Porównuje religijne rodziny do… alkoholików: Wychowują dzieci na fanatyków i wyborców populistów.
Redaktorzy z Czerskiej przekraczają kolejne granice absurdu. Eliza Michalik na łamach „michnikowego szmatławca” stwierdziła, że wierzące rodziny można porównać do alkoholików, narkomanów, pracoholików czy innych nałogowców. Dodała, że „fundamentalizm religijny rodziców” jest „zamiatany pod dywan”, co daje pole do popisu Kościołowi.
Zdaniem Elizy Michalik, „fundamentalizm rodziców” pozwala Kościołowi demoralizować ludzi „nienawistnymi poglądami” i bezkarnie „przyczynia się do degeneracji społeczeństwa”.
Milczenie na temat regularnej nienawistnej, a często bezprawnej „edukacji” i indoktrynacji kościelnej nie dziwi, skoro Kościół katolicki jako instytucja, ma pozycję niemal tak silną, jak polski Sejm, a wpływy większe, niż niejeden minister i niejedna wielka instytucja państwowa. Nie ponosi przy tym żadnej odpowiedzialności – żadnej! - za swoje słowa, czyny i decyzje – gorączkowała się Michalik na łamach „michnikowego szmatławca”.
Jej zdaniem, aby uświadomić sobie „skalę bezkarności”, trzeba zastanowić się nad „skalą nieprawości, trwających latami gwałtach na dzieciach przy udziale biskupów”, nad „zbrodniami na kobietach” i nad „usłużnością wobec polityków PiS”.
Michalik określa Kościół jako instytucję „chciwą, zdemoralizowaną i złą”, która „działa głównie dla pieniędzy i władzy”. Świadomie wychowuje nie katolików, lecz fanatyków, którzy z kolei przekazują swój fanatyzm dzieciom, tworząc nigdy niekończącą się toksyczną sztafetę pokoleń i tresując – ośmielę się postawić tezę, że z pełną premedytacją – rzesze nowych wyznawców dla siebie i rzesze kolejnych wyborców dla populistów – oświadczyła Michalik, dodając, że to mechanizm znany i opisywany przez psychologów, ale w Polsce boją się o tym mówić.
Na tym jednak nie koniec. Michalik stwierdziła również, że dzieci wychowywane w „rodzinach fanatyków” będą miały w przyszłości problem z „własną tożsamością i rozwojem, nie będą potrafiły być sobą i rozwijać się zgodnie ze swoimi naturalnymi predyspozycjami, przejmą wszystkie lęki, uprzedzenia, dogmaty i chory, nienawistny sposób patrzenia na świat swoich rodziców”.
Pozwalając na uznawanie fundamentalizmu i fanatyzmu religijnego za jeszcze jeden normalny pogląd w przestrzeni publicznej, uprawniony i zasługujący na szacunek, traktując go jako po prostu odmienną opinię, szykujemy sobie piekło, z którego będziemy wychodzić przez dziesięciolecia – histeryzowała Michalik.
W taki sposób „michnikowy szmatławiec” chce „uzdrawiać” Kościół? Michalik, zdaje się, nie rozumie, co oznacza słowo „wolność” i jest pełna chęci odwetu na tych, którzy nie dają się nabrać na skrajnie lewicowe eksperymenty społeczne i polityczne. Jej słowa są po prostu ohydne.
Czy ktoś ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości że ta Żydowska Gazeta powinna mieć nazwę Gazeta Antypolska?
I jak tu kochać tych Żydów?
06 sie 2019, 12:11
Re: Religia i wiara
„Ty masz zwyciężać” – powiedział Jan Paweł II do młodego księdza Marka Jędraszewskiego.
Był 1979 rok, gdy ledwie co wybrany na papieża Karol Wojtyła zaczepił w Kolegium Polskim w Rzymie młodego księdza Marka Jędraszewskiego. Zapytał go o jego doktorat z filozofii. „No, co tam, Marek? Jak tam z tym twoim Levinasem?”.
Gdy ksiądz zapewnił, że już niedługo będzie się bronił, Jan Paweł II zażartował w swoim stylu: „Co? Bronić się? Ty masz zwyciężać!”. Z tych słów arcybiskup uczynił swoje życiowe motto. – Wszystko z ducha Karola Wojtyły. Wiem, że to, co się teraz dzieje, to przełomowy moment w historii polskiego Kościoła – mówi o arcybiskupie Jędraszewskim krakowski fotograf Stanisław Markowski, który dokumentował pierwsze kroki przyszłego papieża w tym mieście. Anegdotę o Janie Pawle II i obronie pracy doktorskiej przez młodego księdza opisała Jolanta Sosnowska, która tytuł „Ty masz zwyciężać” nadała całej biografii arcybiskupa. Książka niedawno ukazała się nakładem wydawnictwa „Biały Kruk”. Jak pisze autorka, 20 grudnia 1979 r. ks. Marek obronił pracę doktorską zatytułowaną „Le relazioni intersogget-tive nella filosofia di Emmauel Levinas”. Jej promotorem był jezuita, o. prof. Simon Decloux, który miał duży wpływ na drogę naukową Marka Jędraszewskiego. Potem praca została nagrodzona złotym medalem Ojca Świętego Jana Pawła II.
Uczeń arcybiskupa Baraniaka – Żołnierza Niezłomnego
Ale wcześniej na osobowość księdza Marka Jędraszewskiego wpływ miał jeszcze ktoś inny. Wyświęcił go arcybiskup Antoni Baraniak, który przeżył piekło stalinowskich tortur. Aresztowany razem z prymasem Wyszyńskim w 1953 roku, przez trzy lata poddawany był brutalnemu śledztwu. Był 145 razy przesłuchiwany, niekiedy po kilkanaście godzin, zrywano mu paznokcie, przetrzymywano przez wiele dni bez ubrania w lodowatej, pełnej fekaliów celi. Mimo okrutnych tortur nie dał się złamać i nie obciążył prymasa Wyszyńskiego, na czym tak bardzo zależało bezpiece. Jego zeznania miały służyć wytoczeniu Prymasowi Tysiąclecia procesu o zdradę państwa i działalność kontrrewolucyjną.
– Ksiądz Marek Jędraszewski poznał arcybiskupa Baraniaka jako młody kleryk i wywarł on na niego ogromny wpływ – opowiada Jolanta Hajdasz, autorka filmów o abp. Baraniaku „Zapomniane męczeństwo”, „Żołnierz Niezłomny Kościoła” i „Powrót”. To właśnie abp Baraniak skierował ks. Marka Jędraszewskiego na studia do Rzymu – na Wydział Filozofii Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego.
Jak mówi Jolanta Hajdasz, w postawie arcybiskupa Jędraszewskiego, także tej z ostatnich dni, gdy stał się obiektem ataków, widać szkołę abp. Baraniaka. – Był pokorny, nie musiał być na pierwszym planie, ale był jednocześnie uparty, do końca wierny swoim poglądom, wbrew wszystkim przeciwnościom – przyznaje. Jej zdaniem, Marek Jędraszewski zajął się dziedzictwem abp. Baraniaka po rozmowie z Janem Pawłem II. – Ojciec Święty zapytał go pewnego razu, co Poznań robi dla pamięci o arcybiskupie Baraniaku. A prawda była taka, że praktycznie nie robił nic, nic nie było wiadomo o jego przejściach. Dlatego gdy otwarto archiwa IPN, biskup Jędraszewski jako naukowiec zaczął badania nad jego życiem i rozpoczął przywracanie pamięci o nim – opowiada Jolanta Hajdasz. Plonem tych badań było grube, dwutomowe dzieło biskupa Jędraszewskiego zatytułowane „Teczki na Baraniaka”.
„Poprzez fakt udzielenia mi święceń kapłańskich abp Baraniak stał mi się osobą bardzo bliską, wobec której czuję wielki dług wdzięczności. Losy polskiego Kościoła, a także Polski, byłyby wręcz tragiczne, gdyby on jako dyrektor Sekretariatu Prymasa Polski w randze biskupa pomocniczego gnieźnieńskiego – w latach 1951–1957 – został złamany przez komunistów” – mówił arcybiskup autorce swojej biografii.
Stanisław Markowski: to przełomowy moment w historii polskiego Kościoła. Stanisław Markowski, fotograf, kompozytor i autor filmowych impresji, towarzyszy krakowskiemu Kościołowi z aparatem od czasów, gdy rządził nim młody biskup Karol Wojtyła. Pierwsze msze przyszłego papieża widać na unikalnych zdjęciach, obok innych wielkich, historycznych, krakowskich wydarzeń – manifestacji stanu wojennego, miejsca zabójstwa Stanisława Pyjasa czy samospalenia Walentego Badylaka. – Krakowski Kościół stał się w latach przed pojawieniem się arcybiskupa Jędraszewskiego trochę skostniałą, hermetyczną strukturą, zapleśniałym dworem. Nic się nie działo, odnosiło się wrażenie zasiedzenia na tym grajdole, gdzie każdy może z niego żyć. Nie było tego zupełnie jak ugryźć – opowiada z charakterystyczną dla siebie szczerością. Jak mówi, pojawienie się w Krakowie – po Poznaniu i Łodzi – arcybiskupa Jędraszewskiego odebrał jako ingerencję Pana Boga. – Nagrywałem pierwsze msze arcybiskupa, odprawiane w kościółku świętego Józefa. To było jak cud, kazania trafiające w sedno, zupełnie inny powiew. Wszystko w duchu Karola Wojtyły – opowiada Stanisław Markowski.
