2010.

- Do roku 2010 i lat ostatnich jeszcze wrócimy. Zna Pan sondaże, które mówią, że większość Polaków uważa, że stan wojenny wprowadzono słusznie?
- To jest właśnie skala nieznajomości tego, co się naprawdę wtedy działo. Większość Polaków nie wie na czym naprawdę stan wojenny polegał.

- A na czym naprawdę polegało?
- Naprawdę polegało to na przetrąceniu kręgosłupa rodzącej się demokratyzacji. To znaczy ruchowi "Solidarności", który mógł trwale zmienić nie tylko Polskę, ale i Europę.

- I zmienił.
- Nie w taki sposób, w jaki mógł to zrobić. Mógł być ruchem narodowego odrodzenia i, jak powiedziałem, demokratyzacji. Polacy przebudzili się wtedy do szerokiego wyłaniania swych przedstawicielstw, do organizowania się, do aktywności obywatelskiej. I, co jednoznacznie wynika z badań historyków, Rosja sowiecka w zasadzie pogodziła się już z tym, na co się zgodziła 10 lat później. Te wyniki badań, które Pan wspominał wynikają z upowszechnienia przez propagandę przekonania, że alternatywą dla stanu wojennego była interwencja sowiecka.
Tymczasem żaden poważny historyk nie potwierdza tezy, żeby taka interwencja groziła: przeciwnie, istnieją rozliczne dowody, że to generał Jaruzelski prosił Rosjan o pomoc, i powiedziano mu - działaj sam, jak ci się uda, to dobrze, a jak nie, rzucimy cię Polakom na pożarcie. Jaruzelskiemu i komunistom bynajmniej nie szło wtedy o to, by uchronić Polskę przed interwencją sowiecką.

- Wg Pana, o co szło generałowi?
- Szło o ratowanie własnych tyłków i zachowanie władzy. Ubocznym skutkiem tej operacji było to, że "Solidarność", która formowała się jako ruch demokratyczny, przestała być ruchem demokratycznym.

- A czym się stała?
- Organizacją wodzowską, kierowaną autorytarnie przez Lecha Wałęsę i jego doradców. Gdyby nie zdławienie tego republikańskiego ożywienia przez stan wojenny, dziś mielibyśmy do czynienia z dużo większą samodzielnością społeczeństwa, z dużo większym poczuciem obywatelskim, z wiarą w to, że coś można w Polsce zmienić. Natomiast stan wojenny, siłą rzeczy, zniszczył demokrację w związku, spowodował, że w działalności podziemiu Lech Wałęsa, idący za głosem swych doradców, stał się dyktatorem. Tylko dzięki temu możliwy był dil przy Okrągłym Stole.

- I Polska dzięki temu "dilowi" stała się wolna.
- Ale to wskutek tego dilu, ta wolność jest ułomna. Model wyzwolenia poprzez dil elit z obu stron Okrągłego Stoły wyrzucił ogół Polaków poza nawias historii i sprawił, że do dziś się oni z państwem Polskim nie identyfikują, nie uważają go za swoje. Myślą wyłącznie o swoich przyziemnych interesach i kierują się cwaniackim instynktem: ile ja jestem w stanie wyrwać dla siebie. Zabite zostało w rodzącej się w "Solidarności" poczucie dobra wspólnego, poczucie odpowiedzialności za wspólnotę. W ten sposób demokracja, która została zbudowana w roku ’89 jest demokracją kulawą, podobniejszą do wzorców latynoskich, niż zachodnich. I ten kult generała Jaruzelskiego, do którego przyłączyli się jego dawni przeciwnicy, który jest szerzony przez "michnikowego szmatławca", przez Adama Michnika…

- A już miałem nadzieję, że możliwa jest rozmowa z Panem bez przywoływania Adama Michnika.
- ...i przez Lecha Wałęsę, wynika z ich świadomości, że tak naprawdę 13 grudnia zaczął się Okrągły Stół. 13 grudnia zaczął się proces takiego przekształcenia Polski w państwo gospodarczo wydolne, żeby nomenklatura komunistyczna pozostała warstwą uprzywilejowaną w Polsce wolnorynkowej, żeby się z socjalistów przekształciła w gładko kapitalistów.

- Myśli Pan, że to było zaplanowane, czy po prostu tak wyszło?
- Tak wyszło. Świadomość, że trzeba odrzucić ideologię i "pryncypia" komunizmu narodziła się na zapleczu władzy gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych. 13 grudnia Jaruzelski na pewno wierzył, że ratuje "realny socjalizm". Jego plan, zapomniany dziś, był zresztą bardzo racjonalny, ale został zburzony przez Lecha Wałęsę. Kluczem była tu operacja kryptonimowana jako "Renesans" - odtworzenie "Solidarności" jako "zdrowego ruchu robotniczego", oczyszczonego z "elementów imperialistycznych". W planach tych Lech Wałęsa miał się spektakularnie pogodzić z generałem Jaruzelskim, a wyrzec się Geremka, Michnika, Kuronia i innej "ekstremy".
Hala "Oliwii" była już przygotowywana na zjazd odnowionego związku, na którym miało się to dokonać. Wtedy stan wojenny miałby sens: ludowe wojsko wyszło z koszar i oczyściło z jednej strony związek, z drugiej Partię - to dlatego internowano także gierkowskich  prominentów - i dokonawszy tego dzieła, wróciło do koszar. "Zdrada" Wałęsy, który, odczekawszy, odmówił współdziałania w tej operacji, wysadziła wszystko w powietrze: zamiast się podeprzeć bagnetem, jak zamierzał, Jaruzelski musiał na nim siedzieć, a to wiadomo, jak się zawsze kończy.

- Przecież nie ma na to dowodów.
- Wszystkie znane fakty układają się w taki scenariusz. Generałowie byli pewni, że Lech Wałęsa, którego agenturalne papiery mieli przecież w ręku, pójdzie na współpracę. Jego wolta musiała być dla nich kompletnym zaskoczeniem.

- Szantażowali Wałęsę?
- Sądzili, że całkowicie mają go w ręku. Jeśli wyżmie się cały ten słowotok, który od lat wylewa z siebie Wałęsa, z tych jego dziwacznych stylistycznych ozdobników, to zostają z niego dwa zdania. Pierwsze: "Mogli i chcieli mnie zabić". To nie ulega kwestii - bezkarne zamordowanie przez SB Tadeusza Szczepańskiego, niezłomnego działacza gdańskich Wolnych Związków Zawodowych, latem 1980, nie mogło nie wywrzeć na Wałęsę wpływu, przekonało go, że z komunistami trzeba postępować inaczej, chytrze. Stąd zdanie drugie: "Oszukałem ich".

- A kogo Wałęsa miał oszukać? "Solidarność" czy władzę?
- Przede wszystkim komunistów, oczywiście. Nie wiem, czy obiecał im współpracę, ale w każdym razie nie wyprowadzał ich z takiego przekonania. Do momentu, aż zamknęli go w Arłamowie. W tym momencie już mu włos mu z głowy spaść nie mógł. Nie mogli już też wyciągnąć na niego kwitów, nikt na świecie by im nie uwierzył. Stał się panem sytuacji i wykorzystał to: przewidział, że jeśli odmówi współpracy, to Jaruzelski znajdzie się w ciemnej, powiedzmy, uliczce, i to z każdym rokiem coraz głębiej. Im bardziej PRL będzie się sypać, tym bardziej będzie musiał jakoś rozszerzyć bazę dla komunistycznych rządów, a to będzie możliwe tylko poprzez porozumienie z nim, Wałęsą, noblistą, człowiekiem-symbolem. Tak oto cwany chłop z Popowa Górnego diabła wyonacył, podbił stawkę wyżej, niż sowiecki generał w polskim mundurze był w stanie przewidzieć. I za to Wałęsie należałby się wielki medal..

- I wielka chwała…
- …i wielka chwałą, bo był tym cwanym szewczykiem, który smokowi podłożył zatrutą owieczkę, bo wiedział, ze po rycersku ze smokiem wygrać się nie da. Tylko, że on dziś się pochwalić tą zasługą nie może! Bo musiałby się przyznać, dlaczego mu się udało, dlaczego smok uwierzył i nafaszerowaną siarką przynętę chwycił - dlatego, że mu ją podłożył jego własny TW, jego "Bolek", wydawałoby się, całkowicie kontrolowany.
Problem w tym, że Wałęsa po zwycięstwie zapragnął uchodzić właśnie za rycerza, a nie za sprytnego szewczyka, zaczął więc fałszować historię, niszczyć papiery, brnąć w kłamstwa i krzywoprzysięstwo. A za nim zabrnęła w piramidalne kłamstwa cała elita III RP, przestraszona, że jeśli do ludzi dotrze, iż przy Okrągłym Stole komuniści oddali władzę własnemu agentowi, to nikt nie będzie już pytał o szczegóły i niuanse, po prostu cała legitymizacja III RP runie.
W efekcie III RP opiera się na gigantycznym zakłamaniu - nie tylko w tej kwestii zresztą - zupełnie tak samo, jak PRL. I na dodatek jest to kłamstwo tak prymitywne, że uświadamia je sobie każdy dziesięciolatek. Bo przecież jeśli papiery "Bolka" kazał sobie przynieść do gabinetu prezydent Lech Wałęsa, i nigdy ich nie oddał, to rzecz jest prosta jak w mordę strzelił. Gdyby z tych papierów wynikało, że to nie on był "Bolkiem", to by nie zginęły. Pokazałby je całemu światu i byłoby po sprawie. A skoro je "zniknął", to znaczy, że i on, i wszystkie te "autorytety" wspierające go w kłamstwie, nadają się do spuszczenia.

- Chyba Pan upraszcza pod z góry przyjętą tezę: Wałęsa, fałszywy bohater, zdradził "Solidarność" i donosił czerwonym, za co elity III RP sowicie go wynagrodziły stawiając na cokole narodowego herosa. Przyznam, że trudno mi się zgodzić z tą wyszukaną spiskową teorią.
- Więc proszę szukać argumentów, które ją obalą. Uprzedzam, że to niełatwe. Wszystko pasuje do takiej interpretacji zdarzeń, jaką tu przedstawiam. Na przykład liczne zapisane w pamiętnikach wypowiedzi działaczy z kręgu KOR po tym, jak stało się jasne, że Wałęsa nie stanie na czele odtwarzanego przez WRON związku: że ich to pozytywnie zaskoczyło, że byli przekonani, iż Wałęsa ich sprzeda, że trzeba mu "wódkę postawić"… Przecież do tego czasu oni mu za grosz nie wierzyli, to był dla nich cwany uzurpator, facet skądinąd, który się wkręcił, zupełnie przez opozycję nie autoryzowany. Bezustannie starali się go odsunąć od kierowania związkiem…

- Wałęsę chcieli zmienić nie tylko "jajogłowi", ale i robotnicy. Dlaczego?
- Pierwszy sojusz, mający tego dokonać, z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się bardzo egzotyczny - podjęła tę próbę Anna Walentynowicz z Jackiem Kuroniem, zaraz po wypuszczeniu tego drugiego z aresztu, we wrześniu 1980. I to właśnie Kuroń użył wtedy po raz pierwszy argumentu "Bolka". Ale Wałęsa okazał się niewiarygodnym, samorodnym talentem politycznym, a bardziej jeszcze PR-owski, dosłownie w ciągu tygodnia stał się dla całej Polski i dla świata takim symbolem, i zbudował sobie taką pozycję, że już go nawet Kuroń ruszyć nie był w stanie.

- A Pan uważa, że Wałęsa nie powinien być tym symbolem Solidarności?
- Mój Boże, gdybyż on się odważył rozmawiać z Polakami o tym wszystkim uczciwie! Byłby teraz Piastem-założycielem nowej Polski, nowej polskości, postchłopskiej i postpeerelowskiej, a nie tym żałosnym cieniem siebie samego, bluzgającym od czasu do czasu w Internecie… Ale droga kłamstwa wydała mu się łatwiejsza. A przecież gdyby otwartym tekstem powiedział, jak to było, jestem przekonany, że naród, który cały przecież jest cwaniacki i kombinuje w taki sposób, przyjąłby to oklaskami.