– To niesłychanie głęboka postać, wybitny filozof, niezwykły patriota, a jednocześnie duchowny, który przyjmie na rozmowę każdego, jeśli tylko ma dziesięć minut i sekretarz organizujący jego pracę nie postawi jakichś przeszkód – podsumowuje. Jak mówi, niektórzy oczekiwali, że zaraz po pojawieniu się w Krakowie arcybiskup dokona jakichś radykalnych posunięć, na przykład odbierze „Tygodnikowi Powszechnemu” prawo do posługiwania się przydomkiem „katolicki”. – Ksiądz arcybiskup mówił, że nie chce zaczynać od rewolucji. Ale wiadomo było, że nadejdzie ten moment, gdy będzie musiał powiedzieć zdecydowanie prawdę o najważniejszych sprawach. Nie mam wątpliwości, że to, co dzieje się na naszych oczach, jest przełomowym momentem w historii polskiego Kościoła – mówi Stanisław Markowski.
Bamber z pochodzenia Rodzinne korzenie abp. Marka Jędraszewskiego szczegółowo opisuje Jolanta Sosnowska w jego biografii-albumie „Ty masz zwyciężać”. Wspomina o jego pochodzeniu od Bambrów – od strony babci i matki: „Dziś mało kto, poza Wielkopolską, orientuje się, kto to byli Bambrzy, choć są bardzo ciekawym przykładem polonizacji całych grup społecznych. Polonizacji jak najbardziej dobrowolnej, wynikającej z atrakcyjności dawnej Rzeczypospolitej”. Bambrzy zostali sprowadzeni przez władze Poznania w latach 1719–1753, aby zasiedlić opuszczone wielkopolskie wsie, których ludność została zdziesiątkowana wskutek wojny i epidemii cholery.
Z inicjatywą ich sprowadzenia do Polski wystąpił bp Krzysztof Antoni Szembek, który w czasie pobytu w niemieckiej Górnej Frankonii zwrócił uwagę na ubóstwo tamtejszych chłopów. Zaproszono ich więc do znacznie bogatszej Rzeczypospolitej na wyludnione tereny, stawiając jako warunek osiedlenia wyznanie rzymskokatolickie. Katolicka wiara i mieszane małżeństwa Polaków z Bambrami sprzyjały szybkiej polonizacji niemieckich przybyszów, ale i przyjmowaniu w Poznaniu ich ludowych obyczajów. Do dziś w czasie procesji Bożego Ciała w Poznaniu widać dziewczynki w bamberskich strojach.
Podczas zaborów, kiedy kanclerz Niemiec Otto Bismarck w ramach Kulturkampfu starał się ze wszystkich sił zniszczyć Kościół katolicki, Bambrzy opowiedzieli się po stronie polskiej, stając się polskimi patriotami. W końcu XIX wieku wśród katolickich mieszkańców wsi należących do miasta Poznania nie było ani jednej osoby deklarującej narodowość niemiecką. A potem Bambrzy brali udział w Powstaniu Wielkopolskim. Wśród nich wuj przyszłego arcybiskupa, Leon Kahl, odznaczony orderem Virtuti Militari, który zginął we wrześniu 1939 r. od niemieckich bomb. Pamięć o wuju była bardzo silna w rodzinie przyszłego arcybiskupa i wywarła na niego niemały wpływ.
Całość sylwetki abp. Jędraszewskiego w bieżącym numerze tygodnika "Gazeta Polska"
Tomasz Sekielski niedawno walczył z pedofilami w Kościele filmem „Tylko nie mów nikomu”. Media obiegła informacja, że musiał też stoczyć walkę o własne życie, bo odchudzanie zawiodło, a problemy z nadwagą mogły go zabić. Konieczna była operacja zmniejszenia żołądka.
Tomasz Sekielski przeszedł operację. Jak sam powiedział, resekcja żołądka i pozbycie się 10 kilogramów tego narządu było konieczne, bo dziennikarz ważył już ponad 180 kilogramów. Opublikował też wideo ze szpitala, gdy wybudził się po zabiegu chirurgicznym.
Jego brat Marek Sekielski w rozmowie z „Wirtualną Polską” powiedział, że Tomasz wrócił już do domu i jest w dobrej formie. Na oddziale przebywał jedynie 3 dni, ale pomimo szybkiego powrotu do zdrowia, spotkania z nim zostały odwołane.
Zapowiedział również, że z powodu operacji Tomasz Sekielski musi się oszczędzać, co pewnie spowoduje opóźnienia w ich projektach. Pracują nad kolejną częścią „Tylko nie mów nikomu” oraz nad filmem o aferze w SKOK-ach. Mają w planach również film dokumentalny o roli Jana Pawła II w ukrywaniu pedofilii.
Ja wiem, że w Polsce Jan Paweł II to świętość bardziej święta od samego Jezusa. Wychodzę jednak z założenia, że nie ma świętości. Filmy można robić o wszystkim, co dokumentalistę interesuje. To, że ludzie mają problem, żeby mówić o ciemnych kartach pontyfikatu Jana Pawła II – zapowiedział Marek Sekielski.
W najnowszym wpisie na swoim blogu Jan Hartman pochylił się nad ostatnią przemową Jarosława Kaczyńskiego na sobotniej konwencji.
"Lud Kaczyńskiego nie potrzebuje pozorów. Potrzebuje pieniędzy i poczucia, że rządzą „swoi”. Nic więcej. Żadne łajno, żaden rynsztok mu niestraszny. Paranoicy, psychopaci, patologiczni Narcyzowie i ograniczone umysłowo prymitywy mogą się czuć bezpiecznie. To ich czas. Ich Polska" – napisał Jan Hartman o wyborach Prawa i Sprawiedliwości.
Filozof pisze, że Jarosław Kaczyński jest przywódcą "tego stada troglodytów", bo jest inny od swoich podwładnych i "trzyma ich za pysk". Niegdysiejszy polityk Palikota przekonuje, że Kaczyński psuje Polskę, "roztrwonił polską demokrację" oraz, uczynił Polskę "igraszką Kremla". Wykładowca przekonuje, że "głupota" i "zepsucie sfrustrowanego dyktatorka" bierze się z "esencji ruchu endeckiego", którego prezes PiS ma być "nieodrodnym synem".
Szczególną uwagę Hartman poświęcił refleksji Kaczyńskiego dotyczącej Kościoła katolickiego oraz współczesnemu nihilizmowi. "To nie my jesteśmy nihilistami, panie Kaczyński! To pan nim jest – bezwstydnie promując zakłamaną u samych swych podstaw ideologię i opluwając wszystkich, którzy – mimo namolnej i masywnej propagandy – mają odwagę jej nie ulegać" – przekonuje filozof, dodając, że historia z pewnością rozliczy Jarosława Kaczyńskiego.
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
12 wrz 2019, 10:10
Re: Religia i wiara
"Zabić księży"
Motto: ”jak mogło dojść do tego, że biskup przyznał się do czynów, których absolutnie nie przeprowadzał, nie mogę pojąć.” /kardynał S.Wyszyński /
Przedstawiamy nadesłany materiał, podajemy też nasz obszerny komentarz
Foto:net. Proces bp Kaczmarka
W moim artykule o Wisławie Szymborskiej pt. "Szymborska, Stalin i Giordano Bruno", który ukazał się w "naszym Dzienniku" na początku listopada br. (2001 - wtr. WK) pojawiło się następujące zdanie: "Szymborska z garstką podobnych jej krakowskich intelektualistów domagała się przyspieszenia wykonania wyroków śmierci na krakowskich księżach, których komuniści kłamliwie oskarżyli o pracę dla obcego wywiadu." Zdanie to wywołało zainteresowanie wielu czytelników. Prosili oni o szczegóły. Ten materiał te szczegóły właśnie prezentuje. W 1951 r. komuniści rozpoczęli bezpośrednią bezpardonową walkę z Kościołem. Zapoczątkowało ją aresztowanie pod zarzutem szpiegostwa biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka. Pod koniec tego roku aresztowano kilkunastu księży w diecezji krakowskiej. W styczniu 1953 r. odbył się ich "proces". Zarzucono im "szpiegostwo za amerykańskie pieniądze". Trzech księży skazano na śmierć, a pozostałych na wieloletnie więzienie.
W lutym 1953 roku gdy księża oczekiwali w celach śmierci na wykonanie wyroku grupa literatów krakowskich, wśród których była Szymborska, podpisała i przekazała władzom oraz ogłosiła "Rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego". Czego domagali się literaci? Czas był taki, jak pokazała historia, że broniąc księży mogli uratować im życie. Władze komunistyczne wyraźnie się wahały. Potrzebowały "poparcia społecznego". Chciały podzielić się odpowiedzialnością. Czyn komunistów był zbrodniczy i haniebny. Trzeba było być idiotą, by uwierzyć, że w kurii krakowskiej działa amerykański wywiad wykorzystując ją jako swoje narzędzie przeciwko komunistom. Nawet jednak jeśli ktoś, by w to uwierzył to i tak musiałby uznać, że stracenie księży to za wysoka kara. Literaci podpisani pod rezolucją nie byli idiotami. Byli to przecież ludzie wykształceni, światli, zorientowani, dobrze poinformowani, rozumiejący charakter przemian jakie się odbywały w Polsce i ich kierunek. Byli to też, tak by się wydawało, humaniści stanowiący elity, a więc ludzie, których zadaniem było bronić uniwersalnych zasad, nie zgadzać się na takie działania władz, które by w sposób szczególnie drastyczny były barbarzyńskie, antyludzkie, niesprawiedliwe.
Literaci krakowscy mieli trzy wyjścia. Mogli ostro zaprotestować wybierając drogę podyktowaną przez ich ludzką godność i kulturę, którą reprezentowali, drogę heroiczną, drogę, która byłaby jakoś drogą męczeństwa. Gdyby wybrali tą drogę Bóg i historia nagrodziliby ich sowicie. Za miesiąc umarł Stalin. Represje by się skończyły, a oni w glorii i chwale zostaliby obwołani bohaterami narodowymi.
Literaci ci mogli też postąpić uczciwie i pragmatycznie, dyplomatycznie. Mogli potępić księży, a zarazem domagać się w imię humanizmu darowania im życia. Mogliby, tak przy okazji zastosować parę kruczków, które mogłyby ułatwić władzom komunistycznym postępowanie. Mogliby np. zaproponować następującą formułę: "Komunizm zwyciężył. Komunizm ma rację. Komunizm jest dobry. Komunizm jest silny i wielkoduszny. Jako taki potrafi wybaczać winy, darować. Zamieńcie księżom wyroki śmierci na dożywocie."
Literaci krakowscy mogli też milczeć choć z pewnością władze komunistyczne naciskały na nich, by potępili księży.
Gdyby literaci krakowscy nie zabrali głosu represje władz w stosunku do nich byłyby najmniejsze. Mogliby stracić swoje ciepłe posadki, otrzymać zakaz drukowania. Nie byłaby to jednak wcale za wysoka cena na honor i wierność podstawowym wymiarom człowieczeństwa, za to, że się nie upodlili, nie zostali wspólnikami zbrodni. Ceny tej, to powinni już wtedy wiedzieć, nie płaciliby w nieskończoność. Zbrodniczy ustrój związany był z osobą Stalina. Ten zaś miał już swoje lata. Jego śmierć musiała pociągnąć za sobą przemiany - odwilż polityczną.
Literaci krakowscy wybrali czwartą drogę. Treść ich wystąpienia była taka, że między wierszami można było wyraźnie przeczytać: "Wykonać wyrok, przyspieszyć go." Jednocześnie i to przy takiej okazji, złożyli, wręcz na kolanach, czołobitny hołd i przysięgę wierności zbrodniarzom i faktycznym zdrajcom Polski.
Oto tekst rezolucji:
"W ostatnich dniach toczył się w Krakowie proces grupy szpiegów amerykańskich powiązanych z krakowską Kurią Metropolitarną.
My zebrani w dniu 8 lutego 1953 r. członkowie krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich wyrażamy bezwzględne potępienie dla zdrajców Ojczyzny (wytłuszczenie - S. K.), którzy wykorzystując swe duchowe stanowiska i wpływ na część młodzieży skupionej w KSM działali wrogo wobec narodu i państwa ludowego, uprawiali - za amerykańskie pieniądze - szpiegostwo i dywersję. Potępiamy tych dostojników z wyższej hierarchii kościelnej, którzy sprzyjali knowaniom antypolskim i okazywali zdrajcom pomoc, oraz niszczyli cenne zabytki kulturalne.
Wobec tych faktów zobowiązujemy się w twórczości swojej jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm i ostrzej piętnować wrogów narodu - dla dobra Polski silnej i sprawiedliwej."
Rezolucję podpisało swoimi nazwiskami i pierwszymi literami swoich imion 53 osoby. Wśród nich znaleźli się tak znani pisarze i krytycy literaccy jak: K. Bunsch, Wł. Dobrowolski, K. Filipowicz (późniejszy mąż Szymborskiej), A. Kijowski, J. Kurek, Wł. Machejek, Wł Maciąg, S. Mrożek, T. Nowak, J. Przyboś, T. Sliwiak, M. Słomczyński (podpisujący kryminały swojego autorstwa pseudonimem Joe Alex), O. Terlecki, H. Vogler, A. Włodek (pierwszy mąż Szymborskiej). Wśród sygnatariuszy tej rezolucji znalazł się również Jan Błoński, który kilkadziesiąt lat później zarzucał Polakom, równie kłamliwie, w "Tygodniku Powszechnym", "zbrodniczą obojętność wobec zagłady getta warszawskiego". Rezolucję podpisali także: K. Barnaś, Wł. Błachut, J. Bober, Wł. Bodnicki, A. Brosz, B. Brzeziński, , B. M. Długoszewski, L. Flaszen, J. A. Frasik, Z. Groń, L. Herdegen, B. Husarski, J. Janowski, J. Jaźwiec, R. Kłyś, W. Krzemiński, J. Kurczab, T, Kwiatkowski, J. Lowell, J. Łabuz, H. Markiewicz, B. Miecugow, H. Mortkowicz- Loczakowa, W (lub S.). Otwinowski, A. Polewka, M. Promiński, E. Rączkowski, E. Sicińska, St. Skoneczny, A. Świrszczyńska, K. Szpalski, J. Wiktor, J. Zagórski, M. Załucki, W. Zechenter, A. Zuzmierowski.
Rezolucja ta była, powtórzmy to raz jeszcze, zbrodnicza i haniebna. Ci, którzy ją podpisali, podpisali się nie tylko pod wyrokami śmierci dla 3 księży i pod wyrokami wieloletniego więzienia dla pozostałych kapłanów, ale podpisali się również w ten sposób pod pozostałymi zbrodniami stalinizmu. Oni przecież użyli swych nazwisk, swoich autorytetów, by wesprzeć stalinizm, by go wzmocnić, by go usprawiedliwić.
Jej moralnej wymowy nie osłabia fakt, że podpisało się pod nią wielu znanych literatów, że w tym samym czasie wielu innych obywateli polskich, w tym znanych ludzi takich choćby jak Gałczyński czy Tuwim, postępowało tak samo czy podobnie.
Jej moralnej wymowy nie osłabia fakt, że Stalin umarł miesiąc później i wyroków śmierci nie zdążono wykonać. Szymborska mogła teraz po latach wyrazić żal i skruchę oraz potępienie dla stalinizmu w świetle jupiterów. Mogła przeprosić Kościół i Polaków. Mogła w obecności kamer telewizyjnych złożyć kwiaty na grobach księży, których życie skróciły cierpienia wywołane aktem, który wsparła osobiście. Mogła też, w ramach zadośćuczynienia przekazać niewielką choćby część swojego olbrzymiego majątku na rzecz Kościoła krakowskiego.
Ona zaś bez słowa, z uśmiechem przyjęła z rąk przedstawicieli krakowskich władz samorządowych tytuł honorowej obywatelki Krakowa, tytuł, który, w tym wypadku, był swego rodzaju kpiną i nową hańbą, już nie tylko dla niej.
Szymborska zapisała się w historii Polski i Krakowa nie tylko jako poetka, laureatka nagrody Nobla, ale również jako ktoś kto brał udział w zniewalaniu naszego kraju, eksterminacji polskiego narodu, w działaniach zmierzających do jego zastraszenia, upodlenia, demoralizacji. Miejmy nadzieję, że tych jej czynów i słów nie powtórzy już nigdy żadna polska poetka.
dr Stanisław Krajski, Katolicka Gazeta Internetowa, 2001-12-01 Funkcjonariusze UB wyprowadzili biskupa kieleckiego ks. Czesława Kaczmarka z jego domu po zmroku, 21 stycznia 1951 r. Przez ponad dwa i pół roku Episkopat Polski ani kuria kielecka nie wiedzieli, co się z nim dzieje. Akt oskarżenia przygotowywali m.in.: Roman Werfel, płk Józef Różański, prokurator Stanisław Zarakowski i płk MWD Kowalczuk, a zatwierdzony został w Moskwie. Na skutek tortur i szykan w areszcie śledczym MBP bp Kaczmarek wyraził skruchę i odciął się od polityki Watykanu
Wspominamy o tym dlatego, że zaliczamy Wisławę Szymborską do zagorzałych wrogów Kościoła Katolickiego, podobnie jak np. ceniony przez nas Waldemar Łysiak, który w książce "Stulecie kłamców" pisze: 12. Kłamstwo antykatolicyzmu (...) W całej tej (wciąż trwającej) kampanii trochę jest wprawy genetycznej (masoneria zawsze zwalczała katolicyzm) i dużo rutyny historycznej, albowiem ci sami lewaccy intelektualiści oraz „liberałowie”, którzy trzymają prym nad Wisłą po roku 1989 — za Stalina również klęli Kościół. Exemplum T. Mazowiecki, który klakierował UB-kom, co zadręczyli kieleckiego biskupa Kaczmarka, i w konflikcie między prymasem Wyszyńskim a reżimem sowieckim wziął stronę reżimu. Podczas sfingowanego procesu księży krakowskich (1953, trzy wyroki śmierci) — więcej niż pół setki literatów (m.in. Mrożek i późniejsza noblistka Szymborska) wysmażyło „rezolucję” potępiającą sądzonych „zdrajców Ojczyzny, amerykańskich dywersantów i szpiegów, powiązanych z Krakowską Kurią Metropolitalną”. (...) W. Szymborska, przezywała religię „wodą nieczystą”. Dzisiaj tamto dziedzictwo owocuje warknięciami Michników („Zagraża nam fundamentalizm religijny”)(...) Owocuje również profanacją medialną (...) czy pseudoartystyczną (ekskrementy wewnątrz tabernakulum, kopulacja z krzyżem jako „happening” itp.), bezczeszczeniem ołtarzy, cmentarzy i katolickich pomników(...) Za co? Za wiele „klerykalnych” „grzechów”, choćby za utrudnianie aborcji czyli bestialskiego mordu (dr B. Nathanson: „Zabijany płód doznaje takich samych cierpień jak torturowany człowiek”), za uszkolnienie religii, za propagowanie Dekalogu (bez którego obumiera wszelka przyzwoitość, a życie staje się praktykowaniem zła), itd.
Kościół polski przetrwa te ataki, są to bowiem „tylko” zagrożenia zewnętrzne. Dużo groźniejsza jest wewnętrzna „piąta kolumna” w nadwiślańskim Gmachu Bożym — silna frakcja dywersantów („liberałów” vel „reformatorów”) wśród książąt Kościoła, torpedująca hierarchię patriotyczną i mająca wielkie nagłośnienie medialne. Ostatnio na fejsbuku popularny stał się cytat: Waldemar Łysiak o Wisławie Szymborskiej
W. Szymborska jest dobrą poetką. Nawet bardzo dobrą (że Z. Herbert był poetą lepszym, nie jej wina — nie każdy zostaje przez Boga tknięty iskrą geniuszu). Ta kobieta ma wszakże wieczną skazę charakteru — lubi służyć silniejszym. Dlatego typowo salonowe kłamstwo stanowi opinia A. Międzyrzeckiego, iż Szymborska jest „wzorem moralnym", bo „jej zachowanie było zawsze bez zarzutu".