- Dzisiaj, kiedy agresja i podział społeczeństwa jest tak duży?
- Dzisiaj to on już może tylko się ukłonić i s… sobie pójść. Wtedy, gdy sprawy się decydowały, w latach dziewięćdziesiątych.

- Mówił wtedy o podpisaniu jakiś kwitów. Jakie to ma dzisiaj znaczenie, jeśli nikomu nie szkodził?
- A czego nie mówił? Że nigdy nic nie podpisywał, że podpisał, ale tylko sznurówki, że zgodził się na współpracę, ale nigdy nie współpracował, a w końcu że współpracował, ale nikomu nie zaszkodził… No i że ich tak czy owak, oszukał ich przecież. A te brednie o sobowtórze, przywiezionym motorówką, żeby go zabić? Człowiekowi wstyd za niego, kiedy patrzy, w co on brnie.

- Może to była gra, żeby ograć czerwonych i nawet jeśli cokolwiek podpisał, to nie była to kwestia donoszenia czy szkodzenia ludziom. Jedno, to grać i podpisać coś, albo grać bo się jest zastraszanym, a ma się dzieci i dużą rodzinę, a inna rzecz to być po prostu świnią, która niszczy ludzi i naraża ich na utratę zdrowia i życia. Jak wiemy Lech Wałęsa świnią nigdy nie był!
- Nie czuję się powołany, żeby ferować takie wyroki. Z wyznań stoczniowców, którzy wtedy z nim pracowali wynikało, że jednak szkód im przysporzył. Może zamiast się nadymać, ubliżać, wypadało jednak przeprosić? Ze wspomnień ludzi, którzy Wałęsę w tym okresie znali, wynika, że on był do pewnego momentu człowiekiem kompletnie pozbawionym świadomości politycznej, takim prawdziwkiem prosto ze wsi, tyle, że z silnym instynktem przywódczym. Mógł dopiero po pewnym czasie zorientować się, że wdepnął w coś paskudnego.

- Pan znowu z tą wsią, a przecież sam ma Pan wiejskie pochodzenie.
- Mam, jak prawie wszyscy, i jestem z tego dumny. Nie chodzi o pochodzenie, ale o brak wykształcenia. Bardzo możliwe, że Wałęsa po grudniu 1970 długo jeszcze dojrzewał do odrzucenia wiary w partię i socjalizm. Podpisując zobowiązanie do współpracy, mógł jeszcze wierzyć, że to przecież partia robotnicza, a on jest robotnikiem, więc to jego partia. Są wspomnienia działaczy WZZ-u z końca lat siedemdziesiątych, że kiedy Wałęsa pojawił się tam, jego świadomość wyczerpywała się na układach między robotnikami a brygadzistami, na sprawach zakładowych. Dopiero później nabrał szerszych horyzontów. Ci działacze Wolnych Związków Zawodowych twierdzą zresztą, że kiedy to się stało, Wałęsa otwarcie przyznał się do tych błędów młodości, więc w WZZ-cie o nich przed sierpniem’80 wiedziano i uznawano sprawę za zamkniętą.

- Dzisiaj powinniśmy w dalszym ciągu drążyć temat "Bolka"?
- Musimy, bo stał się on jednym z kłamstw założycielskich III Rzeczpospolitej. Problem, jak mówiłem, w tym, że jeżeli mamy całą piramidę intelektualistów, którzy zaangażowali swój autorytet w gwarantowanie, że Lech Wałęsa nie był "Bolkiem", to cała elita państwa i cała jego legitymizacja stała się niewiarygodna.

- Wałęsa mówi inaczej, część historyków mówi inaczej…
- Nie ma historyka, który by mówił, że Lech Wałęsa nie był zarejestrowany jako tajny współpracownik "Bolek". Tak samo, jak nie ma historyka, który by potwierdzał tezę, że w 1981 r. ZSRR szykował się do zbrojnej interwencji zbrojnej w Polsce. Potoczna wiedza zbudowana przez media III RP pozostaje w całkowitej rozbieżności z faktami historycznymi. Jeszcze raz muszę powtórzyć: tak samo, jak w PRL.

- Powtarzam, być zarejestrowanym, a donosić czy podkładać świnie, to są dwie różne rzeczy.
- Nie ma historyka, który by kwestionował te donosy, które zostały przytoczone w książce Cenckiewicza i Gontarczyka. Po prostu nie ma. Są tylko medialne "autorytety", które krzyczą na nas, że nie wolno o tym mówić. Zdają się one uważać, że prawda, ze swą komplikacją, jest zastrzeżona dla elit. Prosty Polak ma wierzyć w mit o Niezłomnym Herosie, który nawet w dzieciństwie nie mógł sikać księdzu do chrzcielnicy, bo już siedząc na nocniczku myślał o tym, jak Polskę wyzwolić i dać jej demokrację jak sztabę złota… I same te "autorytety" nie widzą, jak się ośmieszają, na jednym oddechu mówiąc, że ten Heros po pierwsze żadnych upadków nigdy nie miał, a po drugie, odkupił je z nawiązką późniejszymi zasługami.

- I tak jest.
- Ależ nie chodzi o to, chodzi o zakłamanie oficjalnego dyskursu! Nie można wymagać od Polaków lojalności względem III RP, jeśli się ich tak prymitywnie okłamuje. Nie można jednocześnie mówić, że ktoś jest absolutnie niewinny, i że odkupił swoją winę. To kompromitacja nie tylko tych, którzy w to brną, ale całego oficjalnego dyskursu! Przypomina Pan sobie sprawę Guntera Grassa? Kiedy wyszło na jaw, że był SS-manem i to ukrył, Lech Wałęsa wypowiedział się bardzo ostro, że powinno mu się odebrać honorowe obywatelstwo miasta Gdańsk. I wtedy Adam Michnik pogroził mu publicznie: Lechu, ty przecież też masz w swojej przeszłości ciemne sprawy i pewnie nie chciałbyś, żeby o nich mówiono! A potem ten sam Michnik pluje na historyków, którzy konkretnie wyjaśnili, jakimi to ciemnymi sprawami on go wtedy przywołał do poprawności! A przecież już starożytni Rzymianie sformułowali jasno zasadę: kto kłamie w jednej sprawie, kłamie we wszystkim!

Koniec części pierwszej.

Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz

http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-oneci ... omosc.html


09 gru 2012, 11:23
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA21 paź 2006, 19:09

 POSTY        7731

 LOKALIZACJATriCity
Post Re: Historia
melon                    



Ziemkiewicz: wolta Wałęsy musiała być dla generałów kompletnym zaskoczeniem


- Większość Polaków nie wie na czym naprawdę polegał stan wojenny. Naprawdę polegało to na przetrąceniu kręgosłupa rodzącej się demokratyzacji - powiedział w pierwszej części wywiadu z Onetem Rafał A. Ziemkiewicz. Dodał, że "generałowie byli pewni, że Lech Wałęsa, którego agenturalne papiery mieli przecież w ręku, pójdzie na współpracę. Jego wolta musiała być dla nich kompletnym zaskoczeniem".

Z Rafałem A. Ziemkiewiczem - pisarzem, publicystą, autorem m.in. "Myśli Nowoczesnego Endeka", "Polactwa", "Wkurzam Salon" - rozmawia Jacek Nizinkiewicz.

Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz

Bardzo ciekawa rozmowa.
Z jednym zastrzeżeniem: dla niektórych forumowiczów (obecnych bądź byłych) Ziemkiewicz nie jest autorytetem...
Jan Pietrzak nie jest autorytetem...
Marcin Wolski nie jest autorytetem...
Paweł Lisicki (a w zasadzie cała była "Rzepa" czy "Uważam Rze") nie jest autorytetem...

____________________________________
Nie jesteś tym, kim myślisz, że jesteś - lecz tym, kim się stajesz, gdy myślisz kim jesteś.


09 gru 2012, 11:48
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA23 sie 2009, 07:34

 POSTY        3657
Post Re: Historia
Polacy w Niemczech. Tu mleko się rozlało
W III Rzeszy istniała mniejszość polska



Do II wojny światowej istniała w Republice Weimarskiej i III Rzeszy polska mniejszość narodowa. W dzisiejszych Niemczech już jej nie ma. Dlaczego? Trzeba sięgnąć do dekretów Hermanna Goeringa (1940) i traktatu polsko-niemieckiego (1991).
- Jeżeli PiS dojdzie do władzy, to będzie stosowana zasada następująca: tyle praw Niemców w Polsce, co Polaków w Niemczech. Asymetria będzie zniesiona - zapowiedział w Opolu Jarosław Kaczyński. Onet przyjrzał się dokładnie mniejszościom i ich prawom.
W Polsce istnieje 150-tysięczna mniejszość niemiecka. W Niemczech są tylko osoby posiadające niemieckie obywatelstwo, ale o polskim pochodzeniu albo przyznające się do języka, kultury lub tradycji polskiej. Słowem: w Niemczech nie istnieje mniejszość polska, choć żyją tam nawet 2 mln Polaków. To rzecz podstawowa.

W III Rzeszy istniała mniejszość polska
Prof. Bogdan Koszel, wybitny znawca stosunków polsko-niemieckich, przypomina w rozmowie z Onetem:
- Do czasu dekretów Hermanna Goeringa istniała polska mniejszość narodowa w Niemczech.
Wydane one zostały w roku 1940, czyli za czasów III Rzeszy. II wojna światowa zmiotła zatem też i polską mniejszość w Niemczech. Skutki są do dziś - mimo zabiegów polskiej dyplomacji i Polonii. A Związek Polaków w Niemczech jest w rozsypce - krucho w nim z pieniędzmi, choć historię ma zacną, sięgającą roku 1922.

Sinti to mniejszość, Polacy - już nie
W Niemczech istnieją jednak nieliczne mniejszości: Sinti i Romów (3 tys.), duńska (5 tys.), serbołużycka (6 tys.) i fryzyjska (12 tys.). Jednak już Turcy (3 mln tureckich obywateli lub osób pochodzenia tureckiego w tym 700 tys. ma niemieckie obywatelstwo) - nie są, podobnie jak Polacy, mniejszością narodową.

Dlaczego tak jest?
Bo Polacy nie mieszkają na terytorium Niemiec od przeszło 100 lat, ale głównie są imigrantami. Tak samo jak Turcy.
Nasi zachodni sąsiedzi restrykcyjnie podchodzą do tego kryterium "tubylczości".

Traktat z 1991 r.: o mniejszości polskiej nie ma mowy
O niedobór praw Polaków w Niemczech nie można winić jedynie zbrodniarza nazistowskiego Hermanna Goeringa. Przyczyny aktualnego stanu są też bardziej współczesne.
- W moim przekonaniu dysproporcja w traktowaniu obu grup (mniejszości niemieckiej w Polsce i osób identyfikujących się z polskością w Niemczech - red.) wynika z wadliwej konstrukcji traktatu z 1991 r. Tu się mleko rozlało - mówi wprost prof. Koszel.
Jak wskazuje, to w tym dokumencie w istocie odmówiono Polakom statusu mniejszości.
Pełna nazwa tego "rozlanego mleka" to: Traktat między Rzecząpospolitą Polską a Republiką Federalną Niemiec o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z 17 czerwca 1991 r.

Jak to jest z tym rozlanym mlekiem?
W traktacie mowa jest o "mniejszości niemieckiej w Rzeczypospolitej Polskiej", ale z drugiej strony już tylko o "osobach w Republice Federalnej Niemiec, posiadających niemieckie obywatelstwo, które są polskiego pochodzenia, albo przyznają się do języka, kultury lub tradycji polskiej".
To znacząca różnica i nie leży tylko w słowach. Skąd się wzięła?
- W pewnym sensie polscy negocjatorzy zostali postawienie przez Niemców pod ścianą - przypomina prof. Bogdan Koszel. Jak? Bardzo stanowczo obstawali przy zapisach pomijających określenie "polska mniejszość narodowa", a w negocjacjach niezwykle istotne dla nas były inne kwestie jak np. redukcja zadłużenia, bo one były bardzo wymierne.