Odwrotnie — Szymborska jest antywzorem etycznym, a jej zachowanie było zawsze pełne nikczemnego serwilizmu wobec ludzi terroryzujących kraj. W erze stalinowskiej chwaliła swym piórem wszystko, co Stalin kazał apologetyzować, i piętnowała wszystko, co było antybolszewickie i patriotyczne. Lenina wprost deifikowala, zwąc go „Adamem nowego człowieczeństwa"; Stalina hagiografowała, twierdząc, że „nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie"; partie mordującą akowców opiewała jako „to najpiękniejsze co może się zdarzyć"; religie katolicką opluwała jako „cichą truciznę" i „nieczystą wodę"; rewolucję bolszewicką sławiła jako „wodę źródlaną, z miłością podaną pragnącemu", etc., etc., etc.
Notabene te prostalinowskie wierszydła Szymborskiej są (gdy sie patrzy na ich stronę formalną) ekspozycją dobrej poezji, ujawniającą duży talent, zupełnie tak samo jak bolszewickie rymy W. Broniewskiego. Marni ludzie często tworzyli arcydzieła; sztuka nie musi brać ślubu z przyzwoitością, żeby wykuwać jakość klasy olimpijskiej...." /W.Łysiak - "Rzeczpospolita kłamców – Salon"/ Na deser podajemy końcowy fragment interesującej notki blogera:
Cz. Miłosza stać było przynajmniej na słowa „Uprawiałem prostytucję”, którymi skomentował swą służalczość wobec komunistów. W. Szymborska - z tego, co wiem - nie zdobyła się nawet na takie absolutne minimum. Dlaczego więc mam zapomnieć, a tym bardziej: wybaczyć, wszystkie jej - wymienione powyżej - antypolskie, antykatolickie, czy wręcz antycywilizacyjne nikczemności?
Jednak, jak pisze W. Łysiak: „Nikt nie jest tylko dobry, i nikt nie jest tylko zły – to wiadomo. Niewiele natomiast wiadomo o przyczynach zła u ludzi, u których zło dominuje silnie nad dobrem. Trzeba by znać cały życiorys takiego człowieka, wszystkie szczegóły, i wyłowić ten jeden kluczowy szczegół. Wtedy nawet zbrodnie człowieka ocenia się – nolens volens – inaczej.” Tyle, że prawie wszystkie media III RP robią wszystko, abym życiorysu W. Szymborskiej (oraz wielu innych „autorytetów”) nie poznał. Dlatego też działalności zmarłej wczoraj artystki, jak i licznego grona jej „salonowych” towarzyszy, nie mogę ocenić całościowo, a przez to może nieco łagodniej. Proszę mi więc wybaczyć, ale moja ocena może być tylko jedna: zdecydowanie naganna. I śmierć ocenianego absolutnie niczego tu nie zmienia.
Stanisław Krajski Źródło: solidarni2010.pl/n,2372,8,stanislaw-krajski-wislawa-szymborska-quotzabic-ksiezyquot.html
Kiedy Wisława Szymborska otrzyma Nobla za Rezolucję "Zabić księży"
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
12 paź 2019, 15:22
Re: Religia i wiara
35 lat temu 19 października został zamordowany ks. Jerzy Popiełuszko.
Męczeństwo bez granic Przeszedł wszystkie stopnie udręczenia aż po męczeńską śmierć.
Rodzice i brat księdza Popiełuszki
Był poniżany, zastraszany, pozbawiany dobrego imienia, fałszywie oskarżany, niesłusznie więziony, bestialsko torturowany i zamordowany, opluwany jeszcze po śmierci. Za winę poczytano mu wierność Bogu i ludziom, a Pawłowe słowa: „zło dobrem zwyciężaj” potraktowano jako wyzwanie rzucone komunistyczno-esbeckiemu imperium. [...] Całość: https://naszdziennik.pl/mysl/103873,mec ... ranic.html
Załącznik:
Jerzy Popiełuszko. Sekcja zwłok..jpg
Szokujące i ukrywane fakty dot.śmierci ks. Jerzego Popiełuszki
Twarz ks. Popiełuszki była tak zmasakrowana tak, że trudno było Go rozpoznać. Relacja ks. Grzegorza Kalwarczyka odtwarza przerażające szczegóły. Między innymi ks. Kalwarczyk przytacza fragment wypowiedzi lekarza: „Stwierdził, że w swojej praktyce lekarskiej nigdy nie dokonywał sekcji zwłok, które wewnętrznie byłyby tak uszkodzone, jak było to w przypadku wnętrza ciała Księdza Jerzego”. I jeszcze jeden nieujawniony w czasie zeznań lekarza przeprowadzającego autopsję fakt, że podczas tortur wyrwano Księdzu Jerzemu język.
Od ponad 20 lat w dziwnych okolicznościach giną ludzie, którzy próbują dociec prawdy o zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki. Kto i dlaczego sabotuje śledztwo w sprawie „zbrodni stulecia”?
„Przestań gadać, albo skończysz w Wiśle jak twój brat” – te słowa wielokrotnie słyszał w słuchawce telefonu Józef Popiełuszko – brat księdza Jerzego. To właśnie on swoimi zeznaniami pomagał śledczym IPN-u w wyjaśnieniu prawdy o zbrodni na kapelanie „Solidarności”. Szantażyści domagali się od niego i jego najbliższych, aby nie rozmawiali z prokuratorami, niczego nie pamiętali i nie mówili na temat księdza. Kilkakrotnie grozili im śmiercią.
Wiele wskazuje na to, że przed morderstwem kapłana przez pięć dni więziono i torturowano na terenie bazy wojsk sowieckich koło Kazunia. W latach 90. oraz 2003-2004 śledztwo prowadził prokurator z Lublina Andrzej Witkowski. Dwukrotnie odsuwano go od sprawy, zazwyczaj wtedy, gdy udawało mu się zebrać nowy materiał dowodowy.
"Chciałem zamordować Kaczyńskiego i wszystkich PISowców. Tylko za mało broni miałem"... Ryszarda Cyba
9 lat temu 19 października 2010 roku w Łodzi w akcie politycznej nienawiści zamordowany został działacz Prawa i Sprawiedliwości śp. Marek Rosiak przez Ryszarda Cybę - b. członka PO.
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
19 paź 2019, 22:21
Re: Religia i wiara
Ból do samego nieba
Na pewno nie jest przypadkiem, że na otwarcie Roku Wiary do rąk czytelników trafia książka dziennikarki „Niedzieli” Mileny Kindziuk pt.: „Matka Świętego”. W nadchodzącym czasie będziemy z nowym entuzjazmem zgłębiać katechizmowe prawdy, ale z nie mniejszym zapałem rozejrzymy się też za przewodnikami po drogach wiary, a z całą pewnością do tej grupy należy Marianna Popiełuszko. Matka ks. Jerzego na pewno na taką opinię zareagowałaby stanowczo, co nie zmienia faktu, że lektura książki utrwala w czytelniku taki właśnie obraz: z jednej strony święta heroiczność syna, a z drugiej - nieprzeciętna wiara, która - mimo niesamowitego bólu - uwalnia od rozpaczy i prowadzi na szczyty tego samego heroizmu, przez który matka zamordowanego księdza jest zdolna wypowiedzieć zdumiewające słowa: „Przebaczyłam mordercom mojego syna”.
W czasie lektury książki przed oczami staje biblijna scena ze wzgórza Moria, gdzie miała miejsce jedna z najwymowniejszych prób wiary w historii ludzkości. Stary Abraham ma złożyć ofiarę z syna, który miał być podporą jego starości. Jak pamiętamy, Bóg powstrzymał rękę patriarchy i zachował Izaaka przy życiu. Z pozoru te historie do siebie nie pasują, bo Izaak miał zginąć z rąk swego ojca, a biblijny finał okazał się niewspółmiernie szczęśliwszy. Jednak to tylko pozór. I Abraham, i pani Marianna mieli wiarę ulepioną z tej samej gliny - oboje byli gotowi na najgorsze. Byli gotowi poświęcić wszystko dla Boga.
Niewątpliwie w przypadku bohaterki najnowszej książki Mileny Kindziuk jak na dłoni widać, że do swojej misji była długo przygotowywana przez Boga. Jej świat należał do światów już dzisiaj chyba zaginionych, gdzie do wyrażenia dystansu na drodze zamiast miar odległości służą odmówione Różańce. Zresztą nie chodzi tu tylko o religijność, która - Bogu dzięki - nadal charakteryzuje nasz naród jak chyba żaden inny. W przypadku pani Marianny chodzi o bezgraniczne zaufanie Bogu. Pan nie ograniczał się tutaj jednak do biernego przyjmowania do wiadomości ludzkich deklaracji. W przypadku pani Marianny Bóg postanowił sprawdzić, czy te deklaracje mają jakiekolwiek pokrycie.
Z perspektywy minionych lat możemy przyznać, że zamiennik ta była wyjątkowo bolesna. Cierpienie osiągnęło taki poziom, że ból dla pani Marianny stał się punktem odniesienia w poczuciu ludzkiej tożsamości. - Jestem bólem do samego nieba - powiedziała, kiedy przyszło jej się skonfrontować z prawdą o śmierci ukochanego syna. Nie wiemy, co czuła, kiedy docierające z Warszawy informacje budziły niepokój. Nie wiemy, co czuła, kiedy po śmierci syna myślała o jego ostatniej wizycie w domu. Dopiero po jego śmierci odczytała znaczenie wyjątkowych gestów, gdy sprawiał wrażenie, że żegna się z miejscem swego dzieciństwa. Możemy się tylko domyślać, co wypełniało jej serce, bo - zgodnie z powszechną opinią - ból matki na pogrzebie syna jest trudny do wyrażenia słowami.
Książkę „Matka Świętego” czyta się jak dobre kazanie pasyjne. O ile w pierwszej części przykład pani Popiełuszko przywodzi na myśl Abrahama, o tyle pod koniec trudno nie zauważyć innej analogii. Kiedy matka ks. Jerzego stała u progu drzwi do prosektorium, odczuwała wielkie opory, by go przekroczyć. Pomyślała wówczas o Maryi, na ramionach której spoczywał martwy Syn. Aż się prosi, by w tym miejscu przypomnieć, że każdy ksiądz ma być „alter Christus” - drugim Chrystusem. Jeśli ksiądz ma w taki sposób odczytywać swoje powołanie, to trudno się dziwić, że matki kapłanów powinny dążyć do swojego ideału - mają być jak Maryja.
Autorka książki dzieli życie pani Popiełuszko na dwie części - to przed śmiercią syna i to po jego śmierci. Cezura ta jest oczywiście uzasadniona w kontekście martyrologii ukochanej osoby. Należałoby też poprzestać na takiej dychotomii, gdyby nie pewien szczegół. Opinia Mileny Kindziuk - moim zdaniem - zasługuje jednak na pewne uzupełnienie. Wynika to ewidentnie z lektury jej książki: w życiu pani Marianny nie można nie wyróżnić etapu po beatyfikacji. Obserwując matkę świętego - widać ogromną ewolucję, nie tylko w jej wyglądzie, ale przede wszystkim w całej postawie. Tylko prawdziwie chrześcijańska wiara mogła doprowadzić do tego, po ludzku niezrozumiałego, epilogu. Tylko wiara tych dwojga osób - matki i syna - zdołała najtragiczniejszy ból przekuć w niewysłowioną radość.
Wrócę na moment do jednej z pierwszych scen książki. Matka księdza otrzymuje szczątki umęczonego ciała swojego syna. Ludzie się dziwią, że jej twarz promieniuje radością w tak dramatycznych okolicznościach. Ale przecież to nie są zwykłe szczątki, to są relikwie, a syn nie jest zwykłym człowiekiem, jest błogosławionym. Bogu niech będą dzięki.
Marianna Popiełuszko dobrze zapamiętała ostatnią wizytę syna w rodzinnych Okopach. Wtedy, gdy zostawił jej do zaszycia sutannę. „Odbiorę następnym razem. Albo najwyżej będzie mama miała na pamiątkę” - powiedział.
Pragnę beatyfikacji syna — mówiła Marianna Popiełuszko przed trybunałem beatyfikacyjnym w Warszawie — a jest to konsekwencją mojego wybrania. Skoro Pan Bóg zechciał, żebym była matką księdza Jerzego, to ja mam nadzieję, że Pan Bóg go przyjął do nieba i że się kiedyś z nim spotkam”.
Matka zamordowanego ks. Jerzego Popiełuszki składała zeznania przed trybunałem przez kilka dni, w kwietniu 1997 r. Jej świadectwo było tajne do chwili wyniesienia jej syna na ołtarze w czerwcu 2010 r. Obszerne fragmenty opublikowano w „Matce świętego” Mileny Kindziuk, książce, która właśnie ukazała się nakładem Znaku. Pierwszej, która opowiada o życiu i śmierci męczennika słowami jego matki.
Poród w niedzielę Całe życie Marianny Popiełuszko (z domu Gniedziejko) było ograniczone do niewielkiej przestrzeni. Wyznaczały ją: Grodzisk k. Dąbrowy Białostockiej — miejsce urodzenia i dorastania, Suchowola — parafia, w której przyjęła chrzest i wyszła za Władysława Popiełuszkę, oraz Okopy — dom, w którym przyszły na świat wszystkie jej dzieci i w którym mieszka do dziś. W księdze chrzcielnej parafii w Suchowoli przy adnotacji o Mariannie Popiełuszko widnieje data urodzenia: 14 listopada 1920 r. Rodzice: Kazimierz (Gniedziejko) i Marianna (z domu) Kalinowska. Ale w książce Kindziuk ważne są nie tylko daty i rekonstrukcja biografii. „Matka świętego” jest portretem kobiety, która zaufała i postanowiła opowiedzieć o życiu swoich najbliższych.
„Ja i mąż jesteśmy od maleńka rolnikami — zeznawała podczas procesu beatyfikacyjnego syna. — Zawsze mieszkaliśmy w Okopach, w których urodził się Sługa Boży. Należymy do ludzi niezamożnych, ale chleba nam nie brakowało. Cała nasza rodzina, a więc mąż, ja i dzieci jesteśmy osobami wierzącymi i praktykującymi. W domu była taka zasada, że w niedzielę i święta wszyscy idą do kościoła, a zostaje tylko chory. Ponadto mamy zwyczaj odprawiania nabożeństw domowych. Cała rodzina stara się żyć zgodnie z zasadami chrześcijańskimi. Dzieci żyją w związkach sakramentalnych, a wnuki starają się naśladować dorosłych, na przykład wnuczka przygotowująca się do I Komunii św. odmawia Koronkę do Miłosierdzia Bożego”.
Zaletą książki Mileny Kindziuk są znakomicie uchwycone obrazy i sytuacje z życia Marianny Popiełuszko. Jak choćby krótki opis dotyczący narodzin syna: „Ksiądz Jerzy zaczął się rodzić wieczorem, gdy poszłam do krów. Zdążyłam jednak wrócić na czas do mieszkania. Na szczęście była tam już moja mama, która akurat przyjechała, by odebrać poród. Wcześniej mówiłam jej, że jeżeli do niedzieli dziecko się nie urodzi, to w niedzielę na pewno już przyjdzie na świat. I miałam rację. Ksiądz Jerzy urodził się właśnie w ten dzień, który zaplanowałam”.
W „Matce świętego” istotną rolę odgrywa również miejsce narodzin i dorastania męczennika: niewielka wieś Okopy, kilka kilometrów od Suchowoli. To, że — jak powtarza Marianna Popiełuszko — ksiądz Jerzy „lubił ludzi”, wynikało właśnie ze specyfiki miejsca, gdzie drzwi domów nie były zamykane, a sąsiedzi wzajemnie odwiedzali się o różnych porach dnia; gdzie publicznie się modlono i nawzajem pomagano. „Życie na ziemi wiąże się przecież z życiem wiecznym — pisze Milena Kindziuk — jest z nim nierozerwalnie splecione. A wszystko, co się dzieje, pochodzi od Boga. I nie trzeba wcale wszystkiego rozumieć”.
Ostatnie spotkanie W prostym i uporządkowanym życiu matki ks. Popiełuszki było kilka przełomowych momentów. Pierwszym był wyjazd syna do seminarium w Warszawie. To ona wymodliła mu powołanie; jej mąż Władysław nie chciał, by syn jechał do dużego miasta. Często powtarzał, że boi się o niego. Może również dlatego każdy powrót do domu młodego alumna był dla rodziców i bliskich świętem. Dopiero po święceniach (1972) odwiedziny ks. Jerzego stały się rzadsze i krótsze. Powodów było kilka: wyczerpująca praca duszpasterska w kolejnych parafiach i pogarszające się zdrowie. Był to jednak czas formowania się kapłaństwa ks. Jerzego, budowania więzi z ludźmi w kolejnych parafiach oraz przygotowania do działalności publicznej w latach 80.
Nikt chyba nie przypuszczał, że Sierpień '80 będzie początkiem drogi męczeństwa ks. Jerzego Popiełuszki. Msza św. odprawiona na terenie Huty Warszawa, kontakty ze środowiskiem robotników, lekarzy, a nawet stołecznej Szkoły Pożarnictwa (w trakcie strajku w 1981 r.) sprawiły, że od stycznia 1982 r. ksiądz Jerzy zaczął odprawiać słynne na całą Polskę nabożeństwa za Ojczyznę, stając się — aż do śmierci w październiku 1984 r. — jednym z najbardziej niewygodnych dla władzy komunistycznej księży katolickich.
Kolejnym przełomem — i równocześnie próbą — w życiu Marianny Popiełuszko był grudzień 1983 r., kiedy cała Polska mówiła o aresztowaniu, a potem zwolnieniu z więzienia w Pałacu Mostowskich jej syna. Wcześniej SB przeprowadziła prowokację, podrzucając do mieszkania duchownego ulotki, broń i materiały wybuchowe.
Na odwiedziny w rodzinnych Okopach ksiądz Jerzy miał coraz mniej czasu, ale Marianna Popiełuszko zapamiętała swoje ostatnie z nim spotkanie. Był wrzesień 1984 r. Miała już przygotowany, wypieczony w domowym piecu chleb dla syna i jego przyjaciół. Planowała wyjazd do Warszawy. Jerzy pojawił się w Okopach bez zapowiedzi. Po wsi jeździły samochody z „ochroniarzami” (tak ich nazywał) z SB. Matka zapamiętała tę wizytę jako pożegnanie z nią, z ojcem i domem. Zapamiętała też, że zostawił jej do zaszycia sutannę, mówiąc: „Odbiorę następnym razem. Albo najwyżej będzie mama miała na pamiątkę”. Podczas tej niezapowiedzianej wizyty jej syn wielokrotnie obchodził rodzinny dom, „zrywał kwiaty, a przed wyjazdem do Warszawy pobiegł jeszcze na pole”. Robił zdjęcia. Matka przeczuwała, jakby „żegnał się ze światem i z domem rodzinnym”. Odprowadziła go aż do Suchowoli i tam się rozstali.