Traktat i tak nie żyje pełnią swoich zapisów
Niemiecki Bundestag co prawda w 2011 r. zrehabilitował polską mniejszość - ale chodziło o tę przedwojenną. I to nie bez tarć. Ale uznanie tej dzisiejszej nie wchodziło w grę.
Christoph Bergner z niemieckiego MSW wyjaśniał, dlaczego Polacy w Niemczech nie mogą zostać uznani za mniejszość: bo wedle niemieckiej definicji mniejszością są te grupy narodowościowe, które długotrwale (czyli min. 100 lat) zamieszkują część terytorium Niemiec. - Dla RFN niezwykle ważne jest kryterium rdzenności - przekonywał. A Polacy autochtonami (choć tutaj trwają też dyskusje) w Niemczech nie są.

Jednocześnie niemieccy politycy przyznawali, że traktat polsko-niemiecki nie w 100 proc. jest respektowany. Choćby wiceminister spraw zagranicznych Cornelia Pieper mówiła, iż umowę z zamierzchłego już 1991 r. "należy wypełnić życiem".
- Trzeba dobrej woli po obu stronach. Trzeba jednak pamiętać, że jeśli Niemcy uznają polską mniejszość narodową, to będzie się to wiązało z dużymi dotacjami dla niej - mówi z kolei prof. Koszel. Słowem: mniejszość narodowa to duży wydatek.

Mniejszość niemiecka ma w Polsce posła
Tymczasem mniejszość niemiecka ma w polskim Sejmie jednego posła (w poprzednich wyborach było ich więcej) - jest to możliwe, bo mniejszości nie obowiązuje 5-proc. próg wyborczy. Język niemiecki jest pomocniczym w ponad 20 gminach, istnieje też podwójne nazewnictwo setek miejscowości - a to dlatego, że w gminach je obejmujących mniejszość stanowi przynajmniej 20 proc. ludności. Polska "mniejszość narodowa" nie ma w Bundestagu swojego przedstawiciela.
(......)
Jacek Gądek
http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-oneci ... omosc.html

____________________________________
Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse
Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć
/Katon starszy/


Ostatnio edytowano 11 gru 2012, 23:02 przez Badman, łącznie edytowano 1 raz



11 gru 2012, 23:02
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA23 sie 2009, 07:34

 POSTY        3657
Post Re: Historia
Gen. Wojciech Jaruzelski z powodu krwotoku trafił w środę do szpitala.
Załącznik:
ciężko chory generał.JPG

Jak powiedziała jego córka, Monika Jaruzelska, nie ma bezpośredniego zagrożenia życia.

http://wiadomosci.onet.pl/kraj/general- ... -duzy.html

Generał ciężko zachorował na własne życzenie w przeddzień rocznicy stanu wojennego..
Na szczęście nie ma bezpośredniego zagrożenia życia.   pije-===[  

A może to tylko sumienie się odezwało?  :blink:


 Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.

____________________________________
Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse
Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć
/Katon starszy/


12 gru 2012, 23:05
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA23 sie 2009, 07:34

 POSTY        3657
Post Re: Historia
IPN zachęca, by o godz. 19.30 każdy zapalił lampkę w swoim oknie lub wirtualnie na stronie http://www.ipn.gov.pl.
Obrazek
Ma to być hołd złożony ofiarom stanu wojennego oraz manifestacja przywiązania do idei wolności, demokracji i prawdy niezależnie od czasu i warunków politycznych.

____________________________________
Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse
Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć
/Katon starszy/


Ostatnio edytowano 13 gru 2012, 18:53 przez Badman, łącznie edytowano 3 razy



13 gru 2012, 18:46
Zobacz profil
Site Admin
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA09 maja 2006, 21:23

 POSTY        2059

 LOKALIZACJARada Krajowej Sekcji Administracji Skarbowej
Post Re: Historia
Bluzg na generała Jaruzelskiego z koncertu "13 Grudnia" w wykonaniu Emiliana Kamińskiego.
Autor nieznany.


____________________________________
Mów otwarcie i otwarcie działaj, gdy w kraju dobre panują rządy.Otwarcie działaj, lecz mów ostrożnie, gdy rządy są złe...


14 gru 2012, 05:43
Zobacz profil WWW
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA23 sie 2009, 07:34

 POSTY        3657
Post Re: Historia
Uroczystości w 31. rocznicę pacyfikacji kopalni Wujek
Katowice, 16 grudnia 2012

16 grudnia 2012 r. w Katowicach odbędą się uroczystości upamiętniające 31. rocznicę pacyfikacji kopalni Wujek, gdzie od milicyjnych kul zginęło dziewięciu górników.

Organizatorem uroczystości jest Komitet Obchodów 31. Rocznicy Pacyfikacji Kopalni Wujek w Grudniu 1981 r., który tworzą: Społeczny Komitet Pamięci Górników KWK Wujek w Katowicach Poległych 16 grudnia 1981 r., Śląskie Centrum Wolności i Solidarności, Zarząd Regionu Śląsko-Dąbrowskiego NSZZ Solidarności w Katowicach, Zakładowa Organizacja Związkowa NSZZ Solidarność kopalni Wujek, KHW S.A. Dyrekcja KWK Wujek oraz Oddział Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach.

W kościele pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Katowicach (ul. Piękna 8) o godz. 12.00 zostanie odprawiona Msza św. w intencji Ojczyzny i poległych górników z Wujka. Po liturgii, o godz. 13.45 odbędą się uroczystości pod Pomnikiem-Krzyżem, plac NSZZ Solidarność przy kopalni Wujek.

http://ipn.gov.pl/portal/pl/2/21947/Uro ... _2012.html


Z ostatniej chwili:
Poseł Janusz Palikot odwiedził wdowę po zabitym górniku

____________________________________
Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse
Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć
/Katon starszy/


16 gru 2012, 17:02
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA21 paź 2006, 19:09

 POSTY        7731

 LOKALIZACJATriCity
Post Re: Historia
Badman                    



Uroczystości w 31. rocznicę pacyfikacji kopalni Wujek
Z ostatniej chwili:
Poseł Janusz Palikot odwiedził wdowę po zabitym górniku


To była chyba raczej gorzka ironia, bo takiej informacji nigdzie nie spotkałem.
Widać 6-ty uczynek miłosierny co do ciała "chorych odwiedzać" pan Palikot traktuje bardzo wybiórczo. :(
A szkoda. Bo odwiedzając nie tylko generała, ale i wdowę po zabitym górniku, zbiłby większy kapitał polityczny.
Ale czy wystarczający do załapania się RP w następnej kadencji do Sejmu? Wątpię.

____________________________________
Nie jesteś tym, kim myślisz, że jesteś - lecz tym, kim się stajesz, gdy myślisz kim jesteś.


29 gru 2012, 17:31
Zobacz profil
Fachowiec
Własny awatar

 REJESTRACJA14 wrz 2011, 21:56

 POSTY        1263
Post Re: Historia
O TYM JAK WAŁĘSA (komune) OBALAŁ

Kolejna książka dotycząca naszego narodowego symbolu, zwanego pieszczotliwie Bolkiem, przyniosła oczekiwaną reakcję.

Obrazek

Na początek jak najszybciej okrzyknięto zawarte w niej informacje jako kontrowersyjne. To już taka stała zagrywka wałęsowych gwardzistów. Po dwóch pierwszych publikacjach zdali sobie oni sprawę z tego, że cokolwiek się w nich ukazuje nie służy wizerunkowi naszego skarbu, a uznanie tych informacji za kłamstwo staje się coraz trudniejsze jeśli nie niemożliwe. Określenie - kontrowersyjne - pozwala powykręcać nieco znaczenie rożnych postaw najsłynniejszego polskiego kapusia i wprowadzić znaczny procent względności przy ich ocenie.
Przyznać trzeba, że jest to i tak pewien postęp, gdyż jeszcze niedawno takie wyskoki nazywano wytworem chorej wyobraźni pseudo-historyków lub wręcz kłamliwym zamachem na nietykalną świętość. Świętość okazała się jednak już dawno nie tylko mało święta, ale nawet bardziej upaprana w brudzie niż chcieliby tego jej wyznawcy. Tak więc pewne zmiękczenie tonu świętego oburzenia stało się nieuniknione.

Wydana właśnie przez pracowników IPN, Tomasza Kozłowskiego i Grzegorza Majchrzaka, książka pod tytułem „Kryptonim 333” jest zbiorem relacji i raportów funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu, którzy pilnowali Wałęsy podczas jego „ïnternowania” w rządowym ośrodku wczasowym. Relacje nie są żadną rewelacją dla tych, którzy w tamtym czasie mieli jakieś związki z opozycją. Publikacja potwierdza tylko dawno już znane fakty z okresu „traumatycznych” przeżyć Wałęsy podczas jego gościny u późniejszych komunistycznych przyjaciół.
Autorzy zastosowali metodę „chciałabym, a boję się” i chociaż umieścili tam również relacje z mało pochlebnych postaw „internowanego” Walesy, to jednak zaraz zapewnili, że książka jako całość stawia byłego prezydenta w dobrym świetle. Zawsze w swej naiwności myślałem, że taka pozycja powinna opisywać prawdę, a nie dbać o korzystny lub nie wizerunek opisywanego bohatera. Tak czy inaczej po części rozumiem autorów, bo w końcu sądowe szaleństwo Wałęsy znane jest daleko poza granicami kraju, a niejeden pracownik IPN zdążył się już ze swą posadą pożegnać.

Niezależnie od ostrożności autorów, książka natychmiast wyciągnęła z ciemnych nor zagniewanych etatowych obrońców czci wodza rewolucji. I nic dziwnego, gdyż niezależnie od tego, że wiele z opisanych faktów było znanych w środowisku opozycji już w czasie stanu wojennego, to ich potwierdzenie poprzez dokumenty jest dzisiaj bardzo ważne.
Dotychczas, jakiekolwiek podważanie wielkich cierpień Wałęsy podczas jego rzekomych traumatycznych przeżyć jako naczelnego więźnia PRLu, było - jakby to on sam powiedział - przestępstwem przeciwko niemu, a co za tym idzie przeciwko ludzkości.

Tymczasem kiedy właśnie potwierdziło się, że pobyt naszego przodownika w Arłamowie był jedną niekończącą się alkoholową balangą, to reakcja klakierów była podobna do tej, którą obserwowaliśmy po wydaniu książki Sławomira Cenckiewicza czy Pawła Zyzaka.

Kiedy okazało się, że ilość zamówionych przez „uwięzionego” Wałęsę (!) i opróżnionych z pomocą częstych gości butelek alkoholu jest wręcz porażająca, to natychmiast przystąpiono do minimalizowania znaczenia tego faktu, porównując go do sprawy wspomnianego przez Pawła Zyzaka słynnego już sikania do kościelnej chrzcielnicy.

Sprawa ilości opróżnionych butelek nie ma mieć żadnego znaczenia wobec rzekomych dokonań wodza. Przyznam, że gdyby chodziło tylko o obraz zgniłego charakteru Wałęsy, czy braku moralnego kręgosłupa, to szkoda byłoby czasu na zajmowanie się tematem, gdyż potwierdzanie oczywistości jest interesujące tylko do czasu.
Lista wypitego alkoholu , opis chamskich wypowiedzi, wizyt bliskich czy przekaz dotyczący wygód jakich szef Solidarności „zmuszony był doznawać” w czasie swojego „zniewolenia” nie byłby tak istotny, gdyby nie pamięć realiów tamtego czasu.
A przecież były one bardzo konkretne. W tym samym czasie w wiezieniach całego kraju, stłoczone w małych celach, siedziały tysiące działaczy Solidarności. Często poniżani, bici, zastraszani i szantażowani. Wystarczy przypomnieć poniżenia jakich doznawały aresztowane kobiety podczas brutalnych przeszukań, czy tortury wielogodzinnego transportu w zlodowaciałych od mrozu zomowskich ciężarówkach. Nie sposób nie pamiętać wyłamywanych drzwi i zakutych w kajdany, wyrwanych z łóżek niewinnych ludzi. Zomowców pałujących niepokornych więźniów, odmowa widzeń, czy nawet lekarskiej pomocy. Lista prześladowań jest długa i ogólnie znana.

I tu jest powód dla którego nie mogę się zgodzić z tymi, którzy tak łatwo pozwalają zbagatelizować sprawę zachowania Walesy podczas jego „internowania” w rządowym ośrodku wczasowym.