***
Po uprowadzeniu syna (19 października) i odnalezieniu jego zwłok (30 października) Marianna i Władysław Popiełuszko pojechali do prosektorium w Białymstoku, by rozpoznać ciało. Nie mieli siły na identyfikację — dokonał jej starszy brat zamordowanego, Józef. Pomagał jeden z warszawskich hutników, Jacek Lipiński. Rodzice księdza Jerzego pożegnali się z synem na moment przed zamknięciem trumny. Po latach Marianna Popiełuszko, wspominając tamto wydarzenie, powie: „Ja jestem ból do samego nieba”
Żeby nie był odchodził od domu żeby nie miała tej łaski być matką kapłana siedzieć ważnie na prymicjach teraz nie szumiałoby radio Popiełuszko Popiełuszko jakby kto siał popiół po całym świecie
a taki był a taki jest prawdomówny że tego nie wyrazi bezradność matczyna utopili mi go pięknego świętego w szlamie rzeki Wolałaby nie być tą Polską struchlałą jak Maryja pod krzyżem wolałaby nie trzymać go na kolanach dzieckiem pochować w białostockim piaseczku
tłoczymy się dzisiaj przy jej sercu a jej ręce leżą ciężko jak dwa kamienie I jak ja teraz pójdę po wodę do studni i jak kurom sypnę ziarna piszą do mnie biskupi doktorzy nie dla mnie te cierpiętliwe honory ja jestem prosty ból do samego nieba
Ks.Popiełuszko był przez tydzień bestialsko torturowany w bunkrze przez funkcjonariuszy WSW!
Bunkier oprawców
Już w listopadzie 1984 r. polski anatomopatolog odkrył, że ksiądz Jerzy Popiełuszko był przez kilka dni bestialsko katowany. Tropy odkryte po roku 1990 prowadzą do nieużywanego bunkra wojskowego w Kazuniu, trzech oficerów WSW i grupy ich wspólników z warszawskiej SB.
„Tak zmasakrowanego ciała nie widziałem nigdy w życiu” – te słowa wypowiedział 2 listopada 1984 r. profesor Edmund Chróścielewski do Józefa Popiełuszki – brata księdza Jerzego.
Chróścielewski – światowej sławy anatomopatolog – na prośbę Episkopatu przyjechał do Białegostoku, aby wziąć udział w oględzinach zwłok. Profesor nie został przesłuchany przed sądem w Toruniu, który wydawał wyrok na trzech esbeków oskarżonych o zabójstwo księdza. To o tyle zaskakujące, że był ważnym świadkiem w sprawie i mógłby podzielić się swoimi spostrzeżeniami popartymi fachową wiedzą. Chróścielewski (zmarł w 1998 r.) nie zdążył złożyć zeznań w śledztwie prokuratora Andrzeja Witkowskiego. O tym, co zobaczył wówczas w prosektorium w Białymstoku, opowiedział rodzinie Popiełuszków, która doskonale to zapamiętała. I wtedy zaczęły się jej wątpliwości co do tego, czy oficjalna wersja zbrodni była taka, jak przedstawiały ją władze.
Ślady tortur
Co takiego wstrząsającego zauważył profesor Chróścielewski (Jaruzelski wyrażał się o nim z pogardą „ten katolik”)? Na zdjęciach z sekcji widać zwłoki księdza potwornie zmasakrowane: liczne uszkodzenia szczęki, wyłupane oko (!), twarz tak zniszczona, że zatarły się jej rysy, nie do poznania. To dlatego rodzina kapłana i jego najbliżsi przyjaciele nabrali wątpliwości, czy to zwłoki księdza. Jacek Lipiński – hutnik z Warszawy, a prywatnie drugi kierowca Popiełuszki – zdobył dokumentację stomatologiczną. W prosektorium podważono szczękę kapłana i wtedy, po analizie zębów, zidentyfikowano go ponad wszelką wątpliwość. Gdy Lipiński rozszerzył rzędy zębów, oczom wszystkich świadków ukazała się… jama ustna pozbawiona języka. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyrwał język księdza. Profesor Chróścielewski patrzył na to okiem fachowca i zwrócił uwagę na kilka istotnych szczegółów. Po pierwsze: liczne rany były w różnym stadium zabliźnienia, co oznaczało, że jedne zadano nawet kilka dni wcześniej przed innymi. To wskazywało, że ksiądz Jerzy był torturowany przez kilka dni. Profesor doszedł również do wniosku, że kapłan był martwy, gdy wrzucono go do wody (z relacji Grzegorza Piotrowskiego wynikało, że esbecy wyrzucili ciało księdza, gdy był ciężko pobity, ale żywy). Dla biegłego sądowego jest to proste do ustalenia m.in. po wyglądzie płuc. Gdy wrzucany jest do wody człowiek żywy, jego płuca oddychają, przez co nabierają wody. Gdy wrzucane są zwłoki, płuca już nie pracują i nie nabierają wody. Wszystkie te (i inne) spostrzeżenia doprowadziły Chróścielewskiego do wniosku, że „kapelan Solidarności” był przed swoją śmiercią brutalnie torturowany przez wiele godzin. Dowody, że tak było naprawdę, zgromadził wiele lat później prokurator Andrzej Witkowski.
Tajemnica różańca
W październiku 1984 r., gdy milicjanci i funkcjonariusze służb specjalnych szukali zaginionego księdza, kapitan Romuald S. z kontrwywiadu WSW w Toruniu znalazł jego różaniec. Przyjaciele zamordowanego kapłana potwierdzili, że różaniec należał do niego. Różaniec leżał obok mostu na Wiśle w Toruniu. Jak wykazało śledztwo prokuratora Witkowskiego, to tam przewieziono księdza Jerzego uprowadzonego w Górsku. Tam właśnie, w zaroślach pod mostem, ksiądz został pobity i przekazany innej grupie oprawców. Co działo się z nim dalej? W śledztwie zachowały się dwie ciekawe relacje. Jedną z nich złożyła kobieta, która w październiku 1984 r. leżała w szpitalu we Włocławku i zapamiętała, jak na dzień czy dwa przywieziono tam księdza Jerzego (rozpoznała go po wyrazie twarzy). Znajoma warszawska pielęgniarka opowiedziała prokuratorowi, że dwa lub trzy dni po uprowadzeniu księdza zjawił się u niej w domu milicjant i zapytał, jakich leków używa kapłan. Wszystko to wskazuje na to, że ksiądz żył jeszcze parę dni po uprowadzeniu.
Ale jest jeszcze jeden, bardzo ważny trop.
To relacje sześciu funkcjonariuszy Wojskowej Służby Wewnętrznej, którzy w 1984 r. zajmowali się sprawą księdza. I to oni śledzili go po tym, jak wyjechał z Bydgoszczy. W 1990 r. dotarł do nich prokurator Andrzej Witkowski. Jeden z oficerów WSW zeznał, że ksiądz został pobity w Toruniu, w pobliżu mostu, a potem zabrany samochodem do bunkra amunicyjnego w Kazuniu. Tam aż do 25 października był bestialsko torturowany przez funkcjonariuszy WSW pod opieką KGB. Świadek, który to zeznał, podał nawet nazwiska trzech oficerów, którzy mieli torturować kapłana. To pułkownik, kapitan i major. Wszyscy żyją do dziś w Warszawie. Pobierają wysokie emerytury. Nigdy nie odpowiedzieli za tę makabryczną zbrodnię.
Wersję o Kazuniu potwierdza jeszcze jeden szczegół. Mówił o nim już w latach 80. Krzysztof Wyszkowski. Chodzi o kamienie przywiązane do nóg kapłana. Analiza geologiczna wykazała, że kamienie te mają rzadki skład minerałów, jaki spotyka się właśnie w okolicach Kazunia. To była kolejna, niezależna poszlaka prowadząca do wniosku, że właśnie w Kazuniu przebywał uprowadzony ksiądz.
Relacja jednego świadka
Jest jeszcze jeden świadek, który potwierdza tę wersję. To emerytowany oficer warszawskiej Służby Bezpieczeństwa (będę go nazywał Y). W październiku 1984 r., kiedy pracował w warszawskiej SB, wezwał go jego przełożony – pan W. (żyje do dziś i wiedzie życie szanowanego emeryta) i powiedział mu o zadaniu specjalnym, które zlecił mu osobiście sam generał Kiszczak. Pan W. miał znaleźć ludzi, którzy będą codziennie zawozić prowiant do starego bunkra w Kazuniu, gdzie ekipa WSW wykonywała „zadanie specjalne”. Dostali na ten cel nawet specjalny resortowy samochód – poloneza. Y nie pytał, bo nie miał w zwyczaju w takich sytuacjach zadawać zbędnych pytań, tym bardziej, że czasy były niespokojne, a w resorcie z podejrzeniem patrzono na tych, co zadawali pytania. W każdym razie od 20 października Y i jego koledzy – podwładni pana B. – kursowali regularnie między Warszawą a Kazuniem koło Modlina i wozili jedzenie.
Y zapamiętał swój pierwszy wyjazd do Kazunia. „Na miejsce trafiliśmy bezbłędnie, ale dojechaliśmy tylko do szlabanu blokującego bezpośredni dojazd do bunkra. Dalej prowadziła droga szutrowa, po której nie wolno nam było jechać. Przy szlabanie czekał na nas człowiek mówiący z silnym rosyjskim akcentem. Człowiek ten odebrał od nas prowiant, a potem w wulgarnych słowach kazał nam odjeżdżać”. Pojechali i nie zadawali więcej pytań. Opisywany tutaj Y. był w Kazuniu kilka razy – 2, może 3. Później przyszło polecenie, żeby zaprzestać wyjazdów do Kazunia z aprowizacją. Więc Y i jego koledzy przestali jeździć.
Kilka lat po transformacji ustrojowej, gdy większość oficerów SB była już na emeryturach, pan Y i pan W. spotkali się w gronie dawnych kolegów z SB. Wypili morze wódki i wtedy pan W. niechcący wrócił do tamtej historii. Opowiedział mojemu rozmówcy, że „zadanie specjalne” z 1984 r. miało dlatego tak ogromne znaczenie, bo w Kazuniu był „jakiś ksiądz związany z opozycją”, wobec którego prowadzono „działania specjalne”. Mój Y oczywiście nie pytał, bo nie miał w zwyczaju pytać, ale odpowiedź była oczywista. W październiku 1984 r. zaginął tylko jeden ksiądz katolicki, który nazywał się Jerzy Popiełuszko.
Nasz Y sam o sobie mówi, że nie był grzecznym chłopcem. „Wiesz, że nie byłem aniołkiem” – mówił mi. – „Czasem trzeba było jakiegoś opozycjonistę obić, czasem dać w ryja jakiemuś gówniarzowi, czasem kogoś wywózką do lasu postraszyć, a czasem jakiegoś księdza zgnoić”. Nie był „aniołkiem” przez całe lata 80., a gdy wiatr historii wyrzucił na śmietnik Służbę Bezpieczeństwa, popracował jeszcze parę lat w policji, jak wielu jego kumpli z SB. Od wielu lat jest na emeryturze. W tym czasie uspokoił się, nikomu już nie obija mordy, politykę ma w d…, a jedyną rzeczą, której pragnie, jest święty spokój. Opisana tutaj relacja Y nie była nigdy spisana w żadnym protokole, a on sam nigdy nie został przesłuchany w związku z tą sprawą. Relacja wydaje się jednak wiarygodna. Po pierwsze dlatego, że Y zapamiętał wiele szczegółów potwierdzonych niezależnie w śledztwie prokuratora Andrzeja Witkowskiego. Po drugie: Y to człowiek z natury nieskory do konfabulacji i przeinaczeń.
Ks. Jerzego Popiełuszkę zabili bandyci, a nie komuniści. Komunizmu w Polsce nie było. To był ustrój narzucony Polsce przez Rosję. Winę za to ponoszą Stany Zjednoczone i Wielka Brytania.
„Soli Deo gloria” (Samemu Bogu chwała) – tak podpisał premier Węgier, Viktor Orbán, zdjęcie, które przedstawia wspólną modlitwę jego i Nicka Vujicicia, niepełnosprawnego ewangelizatora, który w Budapeszcie wygłosił wykład pod tytułem „Wierz, ufaj, miłuj”.
Nick Vujicić mimo znacznego stopnia niepełnosprawności – urodził się bez rąk i nóg – jest znanym na całym świecie mówcą motywacyjnym i ewangelizatorem. Jego wykładu w budapeszteńskiej Papp László Sportaréna słuchało 12 tys. osób. Przy okazji wizyty na Węgrzech spotkał się z premierem tego kraju. Po spotkaniu ewangelizator napisał, że odwaga Orbána i jego wiara w Boga wywarła na nim wielkie wrażenie.
Słowa „Soli Deo gloria”, którymi szef węgierskiego rządu podpisał zdjęcie, pochodzą z 1 Listu św, Pawła do Tymoteusza („A Królowi wieków nieśmiertelnemu, niewidzialnemu, Bogu samemu - cześć i chwała na wieki wieków! Amen”). Do tego samego fragmentu nawiązywało motto biskupie Sługi Bożego ks. kard. Stefana Wyszyńskiego (Soli Deo).
Załącznik:
Porównajcie Męża stanu i lewacko-mongolską dzicz!.jpg
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
Ostatnio edytowano 26 paź 2019, 22:19 przez kasowski, łącznie edytowano 1 raz
26 paź 2019, 22:12
Re: Religia i wiara
Badman
Ks. Jerzego Popiełuszkę zabili bandyci, a nie komuniści. Komunizmu w Polsce nie było. To był ustrój narzucony Polsce przez Rosję. Winę za to ponoszą Stany Zjednoczone i Wielka Brytania.
Komuniści nie zabijali, tylko bandyci, tak samo jak nie zabijali Niemcy, tylko faszyści. Współczesna nowomowa, czyli zmieniamy znaczenie słów i pojęć. Bo skoro prawdy nie da się ukryć, to zmieniajmy prawdę.
W Polsce budowano komunizm i nie robiły tego krasnoludki, tylko ludzie z krwi i kości, którzy mają nazwiska, np. teraz to są "wybitni" europosłowie. Nie ulega wątpliwości, że byli tacy, którzy nie byli złymi, zdemoralizowanymi ludźmi. Ustrój był narzucony przez Rosję, ale byli tacy, którzy budowali komunizm z własnej nieprzymuszonej woli i wiary w komunizm. Byli tacy, którzy robili to za pieniądze i przychylność PZPR. Wina USA i WB, nie umniejsza winy tych, którzy dopuszczali się złych rzeczy.
27 paź 2019, 12:32
Re: Religia i wiara
Przyznaję z zakłopotaniem, że takiego natężenia nienawiści do chrześcijaństwa, jakie widzę u wielu moich znajomych, nie pamiętam nawet z „Trybuny Ludu”. Słyszało się, że „religia to opium dla mas”, ale jednak nie, że religie są przyczynami wszystkich wojen i zbrodni (jakby Stalin, Hitler i Pol Pot byli ludźmi wierzącymi…).
Przyjaciołom ateistom (ostatnio dość irytującym)
Zupełnie mnie nie dziwi, ale szczerze martwi proces, który obserwuję (na razie) w internecie. Oczywiście jest to miejsce bardzo szczególnych obserwacji socjologicznych: próbka jest przesunięta w stronę ludzi raczej młodych niż starych, raczej z większych miast, niż z miasteczek i wsi, na dodatek stanowi ten wycinek społeczeństwa, na który składają się dusze jakoś pokrewne obserwatorowi (np. jego znajomi z facebooka) – słowem: statystyk ma prawo wzruszyć ramionami. Z drugiej strony akurat moi znajomi to często publicyści, pisarze, społecznicy itd. – innymi słowy tzw. osoby opiniotwórcze. Nie jest to nisza o zerowym wpływie na stan opinii publicznej. Dlatego tego, co się w niej dzieje, nie należy, mimo wszystko, lekceważyć.
A dzieje się mianowicie to, co – pochwalę się, choć proroctwo było raczej łatwe – przewidywałem już kilka lat temu: że żyrowanie wyczynów naszej paleoprawicy przez niemałą część polskich biskupów i procentowo zapewne zbliżoną liczbę polskich księży wytworzy klimat zgody na agresywną laicyzację naszego myślenia i, w następstwie, naszego życia.
Zanim, zwolenniku laicyzacji, żachniesz się na mnie, proszę: przeczytaj spokojnie drugą część mojego wywodu.
Roszczenia
W każdym nowożytnym państwie, w którym część obywateli to ludzie religijni (dowolnego wyznania), a część to zdeklarowani ateiści, laicyzacja stanowi naturalny proces, który w dodatku akurat chrześcijanin może z czystym sumieniem popierać. Czym innym, jeśli nie programem takiej laicyzacji, jest zdanie Jezusa „oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie”? Zachętą do tolerancji dla ludzi, żyjących inaczej, niż jesteśmy skłonni podejrzewać, że należy, jest także pouczenie, że kąkolu spomiędzy pszenicy nie należy wyrywać przed czasem ostatecznym, to znaczy przed końcem historii.
Chrześcijaństwo, być może dlatego, że powstało w multikulturalnym imperium rzymskim, od początku (a raczej: na początku) niosło wyraźne rozgraniczenie sfery sacrum i profanum. Chrześcijanie do tego stopnia dystansowali się zrazu od państwowych środków przymuszania do czegokolwiek, że do czasu edyktu Konstantyna niespecjalnie lubili słowo „religia”, bo właśnie z tymi środkami im się kojarzyło. Potem, to prawda, upoiła naszych przodków fatalna wizja christianitas. Ale po, bagatela, kilkunastu wiekach przyszło im przypomnieć sobie, że w świecie, w którym żyją pospołu ludzie wierzący i niewierzący, istnieje sfera dóbr doczesnych – państwo, wspólna kultura – będących słusznie przedmiotem troski jednych i drugich. Nie wszystko musi być poświęcone, żebym to cenił.
W entuzjazmie dla ludzkiej wolności, który podzielam, mamy skłonność do uznawania, że tę wolność odbiera mi człowiek, który moje czyny ocenia negatywnie
W Polsce ta świadomość istnienia pozytywnej laicyzacji – jasno wyrażona w konstytucji duszpasterskiej „Gaudium et spes” z grudnia 1965 roku – jest przytłumiona przez wypadki historyczne. Najpierw, niezależnie od tego, jaka była polityka papiestwa, rzymski katolicyzm był czynnikiem sprzyjającym narodowej odrębności w zaborze rosyjskim i pruskim. Po 1918 roku Kościół stał się, nolens volens, siłą państwowotwórczą. Po kolejnej wielkiej wojnie, w warunkach komunistycznych, znów okazał się elementem identyfikującym wspólnotę przeciwko nieakceptowanej władzy. Kiedy umarł prymas Wyszyński (o skłonnościach endekoidalnych, ale i przenikliwym umyśle politycznym, który by zapewne ostrzegał go przed formułowaniem za daleko idących roszczeń) zaczęło wśród hierarchów narastać przekonanie, że za te lata oporu należy się naszej instytucji nagroda: wyróżnione miejsce w odzyskanym państwie. Nie był to dobry pomysł.
Przelotnie (patrząc z perspektywy całości dziejów) pojawił się w latach 70. interesujący modus vivendi, którego ostatnim przejawem była preambuła do Konstytucji, opracowana przez Tadeusza Mazowieckiego: „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł…”. W tym sposobie myślenia zakładano – zgodnie z umiarkowaną koncepcją laicyzacyjną – że istnieje pewien zestaw zasad etycznych, podzielanych przez wspólnotę narodową, a różnice pojawiają się dopiero w sposobie ich uzasadniania. Ale znamienne, że w 1997 roku dla wielu katolików było to ZA MAŁO, gdy dla wielu ateistów było to ZA WIELE. Jako reakcja na ewidentnie roszczeniową koncepcję Kościoła rodziły się podstawy agresywnej laicyzacji, którą od zwykłej laicyzacji odróżniam.