Przede wszystkim nie wolno zapomnieć, że większość z internowanych mogła uniknąć swego losu, gdyby ten, którego obdarzyli zaufaniem, nie okazał się ohydnym zdrajcą. Wałęsa wiedział o nadchodzącym stanie wojennym i nie zrobił nic, aby ochronić związek i jego działaczy. Przypomnę, że jeszcze pamiętnej nocy z 12go na 13go grudnia, prowadząc w stoczni gdańskiej obrady Komisji Krajowej Solidarności, został poinformowany kilkakrotnie o rozpoczętych na zewnątrz aresztowaniach. Jednym z tych, którzy go o sytuacji informowali był Aleksander Hall, który pojawił się w sali obrad. To wszystko działo się w chwili, gdy na tej samej sali Andrzej Gwiazda nawoływał do przygotowania się do oczekiwanego stanu wyjątkowego. Wałęsa nie tylko zdradziecko nie zrobił absolutnie nic, aby zorganizować obronę związku i ludzi, ale nikczemnie i świadomie nie przekazał otrzymanej informacji zebranym w sali działaczom.
Po zakończeniu obrad, w gdańskich hotelach i na dworcach rozpoczęły się natychmiastowe aresztowania wracających z zebrania działaczy. Już dużo wcześniej w całym kraju rozpoczęto wywlekanie z domów ludzi przeznaczonych do zamknięcia. W tym samym czasie przywódca związku wracał spokojnie do domu w towarzystwie swego esbeckiego kierowcy Wachowskiego. W swoim mieszkaniu zastał zaniepokojonych działaczy Ruchu Młodej Polski, którzy po raz kolejny przybiegli by ostrzec i poinformować Wałęsę o tym co dzieje się na zewnątrz. Nasz „naczelny rewolucjonista” wysłuchał relacji i z całym spokojem położył się spać!
Po dwóch godzinach przybyli do jego mieszkania pierwszy sekretarz KW PZPR i wojewoda gdański. Nie było zomo, wyłamanych drzwi, kajdanów i przesiąkniętej zimnem zomowskiej ciężarówki. Było zaproszenie w gościnę i podstawiony komfortowy samolot.
Przez kilka następnych dni, podczas gdy w całym kraju zomo brutalnie pacyfikowało organizowane naprędce strajki, Lech Wałęsa ciągle jeszcze przebywał w Warszawie jako gość u komunistycznych oprawców narodu.
Bojąc się potępienia ze strony Polaków, po kilku dniach zasugerował swoje internowanie. Dokładnie tak samo jak w latach siedemdziesiątych, będąc agentem bezpieki prosił ją by wzywała go na komendę, aby nie wzbudzać podejrzeń kolegów.
Jak to internowanie wyglądało, opisuje wydana właśnie książka. Żeby nie było żadnych wątpliwości przypomnę, że w żadnym momencie nie zażądał on umieszczenia go wspólnie z innymi aresztowanymi działaczami związku. Zadbał natychmiast o to, aby dostarczano mu wystarczające ilości alkoholu i aby nie brakowało mu towarzystwa do jego spożywania.

Jest jeszcze jedna sprawa o której należy pamiętać, kiedy rożni wałęsowi obrońcy próbują przekonać nas, że picie alkoholu przez ich ulubieńca podczas „internowania”, a w rzeczywistości pobytu w wygodnym ośrodku wczasowym nie ma wielkiego znaczenia.
Otóż, w tym samym czasie, przez wiele najtrudniejszych miesięcy stanu wojennego, tysiące ludzi demonstrowało na ulicach polskich miast w obronie Solidarności, domagając się uwolnienia „uwięzionego” przywódcy związku! Jak wielu ludzi, w każdym niemal wieku, ucierpiało podczas tych manifestacji, nie trzeba nikomu mówić. Wielu też ryzykowało poważnymi represjami, drukując ulotki w obronie Lecha Walesy. W tym samym czasie, z więzień w całym kraju, działacze związku przesyłali przemycane apele i słowa solidarności z manifestującymi.
Tymczasem w Arłamowie przywódca związku pił i bawił się w najlepsze.

Niech mi więc nie mówi żaden z nadwornych klakierów Wałęsy, że jest to sprawa bez znaczenia. Nawet podczas pamiętnego strajku w sierpniu 1980 roku wszyscy strajkujący, a nawet ich rodziny, wyrzekły się alkoholu dla podkreślenia zrozumienia powagi sytuacji.
Ulubiony „historyk” rządzących elit Andrzej Friszke, nie mogąc podważyć prawdziwości przekazanych w książce danych, stwierdza w wyraźnej desperacji: „Trudno przypuszczać, by funkcjonariusze wprowadzali swoich przełożonych w błąd. Nie oznacza to jednak, że prawdziwe jest w nich każde zdanie. Funkcjonariusze mogli dokonać przekłamań, nawet bez złej woli”(?!)
Tak panie Friszke, wiemy, że ziemia jest okrągła, ale zawsze możliwe jest jakieś niezawinione przekłamanie tych, którzy nas do tego przekonali i jest prawdopodobne, że nasza planeta jest bardziej płaska niż nam się wydaje. Panie Friszke, żadna służalczość nie powinna mieć formy absurdu, jeśli chce pan, aby traktować pana jako człowieka rozumnego.

Wynurzenia Andrzeja Friszke są niewątpliwie szkodliwe jak większość jego odkryć, jest on jednak tylko żałosnym obrońcą „jedynie słusznej historycznej prawdy”. Prawdziwym liderem krucjaty czystości moralnej cesarza Walensy jest jak zawsze jego niezastąpiony giermek Jerzy Borowczak. Ten jak zwykle, nie czekając nawet na rozwinięcie się jakiejkolwiek dyskusji, i jak znam życie, najpewniej nie czytając nawet wspomnianej książki, rzucił się do obrony twórcy swej żałosnej kariery. Stanął w pierwszej linii i bez namysłu rozpoczął chlapanie jęzorkiem, tak jak się tego od niego w takich momentach oczekuje.

Tak więc, wytężając umysł, doszedł do „genialnego” wniosku: „Ci, którzy pisali książkę, specjalnie nawsadzali parę bzdurnych informacji, byśmy o tym dyskutowali. Wiadomo, że jak się kogoś ochlapie błotem, lepiej się to czyta”.
Po pierwsze, biedny choć starający się wywiązać z zadania Borowczak nie rozumie, że nie można ochlapać błotem kogoś, kto siedzi w tym błocie po same uszy. I to już od dawna. To co jednak najważniejsze to, to że autorem faktów zarejestrowanych przez funkcjonariuszy BOR jest jak zwykle jego idol Wałęsa.

Borowczak stara się wykazać inwencją i idzie w swych wynurzeniach dalej, stwierdzając: „Znam Lecha Wałęsę od 34 lat i nigdy nie widziałem go wypitego, nie mówiąc pijanego”.
Borowczak nie byłby sobą, gdyby nie łgał jak przysłowiowy pies. Nie mam oczywiście zamiaru obrażać żadnych czworonogów. Prawda jest taka, że 34 lata temu Borowczak nie miał zielonego pojęcia o istnieniu Wałęsy. Nie ma też znaczenia co widział, a czego nie chciał widzieć Borowczak. Ja sam mógłbym, nieświadomemu Borowczakowi, wiele w tym temacie opowiedzieć. Nie ma jednak takiej potrzeby, bo wystarczy tylko przypomnieć publiczną wypowiedź jego idola z czasów kiedy był już szefem Solidarności. Wałęsa, odwiedzając swój były zakład pracy „Zremb” w Gdańsku, z dumą i nieukrywanym zadowoleniem z siebie, stwierdził publicznie na spotkaniu ze związkowcami: „Tyle wódki co w tym zakładzie, to nigdzie nie wypiłem”. Dla uzupełnienia można wspomnieć, że było to jedną z przyczyn dyscyplinarnego zwolnienia.

Borowczak nie poprzestaje na zapewnianiu o niemal całkowitej abstynencji swego protektora. Zapomniał, że wcześniej nazwał informacje o liczbie dostarczonego Wałęsie alkoholu bzdurnymi i stwierdza odkrywczo: „Na pewno nie wypił takiej ilości alkoholu, a butelki załatwili sobie funkcjonariusze BOR, dopisując je do wykazu”.
Nie wiem czy Borowczak ma problemy z rozumieniem własnych słów, ale zalecałbym szybciej myśleć i wolniej mówić.

Prawdziwym popisem elokwencji Borowczaka jest jego stwierdzenie: „Może trzeba było napisać, że Wałęsa codziennie życzył sobie dwie blondynki i dwie szatynki? Że tam był burdel?”
Borowczak, siląc się na ironię, wydaje się być mocno niedoinformowany, a przy tym wyświadcza swemu koledze iście niedźwiedzią przysługę, przywołując temat, o którym sam Wałęsa wolałby nie mówić głośno. Przypomnę więc panu Borowczakowi, że wspomniany przez niego burdel był w Hotelu „Solec” w Warszawie, w czasie wizyt Wałęsy będącego wówczas szefem Solidarności. To stamtąd pochodzą filmowe nagrania wodza w towarzystwie wspomnianych blondynek i szatynek, przekazane w tamtym czasie przez bezpiekę do episkopatu i opisane przed laty przez naocznych świadków. Po pełniejsze informacje radzę panu Borowczakowi udać się do swego innego kolegi, Wachowskiego, chociaż jak wspomniałem nie jestem pewny, czy Wałęsa będzie szczęśliwy z przywołania tego raczej niechcianego tematu. Dalsze odnoszenie się do bezsensownych pseudo argumentów służbowego Borowczaka wydaje się stratą czasu.

Przypomnę więc tylko, że mija właśnie kolejna rocznica ponurego okresu stanu wojennego. Przed kamerami i mikrofonami pojawią się znów „bohaterowie” naszej najnowszej historii, wybitni rewolucjoniści, od Wałęsy do Borowczaka, wspierani przez równie wybitnych badaczy historii w rodzaju Andrzeja Friszke i jemu podobnych. Dowiemy się znów, że obalanie przez Wałęsę kolejnych butelek wódki, dostarczanych mu przez „prześladujących” go komunistów, było wyrafinowaną taktyką i kolejnym krokiem do obalenia czegoś większego. Być może okaże się, że z takim poświeceniem opróżniał kolejne butelki, aby później użyć je do „koktajli Mołotowa” w decydującej potyczce z silami komunistycznej dyktatury. Na szczęście udało mu się, za niewątpliwą poradą zawsze wiernego Borowczaka, przestraszyć komunistów przy takim jednym wielkim okrągłym meblu i tym samym uniknąć rozlewu krwi. A wszystko to dla dobra niewdzięcznych rodaków.
I byłoby to nawet całkiem zabawne, gdyby nie fakt, że kiedy on zwyczajnie i ordynarnie chlał, dostarczany mu przez komunistów alkohol, miliony jego rodaków cierpiało, doświadczając różne formy prześladowań ze strony tych samych komunistów, z którymi on sam tak świetnie się bawił.
Kiedy turnus wczasów się wreszcie skończył, Wałęsa powrócił do Gdańska. Witały go tysiące ludzi wierzących, że tak jak oni zachował się dumnie i z honorem. Nie wiem, czy stojąc wówczas na balkonie swojego mieszkania, myślał o honorze czy kolejnym kieliszku, który pozwolił by mu zaleczyć prawdopodobnego kaca i znieść hałas tego natrętnego i naiwnego tłumu, który nie rozumiał, jakie traumatyczne przejścia stały się udziałem tego wielkiego człowieka.

I niech mi żaden Borowczak, Friszke i ktokolwiek inny nie mówi, że zachowanie laureata nagrody Nobla w tamtych okolicznościach nie ma znaczenia, tak jak nie ma mieć znaczenia jego donosicielstwo, zdrada w czasie sierpniowego strajku, zniszczenie Solidarności, zdrada w stanie wojennym i całe lata kolejnych zdrad i kłamstw. Bo jeśli tak, to pytam, gdzie jest to co ma znaczenie i co każe nam stale chronić tego obrzydliwego człowieka?

Lech Zborowski

http://niepoprawni.pl/blog/4822/o-tym-j ... une-obalal

____________________________________
Ojczyznę wolną pobłogosław Panie.


31 gru 2012, 13:20
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA10 lis 2006, 07:34

 POSTY        3465
Post Re: Historia
Opozycjonista bez przydziału.
Obrazek

Rozmawiał z SB, ale granic kompromitacji nie przekroczył. W podziemiu funkcjonował, choć bohaterem nie był. W drugim obiegu publikował, ale po latach trudno wyłowić z tej twórczości coś wartościowego.
"Jarku, dlaczego obrażasz brata, siebie, nas?" – zapytał na blogu Piotr Piętak, wiceminister z rządu Kaczyńskiego, a za pierwszej Solidarności jego współpracownik. To była reakcja na wywiad, którego w przeddzień rocznicy stanu wojennego Jarosław Kaczyński udzielił „Gazecie Polskiej". Opowiadał, co robił po 13 grudnia 1981 r. Według Piętaka prezes upiększa swą opozycyjną kartę. To spięcie sprowokowało pytanie: jakie są opozycyjne zasługi Jarosława Kaczyńskiego.
   "Obudziłem się w południe i poszedłem do kościoła w kompletnej nieświadomości" – opowiadał Jarosław Kaczyński w 1991 roku. "Słyszałem tylko, jak mama ma pretensje do ojca, że nie zapłacił rachunku, bo telefon jest wyłączony. W kościele panował potworny tłok, ale akurat tego dnia był u nas Obraz NMP. Kazanie ks. Boguckiego wydało mi się też jakieś dziwne. I powoli zacząłem się orientować, co się stało".
   A stało się wiele. Od dwunastu godzin obowiązywał dekret o stanie wojennym. Radio i telewizja powtarzały wystąpienie gen. Jaruzelskiego. Ale w warszawskim domu Kaczyńskich nie włączano z rana telewizora. Wyciągnięty ze swojego sopockiego mieszkania brat Lech był już w drodze do obozu internowania w Strzebielinku.
     Jarosław wychodzi z kościoła i rozpoczyna wędrówkę po Warszawie. Najpierw idzie do siedziby Związku Literatów Polskich. Chaos, nikt nic nie wie. Potem do mieszkania Urszuli Doroszewskiej, redaktorki drugoobiegowego "Głosu". Pusto, więc wraca do domu.

     Kim był wtedy Jarosław Kaczyński? 32-letnim doktorem prawa i jednym z warszawskich opozycjonistów. W orbitę Komitetu Obrony Robotników wciągnął go kolega matki z Instytutu Badań Literackich, Jan Józef Lipski. Działał w Biurze Interwencji KOR zorganizowanym przez Zbigniewa i Zofię Romaszewskich. Jeździł w teren radzić prostym ludziom, jak sobie radzić z komunistyczną opresją. Bywał u Jacka Kuronia, gdzie zbierała się elita warszawskiej opozycji. Zamknięty w sobie i drażliwy, niezbyt dawał się lubić. Od głównego nurtu dzieliło go bardzo wiele: tradycje rodzinne, doświadczenia życiowe, inspiracje.
     Łatwiej mu było znaleźć wspólny język z kręgiem Antoniego Macierewicza, jednego ze współzałożycieli KOR, który pod koniec lat 70. – po ostrym konflikcie z Michnikiem – coraz wyraźniej orientuje się w stronę opozycyjnej prawicy, wydając drugoobiegowe pismo "Głos", m.in. z Ludwikiem Dornem, Piotrem Naimskim i Urszulą Doroszewską. Kaczyński też tam publikuje, ale wciąż pozostając postacią z drugiego planu i bez wyraźnego środowiskowego przydziału. Niemniej, gdy powstanie Solidarność i ludzie "Głosu" powołają przy Regionie Mazowsze Ośrodek Badań Społecznych, znajdzie się tam miejsce również dla Jarosława Kaczyńskiego.
   Ale serce ruchu bije nie w Warszawie, a w Gdańsku. Lech należy do grona działaczy mających bezpośredni dostęp do Lecha Wałęsy. A tylko tacy się naprawdę liczą. Jerzy Borowczak, jeden z organizatorów sierpniowego strajku w Stoczni Gdańskiej: – Początki Solidarności, chyba październik 1980 r. Jesteśmy na plebanii u ks. Jankowskiego. Dzwonek do drzwi. Przychodzi Kaczyński i pyta, czy jest brat. Nie wiedziałem, że Leszek ma brata, więc myślę sobie: jaki brat, to jakieś żarty? Wchodzę do drugiego pokoju, a tam siedzi Leszek. Identyczny jak tamten. Zgłupiałem.

     Bezpieka uznała, że realne zagrożenie dla władzy stanowi tylko Kaczyński z Gdańska. "Byłem zszokowany, że mnie nie internowano" – wyzna po latach Jarosław. Co nie oznacza, że o nim zapomniano.
Pozuje na myśliciela Solidarności
   W poniedziałek 14 grudnia 1981 r. rano wraz z kolegą z Ośrodka Badań Społecznych jedzie pod Hutę Warszawa. Potem do siedziby PAN w Pałacu Staszica. Wieczorem do domu. Nazajutrz wczesnym rankiem przyjdzie po niego bezpieka. Notatkę z rozmowy, która odbyła się 15 grudnia w Pałacu Mostowskich, sporządził funkcjonariusz SB ppłk Kijowski. Dokument, wraz z innym z teczki, upubliczni po latach sam Jarosław Kaczyński.
   Esbek o Kaczyńskim: "Jego wygląd jest niedbały. Twierdził, że nie interesują go sprawy materialne, kobiety, nie zależy mu w przyszłości na posiadaniu rodziny. Ma flegmatyczne usposobienie, wygląd książkowego mola. Pozuje na myśliciela Solidarności. Mimo pewnej demonstracyjnej rezygnacji z życia, kariery, stwierdzam, że jest osobą raczej ambitną. (...) Obruszył się, gdy stwierdziłem, że pozycja jego brata Lecha jest w Solidarności znacznie wyższa od tej, którą on reprezentuje. Nie przypadły mu do gustu uwagi typu, że na taką pozycję i rolę w środowiskach inteligenckich, jaką mają np. Michnik, Macierewicz czy Geremek, to trzeba zapracować, zasłużyć".
   Przebieg rozmowy będzie po latach budził kontrowersje. Kaczyński twardo odmówi podpisania tzw. lojalki, ale już podpis pod oświadczeniem o odmowie podpisania złoży. A przede wszystkim – wbrew opozycyjnym regułom – podejmie rozmowę z esbekiem
O czym rozmawiali? O Solidarności, choć Kaczyński stawiał sprawy jednoznacznie: że to władza dążyła do konfrontacji, a nie związek. I o Ośrodku Badań Społecznych – ogólnie, unikając nazwisk, choć był przez esbeka podpuszczany: "Wykorzystując sprzyjającą sytuację, poruszyłem działalność A. Macierewicza, tj. »prawdziwych Polaków« [chodzi o nacjonalistyczną grupę działaczy Solidarności, która w 1981 r. zbliżała się do kręgu "Głosu" – przyp. red.] i obecności w niej osób narodowości żydowskiej, tj. Ludwika Dorna. Potwierdził, że L. Dorn jest Żydem, jednocześnie na moją złośliwą uwagę, że dziwne jest, iż Żydzi nie są chłopami czy robotnikami, odparł, iż są zdolniejsi od Polaków i dlatego plasują się w środowisku inteligenckim".
    "Wieczorem mnie wypuścili, i było to dla mnie bardzo niemiłym zaskoczeniem. Nie ukrywam, że nieprzyjemnym, bo przecież działałem cały czas. Uważałem zresztą, że jestem w sytuacji dużo gorszej niż internowani. Miałem absolutny imperatyw, że muszę działać, i sądziłem, że w efekcie pójdę siedzieć, co było gorsze od internowania" – opowiadał "Gazecie Polskiej".

Trochę tu, trochę tam
Macierewicz jest internowany, ale ukrywający się Ludwik Dorn wraz ze współpracownikami kontynuuje wydawanie "Głosu". Na początku 1982 r. Kaczyński publikuje w nim pod pseudonimem artykuł, w którym rozważa tezę, że po zdławieniu Solidarności system będzie ewoluował ku "neostalinizmowi". Ale jego przygoda z "Głosem" nie potrwa długo. "Zorientowałem się, że to środowisko jest hermetyczne, tworzy krąg wtajemniczonych przyjaciół z młodości i niespecjalnie chce współpracować z osobami z zewnątrz" – opowie po latach. I pewnie nie żałował, że tak się stało, gdyż środowisko Dorna i Macierewicza wkrótce skręci na manowce, publikując w czerwcu 1983 r. (trwał jeszcze stan wojenny!) absurdalny tekst postulujący porozumienie wojska, Kościoła i Solidarności.
Kolejny przystanek Kaczyńskiego to – wedle jego relacji – Międzyzakładowy Robotniczy Komitet Solidarności. MRKS był porozumieniem tajnych komisji związkowych, znanym z radykalnie antykomunistycznej linii. Co Kaczyński tam robił – nigdy bliżej nie wyjaśnił. "Pisywałem do ich wydawnictwa" – opowiadał.
Ale Marek Rapacki, naczelny wydawanego przez MRKS pisma CDN, powątpiewa: – Z nazwiskiem Kaczyńskiego w tamtym czasie nigdzie się nie zetknąłem. Co oczywiście nie wyklucza tego, że coś tam robił. Działaliśmy przecież w warunkach konspiracji.
 
Bez wątpienia przyszły premier nadal utrzymuje kontakt ze środowiskiem KOR.
– Wspólnie z Anką Kowalską przejęłyśmy wtedy po internowanym Jacku Kuroniu zadanie informowania zagranicznych dziennikarzy o tym, co się dzieje w Polsce – opowiada Ewa Milewicz.
  – Jarosław często do mnie przychodził i pytał, czy jest coś do roboty. Wysyłałam go w różne miejsca, żeby zbierał informacje. Nie pamiętam, aby odmawiał.
     Wkrótce Kaczyński zwiąże się bliżej z Ruchem Młodej Polski, który opierając się na tradycji Narodowej Demokracji, budował tożsamość nowej prawicy. Liderem Ruchu w Warszawie był Tomasz Wołek, naczelny drugoobiegowych pism "Polityka Polska" i "Solidarność Narodu".
 – Gdy wyszedłem z ukrycia, przyszedł do mnie i zgłosił akces – opowiada Wołek.
  – Trochę go już znałem, więc go przyjąłem. Opublikowałem jego tekst, ogólnie słuszny, ale napisany ciężkim, prawniczym językiem.
 
Ale w RMP Kaczyński też długo nie wytrwał. Opowiadał potem o Wołku: "Trochę mnie drażniło jego dążenie do dominacji. W tym przypadku trafiła kosa na kamień". O innych działaczach RMP zaś, że "zajmowali się głównie debatami" i że "nie do końca rozumiał ich polityczny plan". Rozstał się z nimi, gdy zorientował się, że postawili krzyżyk na Solidarności.
  Środowisko RMP faktycznie uznało, że potencjał tkwiącej w podziemiu Solidarności dramatycznie się kurczy i nadszedł czas, by tworzyć zręby nowych formacji politycznych.
Wołek: – To oznacza pracę formacyjną, na długie lata. Podejrzewam, że Kaczyńskiego to nie interesowało. Zresztą miał pewnie świadomość, że tworzymy zwarte środowisko, w którym liderem nigdy nie będzie.      Rozstanie było eleganckie. Podziękował za współpracę i poinformował, że właśnie pojawiła się możliwość współpracy z bratem, który opuścił obóz internowania.
   Jedynym miejscem, do którego Jarosław trafił w stanie wojennym i pozostał dłużej, był Komitet Helsiński. Współuczestniczył w pisaniu głośnych raportów o łamaniu praw człowieka w Polsce. Jego drogi z Komitetem rozeszły się po 1989 r., gdyż lansował niepopularne w tych kręgach hasła twardej polityki karnej.
    Bezpieka w stanie wojennym przyglądała się poczynaniom Jarosława Kaczyńskiego. Już w sierpniu 1982 r. uznała, że "nie prowadzi wrogiej działalności", sprawę rozpracowania więc zakończono i teczkę (założoną jeszcze w 1976 r.) przekazano do archiwum.

Jarosław umacnia pozycję
Po uwolnieniu Lecha w październiku 1982 roku drzwi do głównego nurtu solidarnościowego stanęły otworem przed Jarosławem. Opowiadał, że pierwsze kontakty z Tymczasową Komisją Koordynacyjną (czyli kierownictwem podziemnej Solidarności) nawiązał jeszcze w 1983 r. Oczywiście przez brata. Dostał wtedy podziemne stypendium.

Bogdan Lis, jeden z liderów TKK, po raz pierwszy spotkał go na posiedzeniu Komisji na początku 1984 r. Władza szykowała proces jedenastu czołowych działaczy opozycji. Uwięzionym oferowano jednak amnestię w zamian za podpisanie deklaracji o porzuceniu działalności politycznej.
– Kaczyńscy przekonywali, że uwięzieni powinni podpisać i wyjść na wolność. Bo inaczej pójdą na wiele lat siedzieć – wspomina przywódca podziemia Zbigniew Bujak. – Doszło do ostrej dyskusji, bo my się z tym nie zgadzaliśmy. Czułem, że tamtych i tak zaraz wypuszczą. A podpisanie deklaracji byłoby niszczące dla autorytetu Adama Michnika czy Jacka Kuronia.

Sprawa upadła, gdy okazało się, że nikt, nawet Jacek Kuroń, nie zdoła skłonić Adama Michnika do pertraktacji. Całą jedenastkę po kilku miesiącach wypuszczono. "Dopiero po fakcie zdałem sobie sprawę, że postąpiłem wtedy niezbyt mądrze" – wyzna po latach Kaczyński.
Bujak: – Kaczyńscy używali humanitarnych argumentów. Później, gdy ich lepiej poznałem, zastanawiałem się, czy przy okazji nie chodziło im o wsadzenie na minę potencjalnej konkurencji.
     To, że bracia grali na siebie, jest oczywiste. W 1986 r. Kaczyńscy domagają się powołania sekretariatu TKK, co – jak później Lech wyjaśni historykowi Andrzejowi Friszkemu – "umacnia pozycję moją i brata, przy czym nie jesteśmy zwolennikami wojny z Warszawą [czyli wywodzącym się z KOR nurtem opozycji – przyp. red.], natomiast nie oddajemy jej całej władzy i niewątpliwie wspieramy Wałęsę".
Tym sposobem myślenia o polityce Jarosław już niedługo zaskoczy opozycyjne elity. W maju 1988 r., gdy z ramienia Wałęsy bracia wspomagać będą strajk w Stoczni Gdańskiej, nagle objawi się jako w pełni dojrzały lider polityczny, przedkładający precyzyjną analizę ponad moralizatorstwo, planujący swe posunięcia na kilka kroków do przodu.

Zbliżała się już wolna Polska, a wraz z nią startowała jedna z najbardziej spektakularnych karier politycznych ostatniego ćwierćwiecza.
Korzystałem m.in. z książek: "Odwrotna strona medalu" Teresy Bochwic, "O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich" Piotra Zaremby i Michała Karnowskiego, "Solidarność podziemna 1981-1989" pod redakcją Andrzeja Friszkego.

Autor: Rafał Kalukin
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/kraj/op ... omosc.html

____________________________________
"Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein


02 sty 2013, 21:45
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA10 lis 2006, 07:34

 POSTY        3465
Post Re: Historia
Stalinowskie metody przesłuchań
(Lekcja historii dla pana Tulei)


Obsesja "Krwawej Luny"
Niektórzy z funkcjonariuszy bezpieki słynęli z własnych wymyślnych metod tortur stosowanych podczas przesłuchań. Płk Julia Brystigier (na zdjęciu), występująca pod różnymi imionami i nazwiskami, nazywana również "Krwawą Luną", była znana szczególnie z sadystycznych metod stosowanych wobec młodych mężczyzn. Według relacji więźniów, miała bić ich pejczem po genitaliach i miażdżyć je przycinając szufladą.
- Julia Brystigierowa słynęła z sadystycznych tortur zadawanych młodym więźniom, była zdaje się zboczona na punkcie seksualnym i tu miała pole do popisu - pisała o niej Anna Rószkiewicz-Litwinowiczowa, która w okresie stalinowskim była więźniem politycznym.
Julia Brystygier nie była szeregowym funkcjonariuszem. Od października 1945 roku kierowała Departamentem V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, zajmującym się m.in. walką z Kościołem.
Załącznik:
julia_brystiger-krwawa_luna.jpeg

Fotografia pochodzi z wystawy "Twarze bezpieki 1944-1990" przygotowanej przez Instytut Pamięci Narodowej.

Odwrócony taboret i drut kolczasty
Jedną z najbardziej uciążliwych i bolesnych metod przesłuchań było sadzanie więźniów na odwróconym taborecie. Metoda nazywana także palem (lub koniem) Andersa polegała na zmuszaniu przesłuchiwanego do długotrwałego siedzenia na metalowej nodze odwróconego stołka. Metodę tę stosowano również wobec kobiet.
Według zeznań świadków, wyjątkowo brutalny w stosowaniu drastycznych metod był m.in. skazany w 1994 roku na 9 lat więzienia Adam Humer (dwa lata później karę zmniejszono do 7,5 roku). Jak twierdzą dawni więźniowie, podczas przesłuchań bił kobiety po piersiach i kroczu drutem kolczastym i biczem zakończonym metalową kulką.

Na zdjęciu: procesu przeciwko zbrodniarzowi stalinowskiemu Adamowi Humerowi i innym funkcjonariuszom byłego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego oskarżonym o stosowanie tortur na więźniach politycznych, 9 marca 1994 roku.
Załącznik:
proces przeciwko zbrodniarzom stalinowskim.jpeg

BOHATERZY! Czego się wstydzą??!

Pozorowane egzekucje dla zabawy
Aby złamać opór więźniów, pokazywano im, że przesłuchujący mogą zrobić z nimi wszystko, również w każdej chwili odebrać im życie. Podejrzanych wyprowadzano z celi i pozorowano egzekucję np. celując w głowę z nienaładowanego pistoletu. Poza funkcjonariuszami UB, robili to również strażnicy więzienni, nie tylko aby wymusić zeznania, ale także dla zabawy.
O stosowanie takich metod byli więźniowie oskarżali m.in. Tadeusza Szymańskiego, który w latach 40. i 50. był strażnikiem w więzieniu na warszawskim Mokotowie. W III RP sąd skazał go za znęcanie się nad więźniami na 5 lat więzienia. Według innych strażników, Szymański odznaczał się wyjątkowym sadyzmem, dlatego stanął przed sądem jeszcze w PRL - w 1956 roku. - Szymański chełpił się tym, że jest dla więźniów ostry - ubliżał im, samowolnie przedłużał ich pobyt w karcerze, robił rewizje w celach, zalewał je wodą. Pytałem go nawet, czemu taki jest. Odpowiadał mi: "ja z nimi inaczej nie mogę, bo to są wrogowie" - mówił w 1957 roku Jan Sadowski, oddziałowy z tego więzienia.

Wyrywanie paznokci
Władysław B., były funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Myślenicach w sierpniu 2012 roku usłyszał zarzuty za znęcanie się nad Franciszkiem O., który działał w organizacji niepodległościowej "Wolne Siły Polskie". Zarzuty dotyczą m.in. wyrywania paznokci i miażdżenia palców zatrzymanego, aby wymusić na nim zeznania. Wcześniej te same zarzuty w tej sprawie postawiono również Julianowi S.
Do wyrywania paznokci używano obcęgów, a palce u rąk i nóg miażdżono ciężkimi metalowymi przedmiotami. Jeśli przesłuchujący chcieli, żeby na ciele nie było rzucających się w oczy obrażeń, pod paznokcie wbijano ostre przedmioty. Oskarżenia o podobne tortury pojawiają się również w innych procesach oraz w zeznaniach świadków.
Na zdjęciu: 22 marca 2007 roku, Władysław K., skazany na 1,5 roku więzienia za fizyczne znęcanie się nad aresztowanymi członkami organizacji antykomunistycznej. Według aktu oskarżenia, miażdżył przesłuchiwanym dłonie przytrzaskując je szufladą i zamykał więźniów na noc w celi z podłogą zalaną wodą.

Noc w celi zalanej wodą
Po długotrwałych przesłuchaniach z zastosowaniem wymyślnych tortur, więźniów odstawiano do celi. Jeśli śledczym szczególnie zależało na złamaniu woli przesłuchiwanego, wtrącano go do pustej celi z podłogą zalaną wodą.
- No i się zaczęło: w dzień przesłuchania i bicie, a na noc zamykanie mnie w celi nr 8, w końcu korytarza. To był karcer, woda po kostki w nim stała, a ja tam "nocowałem", goły jak matka urodziła, przez dziesięć nocy. Przez pięć dni nie dawali jeść ani pić, a potem dali śledzia solonego, którego wrzuciłem do kibla. Niestety, zauważyli moją "zbrodnię" i dostałem niezłe lanie - wspomina Jan Jakubanis, "Łabędź", cytowany w artykule Bartłomieja Rychlewskiego "Ubeckie metody", opublikowanym w Biuletynie IPN. Jakubanis był żołnierzem z grupy Jana Sadowskiego "Bladego" - jednego z ostatnich żołnierzy podziemia - walczył do 1951 roku na Suwalszczyźnie.
Podobnych metod śledczych doświadczył również ks. Czesław Tomczyk, który był świadkiem w pierwszym pokazowym procesie biskupa - ks. Czesława Kaczmarka, oskarżonego o handel obcą walutą. Ks. Tomczyk spędził trzy lata w kilku różnych więzieniach. Aby wymusić zeznania obciążające biskupa, przez wiele dni przetrzymywano go w celi zalanej wodą sięgającą kolan.

Drastyczne metody bicia
Najprostszą metodą łamania oporu przesłuchiwanych było trwające wiele dni, a nawet miesięcy bicie, aż do uzyskania pożądanego rezultatu - przyznania się do winy lub obciążenia zeznaniami wskazanych osób. Śledczy nie oszczędzali nikogo, nawet kobiet w ciąży.
Janina Matusiak została aresztowana w 1950 roku za udzielenie pomocy partyzantom Piotra Burdyna. W opublikowanym w Biuletynie IPN artykule "Ubeckie metody" wspomina drastyczne sceny przesłuchania.
 - W Urzędzie Bezpieczeństwa w Suwałkach byłam bita w nieludzki sposób przez trzech funkcjonariuszy - oficerów. Bito mnie przez całą noc na zmianę, kiedy zobaczyli, że moje ciało jest na pośladkach pocięte, to wówczas kładli namoczoną szmatę na ciało i bili nadal. Kiedy ciało moje ociekało krwią, to kazali siadać do stojącej wanienki z wodą (...), trwało to całą noc od godzin wieczornych do brzasku porannego. Następnie zaciągnięto mnie (nie mogłam chodzić) do pomieszczenia ciemnego i wrzucono na podłogę (...), przychodził lekarz i obcinał postrzępione ciało ze skórą (ciało było jak galareta i samo odpadało, szczególnie na prawym pośladku). (...) Nadmieniam, iż w tym czasie kiedy mnie aresztowano, byłam w trzecim miesiącu ciąży, o czym wiedzieli ci funkcjonariusze UB, którzy mnie bili, i jeszcze mówili, że lepiej będzie, jak poronisz, niż ma się urodzić bandyta. I w końcu lutego urodziłam przedwcześnie dziecko (...), po urodzeniu było słabe i według lekarzy miało braki kości na plecach, co zresztą było widać gołym okiem, nie wydawało głosu niemowlęcia i mimo opieki lekarskiej dziecko zmarło po dwóch tygodniach - relacjonowała Janina Matusiak.

Terror psychiczny
Fizyczne znęcanie się nad przesłuchiwanymi uzupełniano silną presją psychiczną. Śledczy okłamywali więzionych mówiąc, że zdradzają ich żony, wprowadzali ich do cel w mundurach Wehrmachtu. W 1946 roku roku zatrzymano siostrę Leona Taraszkiewicza "Jastrzębia" i Edwarda Taraszkiewicza "Żelaznego" - partyzantów z Lubelszczyzny. 15-letnia Rozalia była traktowana jak zakładniczka. Zamknięto ją na trzy dni w celi samą ze zwłokami. Ubecy obiecywali jej, że wkrótce przywiozą jej zwłoki braci - relacjonowała w rozmowie z "Naszym Dziennikiem".
Jedną z metod terroru psychicznego było grożenie śmiercią bliskich.
- Jeden raz przesłuchiwał mnie jakiś Rusek i wrzeszczał, że jak nie będę gadał, to mnie zniszczy, że oni mogą wszystko, że moją matkę zastrzeli i oskarży mnie o to morderstwo - wspomina Jan Jakubanis w artykule "Ubeckie Metody".
Romuald Dębowski "Dolina" - łącznik oddziału Jana Sadowskiego i Piotra Burdyna wspomina, że sam pobyt w celi był upokarzający, szczególnie dla kobiet.
- Trzymali nas mężczyzn starych, młodych, dzieciaków razem z kobietami i dziewczynami, jakby nie mogli dać ich do innej celi. To było potworne poniżenie dla tych dziewczyn, bo jak wcześniej wspominałem, wszystkie potrzeby fizjologiczne trzeba było załatwiać do kibla. On był nieosłonięty, na widoku - choć gdy dziewczyny się załatwiały, wszyscy stawaliśmy twarzami do ścian i udawaliśmy, że się nic nie dzieje, to co musiały czuć te dziewczyny. Jaki wstyd i upokorzenie. Do tego ubowcy wyzywali je od "bandyckich k u r e w" i uprzykrzali im życie na każdym kroku - relacjonuje Dębowski w "Ubeckich metodach".

Śmierć dla każdego
Kondycję psychiczną więźniów politycznych pogarszało dodatkowo przeświadczenie o znalezieniu się w beznadziejnym położeniu. Z cel regularnie zabierano kolejnych skazanych z wyrokami śmierci, które wykonywano na miejscu. Tylko w więzieniu na warszawskim Mokotowie zginęło tak 600 osób, wielu pozostałych nie przeżyło morderczych przesłuchań. Jedną z ofiar procesów była Danuta Siedzikówna, sanitariuszka z AK znana pod pseudonimem "Inka". Mimo tortur i ciężkich przesłuchań nie złożyła zeznań obciążających innych partyzantów. Została skazana na śmierć, rozstrzelano ją 28 sierpnia 1946 roku w Gdańsku, na 6 dni przed 18 urodzinami.
Rolę sędziów i katów, uprawnionych do skazywania na śmierć i natychmiastowego wykonywania wyroków, zaraz po zakończeniu II wojny światowej, pełnili również dowódcy wojskowi walczący z partyzantami. - W maju 1945 roku marszałek Rola-Żymierski skierował przeciwko oddziałom podziemia oddziały Ludowego Wojska Polskiego, a Naczelny Prokurator Wojskowy, rozkazem z lipca roku 1945, upoważnił dowódców wojskowych grup operacyjnych do rozstrzeliwania ludzi na miejscu i z tych uprawnień oczywiście korzystano. Nie znamy liczby osób zabitych w wyniku owych pacyfikacji, obawiam się, że w chwili obecnej są już one niemożliwe do ustalenia - mówił w wywiadzie dla WP.PL dr Tomasz Łabuszewski, historyk, naczelnik Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Warszawie (przeczytaj cały wywiad).

http://wiadomosci.wp.pl/gid,15250060,gp ... leria.html

TAK WYGLĄDAŁY METODY STALINOWSKIE PANIE TULEY.

"podczas przesłuchań bił kobiety po piersiach i kroczu drutem kolczastym i biczem zakończonym metalową kulką."
Skurwiela powinno się powiesić, a nie 7 i pół roku.

Danuta Siedzikówna, sanitariuszka z AK znana pod pseudonimem "Inka".
To ją, jako wzór patriotki, Jarosław Kaczyński podał za przykład Niesiołowskiemu, który wydał wszystko i wszystkich od pierwszych minut przesłuchania. Wydał nawet brata i narzeczoną. Bohater.  :wysmiewacz:  Idol POkemonów i lemingów...


 Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.

____________________________________
"Demokracja to cztery wilki i owca głosujące o obiedzie" R.A.Heinlein


Ostatnio edytowano 17 sty 2013, 21:36 przez kominiarz, łącznie edytowano 1 raz



17 sty 2013, 21:34
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA25 cze 2009, 12:10

 POSTY        3598
Post Re: Historia
Sprawa Katynia. Polscy prawnicy obalali rosyjskie argumenty

Podczas rozprawy w Strasburgu w sprawie katyńskiej polscy prawnicy rozprawili się z argumentami Rosji. Przypomnieli, że już podczas procesu w Norymberdze, przedstawiciele Związku Radzieckiego chcieli ukarania winnych.

W Strasburgu przed Wielką Izbą Trybunału Praw Człowieka odbyła się rozprawa dotycząca skarg złożonych przez rodziny zamordowanych w Katyniu. Była to ostatnia konfrontacja stron przed ogłoszeniem wyroku, którego należy się spodziewać w najbliższych miesiącach. Orzeknie go 17 sędziów.

Polscy prawnicy reprezentujący rodziny oraz polski rząd systematycznie obalali argumenty strony rosyjskiej. Podkreślili, że już w Norymberdze było wiadomo, czym jest zbrodnia wojenna oraz że nie ulega ona przedawnieniu. Przypomnieli, że to przedstawiciele Związku Radzieckiego nalegali wtedy, by ukarać odpowiedzialnych za zbrodnię katyńską. Tyle, że próbowali oskarżać o nią Niemców.

Obecnie zmiana kwalifikacji zbrodni, objęcie przedawnieniem i nieskutecznie prowadzone śledztwo dowodzą, że Rosja nie chce ujawnienia prawdy i ukarania winnych. Także twierdzenie strony rosyjskiej, iż nie ma nowych informacji, jest nieprawdziwe. Polscy obrońcy przekonywali, że w materiałach przekazanych w 2002 roku przez Ukrainę są nowe elementy, których nie znali wcześniej nawet polscy historycy.

Zwracając się do Trybunału podkreślili, że była to niezwykła zbrodnia, która nigdy nie powinna ulec przedawnieniu, dlatego wyrok, jaki zapadnie w Strasburgu, będzie miał znaczenie dla naszej najnowszej historii. Adwokaci prosili o szybkie ogłoszenie decyzji ze względu na wiek skarżących.

http://wiadomosci.dziennik.pl/swiat/art ... menty.html


13 lut 2013, 22:16
Zobacz profil
Znawca

 REJESTRACJA20 paź 2006, 18:20

 POSTY        296
Post Re: Historia
Oprawca z młotem w ręku

Zabijano w nocy, później, gdy Niemcy już się zbliżali, mordowano również w dzień. Funkcjonariusze i współpracownicy NKWD na swój sposób „czyścili” więzienia z wrogów państwa radzieckiego. Zgodnie z rozkazem szefa NKWD Ławrentija Berii z 24 czerwca 1941 roku więźniowie polityczni nie mogli żywi wpaść w ręce Niemców. A przecież już wcześniej w więzieniach NKWD zamordowano tysiące więźniów. Pamiętnego dnia 22 czerwca 1941 roku Niemcy hitlerowskie zaatakowały swego, już byłego, najbliższego sojusznika - Związek Sowiecki. Fala niemieckich żołnierzy i czołgów przelała się przez granicę, ale pozostały odcięte enklawy a w nich więzienia rządzone przez NKWD. Tego samego dnia sowieckie NKWD rozpoczęło masowe mordy więźniów. Gdzie byłą taka możliwość, więźniów ewakuowano. Pod ścisłym kordonem funkcjonariuszy NKWD pędzono więźniów w marszach śmierci. Słabych zabijano na miejscu, drogi konwojów więźniów wyznaczały trupy zabitych więźniów. Tam, gdzie Niemcy przecięli drogi, i więźniów nie można było wywieźć Rosjanie mordowali więźniów. Tylko w lwowskich więzieniach: na Brygidkach, Zamarstynowie, przy ul. Łąckiego, funkcjonariusze NKWD wymordowali około 7000 mężczyzn i kobiet. Gdy Niemcy wkroczyli do Lwowa, zastali tylko stosy ciał. Więźniów mordowano różnymi metodami, zależnie od możliwości: pojedynczo strzałami z broni palnej i grupowo seriami z karabinów maszynowych, stłoczonych w celach rozrywały wrzucone granaty, więźniów wieszano, topiono, duszono, truto, palono żywcem lub żywcem zamurowywano w piwnicach. Sowieci, Rosjanie – funkcjonariusze – oraz miejscowi współpracownicy NKWD dopuszczali się najdzikszych okrucieństw. Z zeznań pewnego Żyda, którego wraz z innymi Żydami Niemcy zapędzili do porządkowania tamtejszego więzienia po zajęciu Borysławia: „Masy trupów. Część z tych trupów kazali myć. [...] Te trupy nie były zakopane. Były one przysypane ziemią na 5, 10 cm. To wszystko były poza tym świeże trupy … ludzie zaaresztowani tydzień lub 10 dni wcześniej. Tam był też Kozłowski i jego starosta (powinno być: siostra). Siostra, ona miała jakieś 16 lat, miała wyrwane sutki, jakby obcęgami, twarz miała spaloną [...]. Natomiast on jednego oka w ogóle nie miał, a drugie miał zapuchnięte, usta też miał zszyte drutem kolczastym, ręce miał spalone, a zarazem zmiażdżone [...], W sumie tych trupów było jakieś kilkadziesiąt.”.

Częstą metodą mordowania więźniów było uderzenie młotem w potylicę, w głowę. Ludzi masowo mordowano tak, jak się zabija karpie na Wigilię. Nawet karpi nie zabija się tak bestialsko, jak Sowieci mordowali swoich więźniów. Tak wymordowano m. in. więźniów w więzieniu w Dobromilu oraz w pobliskiej kopalni soli „Salina”, obecnie tuż za polską granicą. Szacuje się, że Sowieci i ich pomocnicy jedynie w tych dwóch miejscach wymordowali od 500 do 1000 więźniów z więzienia w Dobromilu oraz ewakuowanych z Przemyśla, głównie mężczyzn, ale również grupę kobiet. W kopalni soli sprawa była prosta: „Skrępowanych drutem mężczyzn Sowieci ustawiali nad głębokim szybem. Potem funkcjonariuszki NKWD uderzały ich w głowy młotami do rozbijania kamieni. Ofiary spadały na dno szybu. Ci, którzy byli tylko ranni, topili się w solance lub dusili pod kolejnymi warstwami ciał.” [2]. W Dobromilu mordu nie udało się ukryć: „Mordowano ludzi na dziedzińcu, na schodach, w celach. Mieszkańcy miasta słyszeli zza muru straszliwe krzyki zabijanych i wystrzały”. Zabito tu od 120 do 180 więźniów. Ale kilka osób przeżyło masakrę. Jeden z nich: „Władysław O. postrzelony przez funkcjonariusza NKWD w nogę. zdołał wyjść na strych i ukryć się. Po odczekaniu kilku godzin otworzył właz prowadzący na schody, zszedł na piętro, a następnie na parter i opuścił więzienie w Dobromilu. W trakcie pobytu na strychu widział on mieszkańca Dobromila narodowości żydowskiej o nazwisku K. uderzającego w więźniów żelaznym młotkiem osadzonym na pogrzebaczu.” [3] Mordercą był miejscowy Żyd, znamy dzięki trosce IPN-u tylko inicjał jego nazwiska – K. Swoją drogą dziwne jest, że Instytut Pamięci Narodowej tak troskliwie ukrywa nazwiska zbrodniarzy. Jakby się nie nazywał, nazwijmy go Józef, jak Józef K. bohater słynnej powieści Franza Kafki. To ten Żyd, Józef K., roztrzaskiwał więźniom głowy pięciokilowym młotem osadzonym na długim, żelaznym trzonku.

Mordy więźniów na Kresach na przełomie czerwca/lipca 1941 roku dokonane przez Sowietów są znane, opisane i… całkowicie zapomniane, również w Polsce. Z masy 40 tys. więźniów, NKWD zdołała wymordować około 35 tysięcy; około 90 %, świetny rezultat biorąc pod uwagę warunki: ogólny chaos, załamanie się władzy sowieckiej i błyskawiczne postępy Niemców. W więzieniach zamordowano około 15 tys., w „marszach śmierci” – 20 tys. więźniów. Przeżyli ci, którzy dożyli przybycia Niemców. Swoistym paradoksem jest to, że niemiecki Wermacht uratował tysiące więźniów. Już wkrótce Niemcy uruchomili swój własny mechanizm zagłady. Maszynka do mielenia ludzi na Kresach ponownie ruszyła. Ale zmienili się operatorzy maszyny i główny towar do mielenia. Sowietów zastąpili Niemcy, zaś Polaków zastąpili Żydzi. Więźniami byli w przeważającej mierze Polacy i Ukraińcy, choć byli i inni: Białorusini, Rosjanie, Niemcy czy nawet Żydzi, ale to był znikomy odsetek ogółu; biorąc pod uwagę strukturę narodowościową aresztowanych, można przyjąć, że około 3/4 zamordowanych to byli Polacy. W ciągu tygodnia czy dwóch, Sowieci, Rosjanie, wymordowali około 25 tys. Polaków, więcej niż przez całą wiosnę poprzedniego roku w Katyniu, Charkowie, Miednoje i innych miejscach. I więcej i w nieporównanie bardziej bestialski sposób. Dodatkowe tysiące wymordowano na rozkaz Ł. Berii w więzieniach w Rosji, bo i tam szukano wcześniej wywiezionych więźniów z Kresów, by ich wymordować. Kolejny, zapomniany Katyń na Wschodzie.

W tym tekście pragnę się skupić na sprawcach, nie na Sowietach, oficerach i żołnierzach NKWD, ale na ich miejscowych pomocnikach, sowieckich kolaborantach. Przykładem będzie ów Żyd z Dobromila, oprawca z młotem w ręku: Józef K. Kim on był? Jakie trzeba mieć cechy charakteru, żeby zamordować dziesiątki, setki ludzi ciosem młota w głowę? Ów oszalały rzeźnik z młotem w ręku to końcowy etap długiego procesu. Procesu trwającego, co najmniej, dwa lata. Pokuszę się o naszkicowanie tego procesu wiodącego od normalnego człowieka do masowego i bestialskiego mordercy. Będzie to projekcja wyobraźni, lecz, myślę, nieodległa od prawdy. Józef K. był jednym z masy żydowskich kolaborantów nowej, sowieckiej władzy. We wrześniu 1939 roku razem z kolegami budował bramy tryumfalne witające żołnierzy Armii Czerwonej. Później wspierał nowa władzę w ludowej milicji, składającej się z Żydów i Ukraińców. Po rozwiązaniu milicji, zaufanym, najwierniejszym towarzyszom żydowskim powierzono pracę na najtrudniejszym odcinku: pracę w organach bezpieczeństwa. Wykorzystując znajomość jeżyka oraz środowiska polskiego, powierzono im infiltrowanie wrogich środowisk, znaczy szpiegowanie Polaków, najgroźniejszych wrogów nowej władzy. Józef K., jak wielu jego pobratymców, został konfidentem, donosicielem NKWD. Donos w tych czasach był straszną bronią. Oznaczał aresztowanie, potworne tortury i pośpieszną egzekucję. Albo, w najlepszym razie, zesłanie na Syberię i powolną i straszną śmierć z głodu, zimna i pracy ponad siły. Oprócz samego obwinionego, rewolucyjna sprawiedliwość dotykała również jego najbliższych. Bez litości stosowano zasadę odpowiedzialności zbiorowej, Rodzina karana była za grzechy jednego. Aresztowano i deportowano do obozów pracy całe rodziny „kontrrewolucjonistów”. Jak się szacuje w latach 1939 – 1951 wywieziono około 1.5 mln Polaków na Syberię i do Azji środkowej. Wróciła mniej niż połowa. Pośród nich były i owe niezliczone ofiary donosów swoich żydowskich sąsiadów.

W agenturze NKWD dominowali żydowscy konfidenci, żydowscy kolaboranci. Z pasją wydawali na śmierć i wywózkę swoich polskich sąsiadów. I nie tylko Polaków, również Ukraińców, Łotyszy na Łotwie, Litwinów na Litwie…, Dlaczego to robili? Na Kresach, po kampanii wrześniowej, pozostała żydowska biedota. Duża rolę odgrywała zapewne zadawniona nienawiść i poczucie krzywdy powszechne pośród Żydów. Ale głównie Żydzi wydawali swoich nieżydowskich sąsiadów dla zysku, dla dobytku, dla domów, mieszkań, czy choćby ubrań i nagród. Domy, z których wyrzucano Polaków, czy wywieziono na Sybir, zajmowali Żydzi; posady, zwolnione przez Polaków, zajmowali także głownie Żydzi, a była to biedota. Były to swoiste żydowskie złote żniwa, kosztem eksterminowanych Polaków, swoiste, bo w kraju, gdzie nie uznawano własności prywatnej. Ale i w stalinowskich sowietach można się było obłowić kosztem ofiar. Józef K. był jednym z masy żydowskich konfidentów NKWD. Spotykał się, udawał przyjaciela, by powtórzyć donosić, wydać… Świetny pracownik. Aż został zdemaskowany. Wszyscy dowiedzieli się, kim jest. Nikt już z nim nie rozmawiał, nic nie mógł donieść. Zdekonspirowany donosiciel jest bezużyteczny. I zagrożony zemstą krewnych swoich ofiar. Ale miejscowy naczelnik NKWD docenił zaangażowanie i pryncypialność Józefa K. Józef K. został etatowym pracownikiem organów bezpieczeństwa, założył upragniony czarny mundur czekisty, lub objął posadę strażnika w miejscowym więzieniu. Co by nie robił, Józef K. z gorliwości neofity wykonywał obowiązki czekisty: wyrywał paznokcie, miażdżył genitalia, łamał ręce i nogi przesłuchiwanym wrogom ludu… I żył dobrze, dostatnio i bezpiecznie aż do pamiętnego dnia… 22 czerwca.

Tego dnia uporządkowany świat Józefa K. rozpadł się na kawałki, rozerwany przez niemieckie bomby i pociski artyleryjskie. Jego świat został zniszczony. Niezwyciężona Armia Czerwona uciekała w panice, a on został z towarzyszami z organów, sam, w więzieniu, miejscu pracy i takich… dokonań. Wiedział, że więźniowie go znają z imienia i nazwiska, że lada dzień wkroczą tu Niemcy, że nie uniknie odpowiedzialności za swe uczynki… Z niektórymi chodził do jednej szkoły, spotykał na ulicach… Co będzie, gdy wkroczą tu Niemcy? Co stanie się z nim? Z jego rodziną? Nie. Nikt, żaden więzień nie mógł pozostać żywy. Trzeba świadków, wszystkich, wysłać do ziemi.
Gdy padł rozkaz naczalstwa, Józef K. pierwszy się zgłosił. Nie przeraziło go nawet to, że nie ma amunicji i te gady trzeba wybić młotem. Józef K. chwycił za młot. I bił, mordował, rozbijał potylice, miażdżył głowy bez wytchnienia, nie ustając, jak w krwawym widzie… Dla siebie bił, dla swoich, dla swojej rodziny, dla przyszłości. Żeby nie pozostał świadek. I udałoby mu się, gdyby jeden z więźniów nie uciekł na strych.

Fantastyka? Wydumana historia, wzięta z sufitu, całkiem nieprawdopodobna?
Inny Józef, Józef Różański, właściwie Józef Goldberg (1907-1981) w 1939 roku wstąpił do NKWD. Przeniesiony do Lwowa; przesłuchiwał, torturował, męczył ludzi na śmierć. Po ataku Niemiec, Józef Różański – funkcjonariuszy NKWD – mordował więźniów w więzieniach lwowskich… To między innymi jego autorstwa, czy współautorstwa, są te góry trupów utrwalone na starych kliszach… Józef Różański nie poniósł żadnej kary za swoje zbrodnie z lat 39 - 41. Zmarł na raka i został godnie pochowany na cmentarzu żydowskim na ulicy Okopowej w Warszawie. Czym się różni Józef K. z małego więzienia w Dobromilu od Józefa Goldberga ze stołecznego prawie Lwowa? Tym, że jeden strzelał a drugi tłukł młotem? Zbrodniarze hitlerowscy ukrywają się, przeprowadzają, zmieniają tożsamość. Po śmierci chowani są pod fałszywymi nazwiskami. Zbrodniarze stalinowscy niczego się nie obawiają, chowani są zwyczajnie, pod swoim własnym nazwiskiem, jako ogólnie szanowani obywatele, swojej małej społeczności, dumni ze swych „dokonań”. I nic nie zakłóca ich… spokoju.

Po opanowaniu wschodnich ziem Rzeczypospolitej przez niemiecki Wermacht, od Tallina na północy po Odessę na południu na obszernych ziemiach byłej Rzeczypospolitej ruszyła sterowana i wspomagana przez Niemców fala odwetu: pogromów i mordów Żydów, których zginęło kilkadziesiąt tysięcy. Taki był początek zagłady Żydów. Żydzi z katów zamienili się w ofiary, z morderców w mordowanych, z donosicieli w tych, których wydawano. Mordowała zazwyczaj miejscowa ludność, przy współudziale a często inicjatywie Niemców. W samym Lwowie Niemcy i Ukraińscy nacjonaliści wymordowali cztery tysięcy Żydów. Niewinnych ludzi. Winni zbrodniom Żydzi: donosiciele, konfidenci, funkcjonariusze NKWD dawno zdążyli uciec. Zwykli Żydzi zapłacili straszną cenę za zbrodnie swoich współbraci. W tym masowym szale zabijania Polacy brali najmniejszy udział, a przecież symbolem tych wydarzeń stała się płonąca stodoła w Jedwabnym, gdzie miejscowi Polacy spalili swoich żydowskich sąsiadów. Rzekomo za nic, ot tak, bez żadnej przyczyny, jak twierdzi kanoniczny mit Holocaustu. Z wrodzonego antysemityzmu i żeby Żydów obrabować.

Płonąca stodoła w Jedwabnym stała się narzuconym symbolem tamtych strasznych wydarzeń. Jedynie słusznym symbolem.
Ale wcześniej były m. in. masakry NKWD i marsze śmierci. Zagłada i kaźń milionów ludzi. Ważne, co było wcześniej, a co później, co przyczyną a co skutkiem. Dla mnie symbolicznym obrazem jest również wizja tego oczadziałego od krwi oprawcy, Józefa K. z więzienia w Dobromilu. Oszalały z nienawiści, strachu i gniewu, zadyszany i zziajany, spocony, pokryty krwią, obryzgany mózgiem i odłamkami czaszek, stojący w strugach krwi pośród wrzasków, krzyków i jęków mordowanych ludzi – ów Żyd, morderca, z młotem w ręku.

Obraz jak z piekła. Bo piekłem stała się ta ziemia dla wszystkich swoich mieszkańców.

http://niepoprawni.pl/blog/6497/oprawca-z-mlotem-w-reku

____________________________________
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach


16 lut 2013, 09:32
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA21 paź 2006, 19:09

 POSTY        7731

 LOKALIZACJATriCity
Post Żołnierze wyklęci
....


Obrazek

Obrazek

____________________________________
Nie jesteś tym, kim myślisz, że jesteś - lecz tym, kim się stajesz, gdy myślisz kim jesteś.


01 mar 2013, 20:29
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Odpowiedz w wątku   [ Posty: 591 ]  idź do strony:  Poprzednia strona  1 ... 19, 20, 21, 22, 23, 24, 25 ... 43  Następna strona

 Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
 Nie możesz odpowiadać w wątkach
 Nie możesz edytować swoich postów
 Nie możesz usuwać swoich postów
 Nie możesz dodawać załączników

Skocz do:  
cron