Debata w piaskownicy
Co rozumiem przez „agresywną laicyzację”? Jest to radykalne rozumienie bliskiego mi (!) hasła prywatyzacji religii. Wyraża się dziś ono w przekonaniu, że religia winna być dla człowieka wierzącego sprawą nie tyle prywatną, ile intymną. Charakterystyczny – nawet dość zabawny, choć, jak to bywa z dowcipami, nie bardzo smaczny – był mem, którym szermowano na FB z wielkim entuzjazmem: przypisywane pewnej brytyjskiej aktorce porównanie religii z… penisem, że niby nie ma nic złego w tym, że go posiadasz, pod warunkiem, że go publicznie nie okazujesz. W epoce, która wstyd (jako efekt tresury w warunkach przemocy symbolicznej) ma za zło, człowiek wierzący dowiaduje się ze zdziwieniem, że zdaniem jego przyjaciół ateistów ma się swojej wiary wstydzić. Oczywiście, że ten postulat ma charakter reaktywny: skoro od wielu katolików ateista słyszał tyle razy, że jest człowiekiem gorszym, moralnie ułomnym, nie trzeba było dużo czasu, żeby zrobił to, co najprostsze, czyli się odwinął. To jest debata (?) na poziomie piaskownicy: „a tobie gil leci z nosa! – Nie, to tobie gil leci z nosa”.
Przykłady można mnożyć, sięgnę po kilka z ostatnich dni. Ktoś pisze z oburzeniem, że będzie odprawiona msza za duszę Jadwigi Unrużanki, wdowy po Stanisławie Ignacym Witkiewiczu – co traktuje jako kolejne przejaw katolskiej uzurpacji, bo Witkacy był niewierzący (nb. wdowa chyba nie, ale to okazuje się nieistotne). Przyznaję, że zachwycony w młodości Witkacym wiele razy modliłem się za jego duszę (nie wdowy) i ani mi do głowy przyszło, że jest w tym geście cokolwiek innego niż wdzięczność – i nadzieja, że Bóg wierzy w wielkich artystów, nawet jeśli oni nie wierzą w Niego. Odpowiedź: „ale robiłeś to prywatnie” to oczywisty powrót do wspomnianej koncepcji penisa.
Umarł biskup Tadeusz Pieronek. I oto jeden z internautów pozwala sobie na komentarz (przywołuję z pamięci): „O co tyle hałasu, skoro tylko jeden?”. Jestem dziwnie spokojny, że poza tym piętnuje prawicową mowę nienawiści. Nie mogę teraz znaleźć odpowiedniego cytatu (FB jest pod tym względem studnią bez dna, jeśli się od razu czegoś nie skopiuje, rzecz ginie w powodzi innych), ale uderzyło mnie, że wśród wypominanych zmarłemu – w ogóle słusznie, choć niekoniecznie zaraz po śmierci – niesympatycznych wypowiedzi znalazła się także i oczywista z punktu widzenia ortodoksji. Naturalnie można rozmaite poglądy formułować oględniej lub obcesowo, ale oczekiwanie, że biskup katolicki będzie np. chwalił życie bez ślubu, to jednak dziwactwo.
Odpowiedzialność za teksty, które dzisiaj produkuje się bez chwili autorefleksji, spada w znacznej części na mój Kościół. W tym sensie: doigraliśmy się, drodzy współwyznawcy, pycha kroczy przed upadkiem
Na wszelki wypadek dodam, że szeregowy katolik winien trzymać się, jak mi się zdaje, zasady „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”, natomiast biskup ma prawo, a nawet obowiązek, przypominać o tym, jak wyglądają zasady. Ale to choroba, która nas toczyła już w latach 90.: w entuzjazmie dla ludzkiej wolności, który podzielam, mamy skłonność do uznawania, że tę wolność odbiera mi człowiek, który moje czyny ocenia negatywnie (mimo że nie robi nic innego, tylko stwierdza, że JEGO ZDANIEM żyję niewłaściwie). Jakby warunkiem wolności było powstrzymywanie się od wyrażania opinii, że jeden sposób życia podoba nam się bardziej niż inny. Za trudne okazuje się zrozumienie, że można domagać się liberalizacji PRAWA i jednocześnie twierdzić, że nie wszystkie sposoby wykorzystania owego zliberalizowanego prawa są równie dobre (skądinąd nie twierdzę wcale, że śp. biskup Pieronek tak właśnie czynił).
I ostatni przykład: w okresie Bożego Narodzenia zaroiło się na FB od triumfalnych wypowiedzi, że 25 grudnia został wyznaczony z powodów astronomicznych (najdłuższa noc), bez związku z rzeczywistym dniem narodzin Jezusa z Nazaretu, że tego dnia były wcześniej obchody narodzin Mitry, a w ogóle to w wielu religiach pojawia się motyw narodzin bohatera z dziewicy, jakby nie było to abecadło wiedzy religioznawczej, które chrześcijanin zna i w żaden sposób mu to nie przeszkadza – ale żeby to zrozumieć, trzeba o chrześcijaństwie wiedzieć odrobinę więcej, niż wynika z „Boga urojonego”. Ano właśnie, patronuje temu wszystkiemu Richard Dawkins (wybitny uczony i kiepski filozof) oraz pochodzące od niego przekonanie, że nie ma różnicy między wiarą w Chrystusa a wiarą w latający dzbanuszek, Potwora Spaghetti i tak dalej. Jeśli nie jestem ateistą, jestem przygłupem – takim oto przesłaniem częstują mnie moi przyjaciele ateiści.
Zacietrzewienie i tandeta
Na moją alergię na tę agresywną laicyzację – to znaczy dążenie do tego, żeby ludzie wierzący wstydzili się na samą myśl, że są ludźmi wierzącymi – wpłynęły zapewne doświadczenia z dzieciństwa. Propaganda państwowa w okresie PRL była antyreligijna – z wyjątkiem lat 80., kiedy reżim Jaruzelskiego „skracał front”, bo miał większe problemy niż wiara obywateli. Ale muszę przyznać z zakłopotaniem, że takiego natężenia nienawiści do chrześcijaństwa, jakie widzę u wielu znajomych (których poza tym lubię), nie pamiętam nawet z „Trybuny Ludu” (w każdym razie z późnych lat 70.). Słyszało się, że „religia to opium dla mas”, ale jednak nie, że religie są przyczynami wszystkich (!) wojen i zbrodni (jakby Stalin, Hitler i Pol Pot byli ludźmi wierzącymi…).
W latach 60. władza oburzała się na list biskupów polskich do niemieckich, ale nie twierdziła, że Kościół katolicki to organizacja zbrodnicza, którą należałoby zdelegalizować. Zdarzały się artykuły o tym, że Jezus z Nazaretu nigdy nie istniał, ale jednak nie, że wiara w Boga dowodzi braku wykształcenia i niskiego IQ. Komuniści, jak się okazuje, byli lepiej wyedukowani od dzisiejszych „nowych ateistów” i zdawali sobie sprawę, że to ostatnie zdanie bije rykoszetem w takie postaci jak Goethe, Mickiewicz, Słowacki, Martin Buber, Czesław Miłosz… i jeszcze szereg innych.
Jeszcze raz powiem: zdaję sobie sprawę, że odpowiedzialność za te teksty, które dzisiaj produkuje się bez chwili autorefleksji, co się wypisuje, spada w znacznej części na mój Kościół. W tym sensie: doigraliśmy się, drodzy współwyznawcy, pycha kroczy przed upadkiem. Nie zmienia to faktu, że owe teksty to efekt zacietrzewienia, które uwodzi myślową tandetą, jaką z całą pewnością jest myśl religioznawcza Dawkinsa, niewykraczająca poza przezwyciężony dawno dziewiętnastowieczny scjentyzm. A także, że – zgodnie ze smutną regułą, iż nieraz, walcząc z wrogiem, przejmujemy jego najgorsze cechy – stanowią one groteskową kopię kiepskiego (!) misjonarstwa: myśl tak jak ja, albo przepadnij.
Kościół taki, jaki widzimy w Polsce, pogrążony jest w oczywistym także dla wielu katolików kryzysie i wymaga bardzo poważnej naprawy. Kiedy ktoś go krytykuje rzeczowo, kiwam głową (ze smutkiem, ale kiwam), a czasem jeszcze to i owo dokładam od siebie. Kiedy ktoś zwierza się ze swojego ateizmu, sięgając po wyrafinowane argumenty (np. Iwana Karamazowa…), słucham uważnie. Ale kiedy ktoś robi z fenomenu wiary, z kultury, którą ta wiara wyhodowała, zbiór idiotyzmów, niegodnych uwagi, a ludzi w sutannach wyklucza z kręgu bliźnich szanowanych jako ludzie (wyklucza nie na podstawie tego, kim jest ten czy inny duchowny, tylko dlatego, że jest duchownym!) myślę sobie: odbierasz coś, człowieku, zarówno sobie, jak i mnie. Mnie – prawo do godności, bo mam inny światopogląd niż ty (gdy ja tego NIE ROBIĘ i nieraz broniłem cię przed współwyznawcami). Sobie zaś odbierasz kontakt ze znaczną częścią kulturowego dziedzictwa. Które ma wartość niezależnie od tego, czy przyjmujesz jego religijne fundamenty, czy też nie.
Jerzy Sosnowski – Ur. 1962. Pisarz, eseista. Z wykształcenia historyk literatury, przez wiele lat był dziennikarzem radiowej „Trójki”. Członek redakcji kwartalnika „Więź" oraz Zespołu Laboratorium „Więzi". Wydał m.in. książki: „Śmierć czarownicy", „Ach", „Szkice o literaturze i wątpieniu", „Apokryf Agłai", „Wielościan", „Prąd zatokowy", „Tak to ten", „Czekanie cudu", „Instalacja Idziego", „Spotkamy się w Honolulu", „Wszystko zależy od przyimka", „Co Bóg zrobił szympansom", „Sen sów", „Najdziwniejsze słowo świata", a ostatnio „Fafarułej czyli pastylki z pomarańczy" . Laureat Nagrody Tischnera w roku 2016. Mieszka w Warszawie. Tekst ukazał się 28 grudnia 2018 roku na blogu Jerzego Sosnowskiego.
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników