Widać postępy śledztwa. Części mogą pochodzić z samolotu, ale mogą i nie pochodzić. O szynce z saletrą już wiemy, ale co z kaszanką?
Mamy więc za sobą kolejny odcinek spektaklu wojskowych prokuratorów pt. „Coś słyszeliśmy, coś widzieliśmy, mieliśmy dostęp. Jak Czesi do morza.”
Mijają właśnie cztery lata od smoleńskiego dramatu. Teraz dowiedzieliśmy się, że drobne metalowe części znalezione w brzozie mogą pochodzić z samolotu, co oczywiście oznacza także, że mogą z niego nie pochodzić. Taka wiedza, uzyskana po czterech latach od daty katastrofy, najwięcej powiada o jej postępie. Aż strach przypuszczać, jakie wieści zostaną przekazane po następnych czterech.
Być może śledczy zawiadomią nas o innych tego rodzaju dowodach. Na przykład, że detektory pomagające w wykrywaniu środków wybuchowych reagują nie tylko na szynkę marynowaną w saletrze, ale i na kaszankę leżącą w lodówce obok szynki, albo na proch pochodzący ze źle wytrzepanego prochowca lub nitroglicerynę nawet w tydzień po połknięciu przez pacjenta cierpiącego na dolegliwości wieńcowe. Dobrze wypucowane buty doczekały się już dostatecznego opracowania przez prokuratorów, więc tego wątku kontynuować nie ma potrzeby.
Śledczych nie interesują mało poważne pytania. Na przykład, dlaczego premier i jego urząd dążyli za wszelką cenę do oddzielnych wizyt premiera i prezydenta. Przecież sugestia, czy wręcz zaproszenie Putina, to jedno, a postawa Tuska i jego podwładnych – drugie. Ponoć mieliśmy uzyskać jakieś korzyści ze smoleńskiego spotkania Putin – Tusk. Czy śledczym przeszłoby przez gardło pytanie o najdrobniejszą korzyść, którą dałoby się zauważyć? Wiem, wiem. Śledczych interesuje wyłącznie sam dramat. Rola ewentualnych inspicjentów – nie. Ale…
Małgorzata Kidawa – Błońska oskarżyła Antoniego Macierewicza o spowalnianie prowadzonego śledztwa. Gdyby nie jego bzdurne pytania, już dawno mielibyśmy wszystko na stole. I to jest prawda najprawdziwsza.
Wszak Kidawa – Błońska, jak wszyscy inni działacze przewodniej dziś siły narodu, otrzymali wyniki śledztwa nawet wówczas, gdy jeszcze się nie zaczęło. Iskrówka posłana przez, chyba Grasia, natychmiast wskazywała, że zawalili piloci. I gdyby nie durne pytania Macierewicza, wszyscy znaliby tę prawdę w parę godzin po tragedii.
I chyba nie można przejść obojętnie obok dobrze zorganizowanych przemyśleń Wrońskiego z wiadomej gazety. Według niego właśnie, Rosjanie nie chcą nam oddać wraku, ponieważ nikt tak troskliwie nie zaopiekuje się nim, jak ludzie Putina. Nie oddadzą, bo nie wiedzą, co Polacy z tym wrakiem zrobią. Na pewno nie to samo, co Michnik zrobił z Wrońskim. I choćby dlatego warto każdego dnia o wrak walczyć.
Prokuratura w oparciu o analizę biegłych nie może wykluczyć, że może stwierdzić
Dosłowne traktowanie tego, co zostało na konferencji NPW powiedziane nie ma najmniejszego sensu, ponieważ mieliśmy do czynienia z biurokratycznym bełkotem, który starał się nakryć tak skandaliczne zaniedbania w „śledztwie”, że graniczące z sabotażem. Pojawiły się w nowomowie wojskowych prokuratorów nowe kompromitacje, jak powyrównywanie samolotu z autobusem, co i tak należy uznać za postęp, bo jak pamiętamy wcześniej samochód w zdarzeniu z przydrożną topolą robił za analogię. Niczego więcej z taniego spektaklu w sferze dosłowności wydobyć się nie da, ale mnie bardzo zaintrygowało to, co zostało powiedziane między wierszami. Patrząc i słuchając prokuratorów trudno oprzeć się wrażeniu, że im chodzi o wszystko tylko nie o prawdę materialną. Na twarzach mają wypisane jedno; „Jezus Maria, żebyśmy tylko za to wszystko w przyszłości nie beknęli”. Szeląg w kłamaniu ma sporą wprawę, najprawdopodobniej urodził się z tym talentem, ale pozostali zwłaszcza ten po prawicy Szeląga momentami wyglądał na przerażonego. Gdy usłyszał o zdjęciu zamieszczonym w Rzepie, na którym wyraźnie było widać, że niczego nie widać prócz brzozy pozbawionej jakichkolwiek ozdób metalowych, zmieszał się tak bardzo, że zaczął się trząść. Wydobyte symptomy i treści z bełkotliwej propagandy dają jako takie pocieszenie. Warto sobie przypomnieć, jak NPW łgała w sprawie badań spektrometrami. No jak? Fachowo, Szanowni Państwo, w pełni fachowo i nic się w tej materii po dzisiejszej konferencji nie zmieniło. Szeląg doskonale wie czego od niego oczekuje obecna władza i nie poważył się na nic kontrowersyjnego, każdym zdaniem wypełniał oczekiwania przełożonych. Miały być elementy metalowe w brzozie, to się znalazły. Nie miało być wybuchu w samolocie, to go nie było. Zadanie wykonane, ale pożądane komunikaty padły w bardzo charakterystycznej oprawie, która pozwala na szeroką interpretację.
Jeśli ktoś nie zna specyficznego języka, którym się posługuje cała branża prawna, to będzie miał spore trudności z odczytaniem i samym dopatrzeniem się drugiego dna, ale zaznajomieni choćby w stopniu przeciętnym, szybko usłyszą, co zostało powiedziane między wierszami. Prokuratorzy wcale nie obwieścili, że nie było wybuchu, oni powiedzieli wyraźnie, że na podstawie przeprowadzonych badań biegli nie stwierdzili w pobranych próbkach i tu pada długa lista rozmaitych substancji. Prokuratorzy w żadnym razie nie potwierdzili, że w brzozie znajdują się elementy skrzydła samolotu, oni tylko odczytali ekspertyzę, z której wynika, że nic nie wynika, bo tak należy czytać zdanie „mogą to być części samolotu TU 154”. Z podobnych niedomówień Tusk, Lasek i całe lepsze towarzycho nie mogą być w pełni zadowoleni, ale to jest właśnie drugie dno prokuratorskiego przekazu, które stanowi zabezpieczenie dla prokuratorów. Szeląg z kolegami wysłał dwie informacje w przestrzeń publiczną. Pierwsza informacja. Dobrze, dostaniesz od nas Tusku, Komorowski i Michniku, czego sobie życzycie, działamy według planu i jesteśmy lojalni. Druga informacja. Zapomnijcie jednak, że podłożymy się na całego i nie zostawimy sobie awaryjnych drzwi, na najgorszy wypadek, czyli zmianę władzy. Tak brzmi w całości sedno konferencji Szeląga i jego kumpli, natomiast cała reszta jest tylko i wyłącznie niezbędną otoczką, strojem wyjściowym dla mediów i gawiedzi. Jeszcze inaczej wygląda atmosfera w prokuraturze generalnej i cywilnej, tamtejsi magicy wcześniej i mocniej się zabezpieczyli, może dlatego, żeby nadrobić straty po wybrykach Seremeta, choćby w sejmie, gdzie pan prokurator całkowicie się skompromitował oceniając przebieg sekcji zwłok.
Moja ocena zachowania NPW i prokuratury w ogóle, jest taka, że wbrew wszelkiemu pesymizmowi sprawy nie wyglądają beznadziejnie. Oni wiedzą, że prowadzą komedię nie śledztwo, oni wiedzą, że prawdopodobieństwo zamachu jest co najmniej duże i z tej wiedzy czynią użytek, niestety prywatny. Gdyby pod Smoleńskiem rzeczywiście wydarzyło się to, co opowiada poseł Niesiołowski, z innymi poganami smoleńskimi, mielibyśmy festiwal wazeliniarstwa. Prokuratorzy prześcigaliby się w jednoznacznych ocenach materiału dowodowego, żeby wskoczyć na wyższe stołki w resorcie. Takich zachowań nie widzimy, panowie są ostrożni i cedzą każde zdanie w taki sposób, aby w każdej w chwili bez strat uciec od ustaleń i odpowiedzialności. Całkowicie odmienna postawa niż ta prezentowana przez badacza katastrof balonowych i szybowcowych, Macieja Laska, jego przy zmianie władzy będzie można bardzo szybko i z twardymi dowodami postawić przed sądem. Naturalnie dla rozkładu opinii konferencja NPW niczego nie zmieniła. Kto nie wierzył w oficjalne „śledztwo” nadal będzie z niego kpił, a kto kpił ze Smoleńska i naukowców usiłujących dociekać prawdy, dalej będzie rozbawiony.
Z Dorotą Skrzypek, żoną Sławomira Skrzypka, prezesa NBP, który zginął pod Smoleńskiem, rozmawia Marcin Austyn
Mijają cztery lata od katastrofy samolotu Tu-154M, tymczasem prokuratura wojskowa informuje, że czeka na prawie 30 ekspertyz, w tym od lekarzy sądowych. Jak Pani ocenia to tempo procedowania?
– Jest ono dla mnie niezrozumiałe i muszę przyznać, że nie sposób oprzeć się wrażeniu, że prokuratura jest w tym śledztwie bezradna. Z jednej strony wyliczane są rzeczy, które prokuratorzy chcieliby, aby były zrobione – i to jest oczywiste i logiczne – a z drugiej strony słyszymy, że wciąż czekają na realizację wnioski o pomoc prawną skierowane do Federacji Rosyjskiej, w tym także te podstawowe dotyczące danych meteorologicznych, wyposażenia czy obsługi lotniska. Po czterech latach prokuratura nie dysponuje podstawowymi informacjami.
Można powiedzieć, że wątek obejmujący działania strony rosyjskiej w ogóle nie został przebadany?
– Tak, i to mnie bardzo niepokoi. Poraziło mnie też stwierdzenie płk. Ireneusza Szeląga, który przyznał, że na każdym spotkaniu ze stroną rosyjską poruszany jest wątek zwrotu wraku samolotu, a mimo to polscy śledczy nie mają żadnych informacji, kiedy to nastąpi. Jesteśmy zwyczajnie ignorowani. To potwierdziły też słowa pana pułkownika, który przyznał, że strona rosyjska nie informuje nas również o postępach w prowadzonym przez Komitet Śledczy FR śledztwie. Dodam tylko, że konferencja prokuratorów, która się odbyła, szczegółowo poinformowała stronę rosyjską, na jakim etapie jesteśmy. Pocieszające było to, że prokuratura mocno zaznaczyła, że wrak, rejestratory są własnością Polski, dowodem w sprawie, a nie – jak twierdzą niektórzy – szczątkami o wartości sentymentalnej, które nie są nam potrzebne. Uważam, że te dowody muszą wrócić do kraju. Nie ma innej możliwości. I nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien brać pod uwagę innego scenariusza.
Większość informacji przekazanych przez śledczych była znana opinii publicznej. Był element, który Panią zaskoczył?
– Wstrząsnęło mną to, że prokuratura nie zleciła badań kamizelek kuloodpornych funkcjonariuszy BOR, którzy zginęli w katastrofie. Może nie znam się na tym, jak prowadzi się śledztwo, ale jeśli badano ich broń, to oczywiste wydaje się, że podobnie powinno postąpić się wobec całego wyposażenia, jakie BOR zabrało ze sobą na pokład samolotu. Zaniepokoiła mnie też informacja, że prokuratura nie jest w stanie jednoznacznie wskazać, że przedmioty, które utkwiły w brzozie, pochodziły z Tu-154M. Sugerowanie, że śledczy są przyzwyczajeni do tego typu opiniowania, pozostawiającego „furtkę”, jest dla mnie niezrozumiałe. Jak można twierdzić, że być może są to elementy tego samolotu, a być może nie? Przecież znamy katastrofy lotnicze, po których badacze dokonywali rekonstrukcji samolotów, i to pozwalało na jednoznaczne stwierdzenie, które elementy pochodzą z danego samolotu, a które nie.
To znaczy, że jesteśmy na początku badań?
– Tak to wygląda. Szczególnie że prokuratorzy na podstawowe pytania nie byli w stanie udzielić jednoznacznych odpowiedzi. Zobaczyłam bezradną prokuraturę. Wystarczyły dwa dodatkowe pytania dziennikarzy, by śledczy stwierdzili, że nie wiedzą chociażby, jaki lakier był na skrzydle samolotu, a jaki na drzewie, że można to zweryfikować na zdjęciach w internecie. Proszę wybaczyć, ale po takiej konferencji można wysnuć naprawdę porażające wnioski – cztery lata po katastrofie, a prokuratura jest na początku śledztwa. Jak się domyślam, wynika to też z ograniczonego dostępu do dowodów, które są na terenie Rosji. Prokuratorzy nie chcieli tego przyznać wprost, ale przecież wiemy o tym, że wszystkie próbki pobierane przez biegłych były odsyłane do Moskwy, tam „leżakowały” przez kilka tygodni, miesięcy, a potem były odsyłane do Polski. Ja bym tej procedury nie nazwała „nieskrępowanym dostępem” do dowodów. Co więcej, każde kolejne badanie oznacza rozpoczynanie procedury międzynarodowej pomocy prawnej. Taki jest ów dostęp.
Śledczy uspokajali jednak, że eksperci przeprowadzili wszystkie badania, na jakie zgłaszali zapotrzebowanie.
– To bardzo ogólnikowe stwierdzenie, a ja oczekuję precyzyjnych odpowiedzi. Mówienie, że wszystko, co było potrzebne, zostało przebadane, może i jest uspokajające, ale kiedy wejdziemy w szczegóły, okazuje się, że za tymi słowami nie stoi nic. W mojej ocenie, prokuratura na wiele podstawowych pytań nie jest w stanie udzielić odpowiedzi albo odpowiedź jest taka jak w przypadku kamizelek kuloodpornych BOR. Szczególnie zaniepokoił mnie sposób narracji w odniesieniu do dokumentacji medycznej wszystkich ofiar katastrofy. Poszkodowane rodziny mogły mieć dostęp zarówno do dokumentacji rosyjskiej, jak i tej wykonanej w kraju (w dziewięciu ekshumowanych przypadkach) i wiemy, że w dokumentach przekazanych z Rosji nie było drobnych niejasności, czy – jak twierdzi prokuratura – nie były one „nieprecyzyjne”. Nie można nazwać opisywania w sekcji zwłok organów, które nie istnieją, inaczej jak fałszerstwem dokumentów. Do tego, jeśli wszystkie sekcje wykonane w Polsce udowodniły, że dokumenty rosyjskie były fałszowane czy – jak chce prokuratura – były one nieprecyzyjne, to nie jest to wystarczająca podstawa do wysnucia wniosku, że cała dokumentacja była nieprawdziwa? Logika każe mieć takie wątpliwości.
Przywołane przez śledczych wnioski z opinii fizykochemicznej CLKP wyczerpały wątek wybuchu?
– Przyznam, że nawet prokuratura uniknęła tu jednoznacznej odpowiedzi, odsyłając zainteresowanych do materiałów z konferencji. Nie wiemy np., dlaczego w Smoleńsku spektrometry w tak wielkiej ilości wskazywały na obecność materiałów wybuchowych. Nie mówimy tu o kilku wskazaniach, bo przecież przebadano – bagatela – 700 próbek. Czy zatem prokuratura bierze pod uwagę, że użyty sprzęt był niewłaściwy? Nie wiemy też, jakie związki wywołały takie reakcje tych urządzeń. To oczywiste, że nie chciałabym, aby stwierdzono obecność materiałów wybuchowych. Ale oczekuję, że ta sprawa będzie do końca wyjaśniona. Tymczasem nie wiem, dlaczego spektrometry dawały takie, a nie inne odczyty, nie wiem, dlaczego podczas drugiego wyjazdu biegłych zrezygnowano z jednego z urządzeń, które jako jedyne zapisywało dane w swojej pamięci. Nie każdy jest ekspertem. Trzeba było wszystko wyjaśnić tak, by zrozumiałe stało się to, dlaczego najwyższej jakości sprzęt pomylił się tyle razy i co było tego przyczyną. Ja tego w dalszym ciągu nie wiem. Podobno odpowiedzi można poszukać w opublikowanych materiałach. Cieszę się, że dziennikarze są tak dobrze traktowani przez prokuraturę wojskową, ale osoby pokrzywdzone w tym śledztwie zostały tu pominięte i my, członkowie rodzin, nie mieliśmy szans zadać żadnych dodatkowych pytań.
Mówiąc o śledztwie, zajmujemy się małymi szczegółami, ale wiarygodnego, całościowego obrazu przebiegu katastrofy wciąż brakuje.
– Zespół biegłych pracujący dla prokuratury pełny obraz będzie układał właśnie z tych małych szczegółów i niepokojące jest, że wiele z niezbędnych badań wykonywanych jest dopiero po czterech latach. Dlaczego dzieje się to tak późno? Szczególnie, że podobno mamy nieograniczony dostęp do dowodów. Mamy wiele do zrobienia i – co zresztą zaznaczyła prokuratura – w dalszym ciągu nie jest wykluczony żaden z wątków śledztwa. Szkoda tylko, że Polska jest u Rosjan petentem w tym śledztwie. Widać to dosłownie na każdym kroku, choć nasi śledczy nie chcą tego powiedzieć wprost. Dziękuję za rozmowę.
Wyślijcie prokuratora Szeląga do Malezji, on im szybko zamknie śledztwo bez czarnych skrzynek, bez wraku, bez porządnych badań. No i bez przyzwoitości
Szef Wojskowej Prokuratory Okręgowej w Warszawie płk Ireneusz Szeląg (P) i jego zastępca płk Ryszard Filipowicz. Fot. PAP/Paweł Supernak
Oglądając poniedziałkową konferencję Naczelnej Prokuratury Wojskowej zastanawiałem się co chwila kim są ci ludzie? Skąd się wzięli na tych krzesłach? Noszą polskie mundury, mieli jakieś zajęcia o honorze oficera, uważają się za patriotów i fachowców. Ale czy zdają sobie sprawę, co naprawdę mówią, w czym naprawdę biorą udział?
To co robią nie ma bowiem nic wspólnego z poważnym, fachowym śledztwem w sprawie śmierci polskiej elity z urzędującym prezydentem na czele. Śmierci na terytorium państwa, które tego prezydenta i jego współpracowników szczerze nienawidziło i które właśnie pokazuje na Ukrainie iż nie ma żadnych hamulców, że jest państwem bandyckim. To jakiś koszmarny ping-pong w którym na dodatek co chwila obniża lub podwyższa się siateczkę nielubianemu przeciwnikowi.
Gwóźdź najnowszego przedstawienia, deklaracja prokuratorów iż „na pokładzie TU-154 M nie było wybuchu”, wyglądała na dopchniętą kolanem. Konstrukcja myślowa zakładająca, że niemal wszystkie detektory używane przez profesjonalne służby bezpieczeństwa na świecie najpierw wykazały obecność substancji wybuchowych, a następnie pogłębione badania próbek wykazały iż tych śladów nie ma już nigdzie, może być poważnie rozważana tylko w kraju w którym wielkie media pracują dla władzy, a nie dla prawdy.
Bo ja pamiętam jak kilka lat temu byłem reporterem towarzyszącym ważnemu polskiemu politykowi podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych. Przed spotkaniem z udziałem bardzo ważnego amerykańskiego polityka wszystkich nas dokładnie sprawdzono. I jedna ekipa telewizyjna usłyszała, że ze swoim sprzętem nie wejdzie, co więcej, że służby muszą dokładnie zbadać kim są ci ludzie. Zostali natychmiast odizolowani od reszty grupy. Bo detektory wykazały ślady materiału wybuchowego. I sprzęt został na zewnątrz. Amerykańscy funkcjonariusze powiedzieli: te urządzenia nigdy się nie mylą. Cóż, trzeba było ich podesłać naszym prokuratorom, ci by ich przekonali, że są w błędzie.
Cel najnowszej prokuratorskiej operacji rozświetlił się uważnym widzom w chwili gdy panowie zadeklarowali iż możliwe jest zamknięcie śledztwa bez otrzymania wraku tupolewa. Wtedy właśnie zadałem sobie wskazane na wstępie pytania. Przecież czegoś takiego nie powiedziałby żaden szanujący się prokurator w mieście powiatowym! Odwrotnie - podkreślałby, że to konieczne, budowałby presję, dbałby o swoją reputację i misję. A ten, a ci… Szkoda słów. Wraca pytanie: skąd oni się tam wzięli?
Moje zdumienie jeszcze się pogłębiło gdy pan prokurator Szeląg, któremu państwo polskie postawiło najważniejsze w ostatnich dekadach zadanie, zaczął się uskarżać na swój ciężki los. Były to wyzwania godne strudzonego pracownika handlu, zmęczonego nieznośnymi klientami. Dowiedzieliśmy się, że smutno jest mu w życiu. A to ktoś chce ich (NPW) zlikwidować, a to ktoś „grozi”, że mogą stać się podmiotem specjalnej ustawy sejmowej, a to wreszcie ktoś ich obraża. Wszystko to powoduje, że „sytuacja jest specyficzna”. Na dodatek, narzekał pan prokurator, każdy w Polsce zna się dziś na wypadkach lotniczych jak w dawnych wiekach każdy znał się na leczeniu.
Trzeba brać pod uwagę doświadczenie, wykształcenie, zawód wykonywany, dostęp do materiału dowodowego — wymieniał warunki konieczne do odpowiedzialnego wypowiadania się w sprawie Smoleńska.
Zgoda, zgoda. Ale jakoś dwóch cech mi zabrakło. Co z uczciwością? Co ze zdrowym rozsądkiem? Tak, w tym obszarze chyba nasi prokuratorzy i inni śledczy odczuwają poważny deficyt. Bo przecież uczciwy i rozsądnie myślący człowiek: Nie ufałby próbkom pobranym z wraku najpierw niszczonego buldożerami i łomami, potem wypucowanego jakąś chemią, będącego wciąż w rękach potencjalnych sprawców Nie dałby tym największym na świecie specom od manipulacji tych próbek na przechowanie Nie przechodziłby do porządku dziennego nad uporczywą odmową przekazania kluczowych dowodów Nie opierałby śledztwa na raportach podejrzewanych o sprawstwo (całe oględziny wrakowiska, sekcje, pomiary itp. wykonali Rosjanie) Nie lekceważyłby licznych ujawnionych manipulacji w materiale dowodowym, od stenogramów po przez sekcje zwłok po wysokość brzozy Nie przepędzałby naukowców pragnących pomóc, ale by ich zaprosił do współpracy
Poprosiłby - za pośrednictwem rządu - sojuszników dysponujących nowoczesnymi technologiami o pomoc, o dane z satelitów, nasłuchy itp.
Itp. Itd. To są rzeczy oczywiste w cywilizowanym świecie. Z jakichś powodów pan prokurator Szeląg musi jednak najwyraźniej robić to, co robi. I znowu, jak już tyle razy w przeszłości, bierze udział w medialnej operacji, której celem jest kolejne ostateczne dobicie „smoleńskiej sekty”, która uparcie nie chce uznać iż śmierć narodowej elity to tyle co nic.
No i tak dobijają już czwarty rok. A kłamstwo wyłazi coraz bardziej, coraz mocniej władza musi sięgać po puder i zwyczajną przemoc medialną. Warto zobaczyć poniedziałkowe „Fakty TVN”, to jest w mojej opinii standard medialny rosyjski.
Kogo tym krzykiem chcą przekonać, że wszystko jest w porządku, jasne, rozstrzygnięte i dokładnie zbadane? Ludzi uczciwych i przyzwoitych nie przekonają, nie odpuścimy tej sprawy i prędzej czy później ją wyjaśnimy. Także to w jaki sposób dzisiaj „prowadzą śledztwo”. Więc kogo?
Jeśli jedynym celem takiego śledztwa jest zapewnienie bezpieczeństwa władzy, to można było je zamknąć już dawno. Polski podatnik i polski obywatel nie zasługuje by spektakl w którym dla zamknięcia dochodzenia w sprawie śmierci prezydenta i 95 przedstawicieli nie jest potrzebny nawet wrak roztrzaskanego samolotu, trwał tyle lat i tak drogo kosztował.
Wydane w ten sposób pieniądze lepiej przekazać tym wariatom, którzy uparcie szukają zaginionego malezyjskiego Boeinga i kogo mogą wołają na pomoc sięgają po najnowsze technologie, dają z siebie wszystko. To ludzie rozumiejący czym jest śmierć dla bliskich, jaką wagę ma prawda. To ludzie z innej niż postsowiecka cywilizacji.
A jeśli jednak chcecie za coś się na Malezyjczykach odegrać, to wyślijcie im prokuratora Szeląga. On im szybko zamknie dochodzenie bez żadnych czarnych skrzynek, żadnego wraku i żadnych porządnych badań.
Opinia CLKP - nowe fakty i pytania w sprawie katastrofy smoleńskiej
fot. smolenskzespol.sejm.gov.pl
Nie jest prawdą, że biegli Prokuratury w całości wykluczyli wybuchy. O braku eksplozji paliwowo-powietrznej w kadłubie wnioskowali między innymi na podstawie badań ciał ekshumowanych Ofiar katastrofy oraz analizie rozrzutu szczątków maszyny. Ten ostatni fakt sam w sobie jest znaczący, jeśli przypomnimy sobie wykonany dla Prokuratury Wojskowej raport archeologów, w którym pokazano, że poddany prospekcji za pomocą wykrywaczy metalu obszar wrakowiska był niewiele szerszy od samego samolotu.
Wskutek ustaleń ze stroną rosyjską nie zbadano w ogóle, czy na północ i południe od głównego pola szczątków znajdują się jakieś odłamki pochodzące z polskiego samolotu. Dlatego odniesienie się we wnioskowaniu biegłych z CLKP do niewielkiego rozrzutu szczątków jako argumentu za brakiem wybuchu wydaje się być działaniem, delikatnie mówiąc, nieuzasadnionym.
Natomiast, wbrew medialnemu jazgotowi, biegli w ogóle nie odnieśli się do możliwości wybuchów w skrzydle samolotu, chociaż stwierdzenie tego faktu wymaga przebicia się przez typową dla materiałów Prokuratury nowomowę:
Biegli analizując możliwość wystąpienia wybuchu przestrzennego brali pod uwagę nie tylko kadłub samolotu, ale również inne możliwe miejsca. Wnioskowanie w tym zakresie opiera się na analizie obszaru rozrzutu elementów samolotu, zaś informacje zawarte w zgromadzonym materiale dowodowym nie dają podstaw do wypowiedzenie się o możliwości wybuchu przestrzennego w innej części samolotu niż kadłub.
Biegli przeprowadzili badania „miejsca katastrofy samolotu Tu-154M nr 101 oraz ścieżki podejścia do lądowania od miejsca, w którym znajduje się bliższa radiolatarnia BPRM”.
W opinii pojawia się sensacyjna wiadomość: otóż znaleziono część należącą do samolotu Tu-154M przed brzozą- zgodnie z analizą blogera Tiger65 leżała ona kilkadziesiąt metrów na wschód od drzewa. Mamy zatem oficjalne potwierdzenie znalezienia odłamka samolotu najdalej przed brzozą ze wszystkich znanych odłamków- i to w materiale Prokuratury! Powstaje pytanie: co prokuratorzy zrobili z tą wiedzą, i jak w świetle tego faktu wypada jak zawsze kompletnie niezorientowany w sprawie śledztwa smoleńskiego Andrzej Seremet, który dziś rano zarzekał się, że wątek wybuchowy został wyczerpany?
Fakt znalezienia daleko przed brzozą fragmentu samolotu nie zdziwi tych z Czytelników, którzy pamiętają, że według hipotezy ekspertów Zespołu Parlamentarnego między bliższą radiolatarnią a brzozą miały miejsce pierwsze, niewielkie eksplozje w lewym skrzydle, a samo skrzydło zaczęło się rozpadać.
Obrońcy oficjalnych scenariuszy będą zaś musieli dokonać nie lada słownej ekwilibrystyki, aby udowodnić, że odłamek samolotu odbił się od drzew i wrócił około 40 metrów do tyłu.
W czasie prospekcji między BNDB a brzozą, „nie stwierdzono obecności fragmentów metalowych, których budowa wskazywałaby jednoznacznie na pochodzenie z samolotu lub które nosiłyby ślady działania wybuchu, z wyjątkiem kilku pokrytych głęboką korozją fragmentów pochodzących z okresu wojennego”.
W Opinii nie znajdziemy jednak informacji, czy i jak zabezpieczono te elementy, dla których identyfikacja nie była jednoznaczna- a zatem nie można było wykluczyć, że jednak mogą pochodzić z Tu-154M „101”. Nie wiadomo także, czy zostały przebadane, i jakie były wyniki tychże badań.
Jak napisano w Opinii, w celu pobrania próbek na miejscu składowania wraku:
Biegli wyselekcjonowali miejsca na szczątkach wraku i drobnych jego elementach noszące przede wszystkim ślady osmalenia i napylenia, aczkolwiek nie miały one znamion wskazujących na ich dynamiczne naniesienie. (…) badania szczątków samolotu Tu-154M nr 101 polegały na dokładnym obejrzeniu każdego zabezpieczonego elementu samolotu pod kątem ujawnienia śladów charakterystycznych dla działania wybuchu. Biegli w tym względzie kierowali się własnym doświadczeniem i wiedzą związaną z efektami niszczącego oddziaływania wybuchu.
Niestety, biegli- eksperci z zakresu badań chemicznych ze specjalności badania materiałów i urządzeń wybuchowych- z niewiadomych dla mnie powodów nie skupili się nad nieprzystającym do ich tezy o braku eksplozji wyglądem części samolotu, które pokazali na Fot. 16 i 75 w swojej Opinii.
Odłamki te noszą ślady sadzy, rozdzielone pasami czystej (nieosmolonej) blachy w miejscach, gdzie były przynitowane inne elementy. Wytłumaczenie ich wyglądu jest proste, jeśli przyjmiemy, że elementy te rozerwała eksplozja, np. paliwowo-powietrzna. Natomiast opisany przez biegłych mechanizm powstania wymienionych uszkodzeń w czasie pożarów na wrakowisku jest z oczywistych względów niemożliwy- najpierw bowiem odłamki zostały omyte falą ognia, zostawiającego sadzę, i prawie równocześnie rozerwane- ale nie na odwrót. Wydaje się, że zleceniodawcy z Prokuratury powinni zażądać przynajmniej doszczegółowienia opisu niszczenia opisanych odłamków samolotu, ponieważ jest on na bakier z elementarną logiką.
Nieustająca zamiennik niezauważania śladów jakiejkolwiek formy wybuchu, którą podejmują śledczy z Prokuratury Wojskowej, wbrew ich szczerym chęciom wygląda coraz bardziej groteskowo. Wydaje się, że sami nie zapoznali się z dokumentem, który odtajnili, a którego zawartość zaprzecza tezie o braku eksplozji. Tezie, którą wysnuwają z Opinii ci, którzy z jakichś względów tych eksplozji po prostu śmiertelnie się boją.
Porażka Laska, Tuska i "Wyborczej". Połowa Polaków nie wierzy w rządową wersję
Połowa Polaków nie wierzy w rządową wersję przyczyn katastrofy TU-154M – wynika z badania przeprowadzonego przez Homo Homini dla „Rzeczpospolitej”. Jak mówi szef Instytutu jest to ewidentna porażka zespołu Macieja Laska.
Dla 48 proc. respondentów przyczyny katastrofy wciąż są niewyjaśnione, ale również ważne jest, że tylko 18 proc. wierzy w dojście do prawdy, a aż 30 proc. uważa, że nigdy jej nie poznamy. Z kolei 38 proc. uważa, że przyczyny tragedii zostały wyjaśnione (dla 22 proc. są w pełni jasne, a 15 proc. - częściowo).
- Taka liczna grupa wątpiących to porażka rządowego zespołu Macieja Laska – mówi "Rzeczpospolitej" Marcin Duma, szef instytutu.
10 kwietnia, w czwartą rocznicę katastrofy smoleńskiej, zespół parlamentarny kierowany przez posła Antoniego Macierewicza, przedstawi raport dotyczący jej przyczyn. Raport ma zawierać m.in. opis rozpadu salonki Tu-154M i analizę działania rosyjskich specsłużb.
- Za kilka dni zostanie opublikowany raport zespołu parlamentarnego, który przedstawi dowody na to, że czarne skrzynki były sfałszowane – powiedział poseł Antoni Macierewicz.
Anatomia zbrodni - no to opowiem Wam, co zdarzyło się w Smoleńsku
Pijany Wania z zepsutym traktorem słuchający ruskiego disco, zdolny do bezmyślnej brutalności – ten stereotyp to tylko część prawdy o Rosji. Ona czasami chce, byśmy tak ją postrzegali. Ale jest dziedzina, w której Rosja jest precyzyjna niczym japońska elektronika. Okrucieństwo pijanego Wani używane jest przez rosyjskie służby specjalne w sposób przygotowany, przemyślany i inteligentny. Bo zleceniodawcy zawodowych morderców bywają inteligentni.
„Katyń był fragmentem szeroko opracowanego planu, który wykonano na zimno” – pisał Józef Czapski w książce „Na nieludzkiej ziemi”. Czwarta rocznica Smoleńska i trwająca rosyjska napaść na Ukrainę to odpowiedni moment, żebyśmy odpowiedzieli sobie bez autocenzury na pytanie, częścią jakiej operacji był 10 kwietnia 2010 r. Oglądam właśnie film Anity Gargas „Anatomia upadku 2”. Informacje o Smoleńsku zebrane w jednym miejscu robią szokujące wrażenie, tym bardziej że pojawiają się w przestrzeni publicznej, gdy dzięki twardej postawie Ukraińców Rosja musiała zdjąć maskę krainy dobrotliwej i miłującej pokój. Próbuję wczuć się w rolę obcokrajowca, który dowiaduje się, jak wygląda śledztwo smoleńskie w Polsce – kraju będącym członkiem Unii Europejskiej i NATO. Zapewne kręci ze zdziwieniem głową, myśląc, że ogląda film science fiction. To nie science fiction, to Rosja i postkomunizm – postanawiam wytłumaczyć zarówno jemu, jak i wielu zdezorientowanym moim rodakom.
Smoleńsk jako nowoczesny Katyń Pytanie: „Ale jaki motyw mogła mieć Rosja?” – pada częściej w nocnych Polaków rozmowach niż w mediach. „Żaden, bo przecież Lechowi Kaczyńskiemu niebawem kończyła się kadencja, a szanse na reelekcję miał raczej niewielkie” – podpowiadają te ostatnie. Odpowiedź, której sami sobie udzielamy, też bywa błędna lub niepełna. Celem Rosji nie była tylko likwidacja prezydenta Lecha Kaczyńskiego ani samo uderzenie w Polskę. W takim razie co? Ratując w 2008 r. pod przywództwem Lecha Kaczyńskiego Gruzję, kraje naszego regionu pierwszy raz od II wojny światowej zachowały się tak, jakby były pełnoprawnymi, zachodnimi państwami, a nie satelitami Moskwy. Obok polskiego prezydenta stał przywódca Ukrainy. Rosja nie chciała w swojej strefie wpływów ani niepodległych narodów zabiegających o swoje interesy, ani zachodnich standardów. W szczególności zaś nie chciała sojuszu polsko-ukraińskiego. Polska i jej sojusznicy nie byli dla Rosji największym kłopotem na świecie, ale znaczącym regionalnym zagrożeniem. Moskwa rozwiązała to zagrożenie w sposób typowy dla swojej polityki od wieków, natomiast dostosowany do czasów internetu i masowych mediów. Smoleńsk był demonstracją, odpowiedzią Rosji: jesteście tylko postkolonialnymi byłymi demoludami, skoro prezydenta Polski, która miała aspiracje wam przewodzić, można bezkarnie zabić. I zarówno jego naród, jak i zachodni sojusznicy nie ruszą w tej sprawie palcem. I pamiętajcie, że tego, kto będzie podskakiwał, spotka ten sam los. Rosja Putina prowadzi konsekwentną operację na rzecz podporządkowywania sobie dawnego bloku wschodniego i Smoleńsk był jej – jak wykażemy – logicznym elementem. Ci, którzy nie wierzyli w zamach, wysuwali zaraz po katastrofie argument, że byłby on dla Rosji zbyt ryzykowny. Cztery lata po 10 kwietnia wiemy już, że to nieprawda. Nawet ci, którzy twierdzą, że zamachu nie było, muszą przyznać, że Rosja jeśli tylko chciała, mogła go zorganizować. Międzynarodowa komisja w tej sprawie nie powstała. Moskwa ma nadal główne dowody w swoich rękach. Smoleńsk to był nowoczesny Katyń. Przygotowywany powoli, starannie, konsekwentnie i wszechstronnie. A jego sprawstwo zostało zamaskowane metodami, które są w użyciu w Rosji na co dzień, przy okazji zabójstw niewygodnych dziennikarzy czy działaczy praw człowieka. Tekst niniejszy służyć ma wyjaśnieniu, dlaczego i jak przygotowano tę zbrodnię.
Bunt Europejczyków drugiej kategorii Do pełnego zrozumienia, czym był Smoleńsk, jakie były jego przyczyny, przebieg i skutki, niezbędna jest wiedza z trzech dziedzin. Po pierwsze, systematyczne obserwowanie niezależnych śledztw dziennikarskich, naukowych konferencji, prac sejmowego zespołu. I obiektywne konfrontowanie ich dorobku z propagandą Rosjan i rządu Tuska. Wniosek: robi to niewielka część Polaków. Po drugie, znajomość metod imperium rosyjskiego w podboju świata. Sposobów doprowadzania do rozkładu państw, które Moskwa chce podbić lub zwasalizować. Zupełnie odmiennych od europejskich. W szczególności przydatna jest tu znajomość dorobku polskich sowietologów i znawców Rosji z czasów II RP i antykomunistycznej emigracji, w czasach zimnej wojny zatrudnianych przez Stany Zjednoczone i inne państwa Zachodu. Wniosek: zrozumienie rosyjskich metod jest wśród Polaków niewielkie i raczej instynktowne. Na pewno dużo mniejsze niż w XIX wieku czy w czasach PRL. Po trzecie, znajomość technologii morderstw politycznych, będących codziennością we współczesnej Rosji. Od początków, czyli PR-owych przygotowań, po schematy ich tuszowania. Wniosek: niewielu Polaków czytało Politkowską czy Litwinienkę. I znów: mają oni tylko potoczną, instynktowną wiedzę, że w Rosji władza jest bezkarna. Z tych trzech punktów wynika więc, że jakkolwiek większość Polaków nie wierzy Rosji, bo wie, co to komuna i KGB, to jednocześnie nie rozumie, jakiej operacji została poddana. By zrozumieć, jak niepokojące było dla Rosji to, co stało się w Gruzji, cofnijmy się do historycznego obrazka opisanego w powieści „Kontra” Józefa Mackiewicza. Jest to książka o losach żołnierzy z narodów leżących na wschód od Polski. Podczas wojny walczyli przeciwko Związkowi Sowieckiemu, a potem – jako członkowie narodów drugiej kategorii – zostali wydani przez cywilizowany Zachód w ręce Stalina. Gdy w Tbilisi obok polskiego prezydenta i z jego inicjatywy stanęli prezydenci Ukrainy, Litwy i Estonii oraz premier Łotwy, by zatrzymać rosyjskie czołgi, przełamany został ten fatalizm historii. Oto narody drugiej kategorii pierwszy raz zachowały się jak narody z tej lepszej Europy. 1989 r. nie był dla Moskwy takim szokiem. Po pierwsze, przegrywała z Ameryką Reagana, a nie z satelitami, w większości których opozycja była słaba. Po drugie, mniej lub bardziej sprawnie kontrolowała wymuszony na niej proces transformacji. W 2008 r. inicjatywa postawienia się Moskwie wyszła od byłych demoludów, a nie ze „starego” Zachodu.
„Istota siły rosyjskiej” Metody pacyfikowania buntowników Rosjanie mają wypracowane od wieków. W swoim głośnym artykule „Uwagi o istocie siły rosyjskiej” wybitny polski znawca Rosji Włodzimierz Bączkowski przytaczał książkę „Operacja warszawska” Borysa Szaposznikowa, profesora sowieckich uczelni, autora wojskowego planu sowieckiej napaści na Polskę z 1939 r. Książka dotyczyła wojny z 1920 r. Zdaniem Szaposznikowa, główną przyczyną porażki nie było wcale złe uzbrojenie armii, ale błędna ocena sytuacji wewnętrznej w Polsce. „Przeceniliśmy zrewolucjonizowanie wewnętrznej sytuacji w Polsce w tym okresie. Ta przesada w ocenie sytuacji w Polsce znalazła swój wyraz w nadmiernej, tzn. nieuzgodnionej z naszymi możliwościami, ofensywnej operacji” – pisał. Dowodził, że najważniejsze jest, by – zgodnie z rosyjską szkołą – wroga „spreparować” tak, żeby go można było „gołymi rękami wziąć” – „szapkami zakidat”. Bączkowski tłumaczył, że Zachód nie potrafi skutecznie przeciwstawiać się Moskwie, bo błędnie uważa ją za podobne sobie państwo europejskie. Tymczasem Rosja jest powierzchownie powleczonym europejskością państwem azjatyckim, czerpiącym wojenną strategię od Czyngis-chana i Chińczyków. Istotą jej siły nie jest wcale nowoczesna armia, bo takiej Moskwa nigdy nie miała, lecz rozkładanie wewnętrzne państw, które chce podbić. Pisał w tym kontekście o Polsce przedrozbiorowej i jej elitach żyjących z carskich pensji. Stwierdzał, że źródłem siły Moskwy „nie jest normalny w warunkach europejskich czynnik siły militarnej, lecz głęboka akcja polityczna, nacechowana treścią dywersyjną, rozkładową i propagandową”. Dopiero gdy podbijane państwo było niezdolne do obrony, następował „tryumfalny marsz hordy”. Naczelnym kłamstwem moskiewskiej propagandy jest twierdzenie, że rosyjskie służby robią to samo, co amerykańskie, izraelskie czy niemieckie. Nie – oprócz tego prowadzą działania, jakich nie prowadzi – na zbliżoną skalę - NIKT na świecie. Jak wspominał Jurij Bezmienow, były współpracownik sowieckiego wywiadu w latach 80., z pieniędzy KGB przeznaczonych na działania za granicą, zaledwie 10–15 proc. przeznaczone było na klasyczną działalność szpiegowską. Cała reszta, 85-90 proc., szła na działania w wolnym świecie legalne. Tworzenie partii politycznych, mediów, instytucji naukowych itp.
Preparowanie w praktyce Jakie narzędzia do prowadzenia tego typu działań miała Rosja w Polsce w 2008 r.? Polska była państwem, które przez pół wieku było pod moskiewskim panowaniem i nie odsunęło byłych komunistów od wpływów, lecz odwrotnie – zgodziło się, by to oni stworzyli postkomunistyczną oligarchię, kontrolowali media. Agentura Moskwy w III RP praktycznie nie była zwalczana. Moskwa w latach 2008–2010 zachowywała się z zimną racjonalnością. Używając słów Szaposznikowa, „preparowała” i „rozkładała” polskie instytucje albo czekała, aż partia Tuska w imię partykularnych interesów rozłoży je sama. Kalendarium tego, jak ludzi obozu niepodległościowego odsuwano od wpływu na władzę polityczną, służby specjalne, BOR, media, uczelnie wyższe, episkopat, zajęłoby tu wiele stron. Ich miejsce zajmowali, rzecz jasna, nie tylko rosyjscy agenci, lecz także osoby powiązane z Rosją innym typem zależności, np. interesami, oraz osoby bezideowe, chwiejne, słabego charakteru, pozbawione patriotycznej tożsamości, karierowicze itp., jednym słowem ci, co do których Rosja mogła mieć pewność, że nie będą stawiać oporu. 6 kwietnia 2010 r. prezes IPN, prof. Janusz Kurtyka, wypowiedział słowa: „Demontaż państwa już się skończył, teraz zaczną znikać ludzie”. Podobnie stan państwa diagnozowali Rosjanie. W międzyczasie korzystna dla nich stała się też koniunktura międzynarodowa – twardego Busha zastąpił Obama.
Profesjonalny PR seryjnego samobójcy Jednocześnie możemy dostrzec w Polsce sprzed 10 kwietnia działania, które z dzisiejszego punktu widzenia wyglądają na przygotowania do Smoleńska. Jak w Rosji przygotowuje się polityczne zbrodnie? Aleksander Litwinienko, zamordowany w 2006 r. były funkcjonariusz FSB, opisał te metody dość precyzyjnie. Był on wcześniej funkcjonariuszem Wydziału Federalnej Służby do Zwalczania Grup Przestępczych. Zajmowała się ona likwidowaniem ludzi niewygodnych dla Putina. Z opowieści Litwinienki wyłania się wstrząsający obraz. Polityczne morderstwo jest w Rosji produktem, który trzeba odpowiednio PR-owo sprzedać, tak jak polisę ubezpieczeniową, meble czy krem przeciwzmarszczkowy. Taka akcja PR-owska rozpoczyna się na długo przed samą egzekucją. Czasem początkiem zbrodni jest przez nikogo niezauważona notka prasowa. „Artykuły takie zamieszcza się w gazetach, może nie najbardziej popularnych. Pojawia się malutka wzmianka, gdzieś w kąciku” – opowiadał Litwinienko. Po co? To początek budowania legendy, która za jakiś czas pozwoli bezkarnie zabić. Służby mają na swoich usługach różnych drobnych podwykonawców. „Jedni wysadzają, drudzy strzelają z broni snajperskiej, trzeci operują siekierą” – wyliczał Litwinienko. Ale przy zabójstwach politycznych ważniejsi są inni: „Profesjonaliści otrzaskani w specsłużbach starannie zbierają informacje potrzebne do zaplanowania zabójstwa, zwłaszcza jeśli to zabójstwo polityczne. Zadanie – zbić z tropu śledczych i opinię społeczną, przedstawić prawdopodobną fałszywą wersję wydarzeń”. Jak przygotowywano PR-owo Smoleńsk? Od 2008 r. w polskich mediach pojawił się szereg narracji, które po 10 kwietnia przydatne się okazały do lansowania tezy, że to prezydent z pomocą pijanego generała są winni katastrofy. Historią o tym, jak prezydent naciskał na pilota, epatowano w 2008 r. po wylocie do Gruzji. Gra operacyjna w tej sprawie prowadzona była przed tym wylotem: rząd naciskał na Kaczyńskiego, by do Tbilisi nie poleciał. Wcześniej mieliśmy do czynienia z głośnymi awanturami o udostępnienie prezydentowi rządowego samolotu, m.in. podczas wyjazdu na szczyt do Brukseli. Zrobiono więc wszystko, by przekonać prezydenta, że rząd może znów piętrzyć kłopoty z samolotem do storpedowania jego misji. I zachęcić go, by – gdy pilot odmówi wykonania lotu do Tbilisi – naciskał na niego. Ale przez media przetoczyła się jeszcze jedna kampania, z pozoru całkiem kuriozalna. „Czy prezydent Lech Kaczyński nadużywa alkoholu?” – pytał już w 2008 r. Janusz Palikot. Skłonności do pijaństwa przypisywał też Kancelarii Prezydenta – mało kto pamięta dziś newsy o tym, że kupuje ona duże ilości małych buteleczek alkoholu, tzw. małpek. Z punktu widzenia ówczesnych kampanii nienawiści wobec Kaczyńskiego te akurat wypowiedzi Palikota były mało skuteczne. Z pijaństwem kojarzył się jego poprzednik Aleksander Kwaśniewski. Poza tym prezydent Kaczyński miał być według tychże mediów antypatycznym sztywniakiem, w przeciwieństwie do sympatycznego luzaka Tuska, więc przypisywanie mu skłonności do nadużywania wina było im raczej nie na rękę. Sprawa wróciła po Smoleńsku. Palikot powściągał nieco język do wyborów prezydenckich w 2010 r., które wygrał jego przyjaciel Bronisław Komorowski. Dzień po nich zaatakował insynuacjami: „Czy pobrano i przebadano krew Lecha Kaczyńskiego pod kątem obecności alkoholu? Czy prezydent był na pokładzie pod wpływem alkoholu?”.
Odczłowieczanie przyszłej ofiary Oprócz tych kampanii, szokująco przydatnych później kłamcom smoleńskim, media zrobiły bardzo wiele, by Polacy „nie płakali po Kaczyńskim”. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że w tej odczłowieczającej kampanii nienawiści wobec prezydenta, która szalała w polskich mediach, wiodącą rolę odegrali ludzie Rosji. To był nieustanny bluzg rodem z hitlerowskiej lub stalinowskiej propagandy, i to w skrajnym wydaniu. Zanim prezydent został zamordowany, wszyscy Polacy mieli mieć w głowach zakodowane, że to brzydki karzeł, zapijaczony, mlaszczący, śliniący się, nieumiejący się wypowiedzieć półdebil. Takiego nikt przecież żałować nie będzie. Gdy wtedy protestowałem przeciwko temu obrzucaniu gównem, zadawałem sobie pytanie, dlaczego właściwie Lech Kaczyński – polityk umiarkowany, zatrudniający w prezydenckiej kancelarii osoby dalekie od jego obozu politycznego – jest atakowany z największym natężeniem nienawiści. Odpowiedź poznaliśmy 10 kwietnia – oni przygotowywali jego likwidację.
A teraz was pokochamy Rosyjska intryga spowodowała rozdzielenie wizyt z 7 i 10 kwietnia. W tej drugiej wzięli udział w większości ludzie polskiego obozu niepodległościowego. A po 7 kwietnia stała rzecz bez precedensu: Rosja Putina wręcz pokochała Polskę. Lektura rosyjskiej prasy z dni poprzedzających Smoleńsk poraża. W rosyjskiej telewizji pokazano film „Katyń”. 9 kwietnia 2010 r. Wacław Radziwinowicz, moskiewski korespondent „michnikowego szmatławca”, relacjonował entuzjastycznie: „Dzięki obchodom katyńskim występują w mediach ludzie do tej pory cytowani niechętnie. Znakomitą robotę wykonała Natalia Lebiediewa, autorka fundamentalnych prac historycznych o tej zbrodni. (...) I prawie wszystkie czwartkowe gazety powołują się na Lebiediewą. Rządowa »Rossijskaja Gazieta«, która Katyniowi poświęciła czołówkę, powtarza za Natalią Siergiejewną, że »sam prezydent Rosji jest gotów potępić stalinizm«”. Czy taka Rosja mogła nazajutrz dokonać w Smoleńsku zamachu? Wykluczone!
Cel zamachu: polska godność Co osiągnęła Rosja 10 kwietnia 2010 r.? Zginęli niepodległościowi polscy politycy, na czele z niewygodnym prezydentem, którego miejsce zajął ich przyjaciel Bronisław Komorowski. Ale z punktu widzenia głównego celu Rosji – degradacji lidera regionu – było to jeszcze niewiele. Celem katastrofy smoleńskiej była katastrofa posmoleńska, demonstracja, że Polska to postkolonialny bantustan. Rząd Tuska nie zawiódł Rosji – oddał jej śledztwo i nie wystąpił o międzynarodową komisję ds. zbadania katastrofy. A skoro tak, to i świat mógł milczeć i udawać, że nic się nie stało. A po „wspaniałych gestach solidarności” rosyjskiej władzy opinia publiczna zaczęła być co jakiś czas inforowana o bulwersujących „zaniedbaniach” Rosji w smoleńskim śledztwie, które miały być częścią typowego dla tego kraju bałaganu. Twierdzę, że żadne z nich nie wynikało z bałaganiarstwa. Wymieńmy kilka. Nie było efektem rosyjskiego bałaganu porzucenie na wiele miesięcy na płycie lotniska szczątków ciał i elementów samolotu. Nie było nim zamienienie ciał w trumnach. Nie przypadkiem także zdjęcia nagich ciał ofiar trafiły do internetu. To nie pomyłka spowodowała, że świat usłyszał kłamliwe słowa o pijanym polskim generale, który rozbił samolot. To nie z powodu bałaganu do ciał ofiar katastrofy wrzucano śmieci. To nie przypadkiem rodzina Anny Solidarność w Moskwie zobaczyła jej ciało zachowane w dobrym stanie, a w Polsce na stole sekcyjnym szczątki mające być jej ciałem pozbawione były głowy. Tak, ani jedno z tych strasznych wydarzeń nie było dziełem przypadku. Każde było starannie zaplanowane. Celem Smoleńska była degradacja Polski. Jednym ze sposobów zrealizowania tego celu – poniżenie godności Polaków. Zachodni czytelnik przeczytawszy powyższe, popuka się w głowę. Ludziom z krajów cywilizowanych trudno uwierzyć w to, że można prowadzić politykę takimi metodami. Godność to pojęcie w polskiej debacie niemal zapomniane. Jeśli pojawia się, to przeważnie w przy okazji wspomnień o robotniczych protestach z czasów komunizmu. Niesłusznie zaliczone one zostało do kategorii abstrakcyjnych i nieuchwytnych. Tymczasem w momentach kryzysowych w życiu narodów godność lub jej brak decyduje o ich najważniejszych wyborach. O tym, czy bić się, czy nie bić. Czy ryzykować walkę o wolność, czy się poddać. Posługiwanie się pojęciem godności wcale nie wyklucza realpolitik, odwrotnie – poszerza możliwości prowadzenia realnych działań. Armia, której morale jest wysokie, jest bardziej użyteczna, co nie znaczy, że nie możemy jej poddać, jeśli nie ma szans na zwycięstwo. Rosja zobaczyła w Lechu Kaczyńskim w Tbilisi w 2008 r. to, co tyle razy w historii sprawiało jej kłopoty: renesans polskiej godności. Uznała, że Polska, w której zamiast mentalności niewolniczej odbudowuje się godność narodowa, jest dla niej realnym zagrożeniem. Po 10 kwietnia Polska straciła godność, rechocząc ze Smoleńska pod dyktando medialnych przyjaciół Moskwy. Dopiero wtedy cel zamachu został osiągnięty.
Jak się tuszuje zbrodnie w Rosji Poniżaniu towarzyszyć miał brak twardych dowodów na zamach. Lista tych, którzy mieli wiedzę o katastrofie i zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach, jest długa i pisaliśmy o nich wielokrotnie. Ale obserwowanie chwytów smoleńskich kłamców pokazuje, że tak naprawdę Moskwa wdrożyła po 10 kwietnia wobec Polski schemat propagandowy, który wielokrotnie stosowała wobec własnych obywateli. Maskowanie sprawstwa zbrodni zostało PR-owo przygotowane nie gorzej niż sama zbrodnia. W artykule „Metody śledcze pułkownika Putina” w „Gazecie Polskiej” z 2 lutego 2011 r. zestawiłem wiedzę na temat 35 morderstw politycznych dokonanych w Rosji w poprzednich latach. W większości ofiarami byli dziennikarze. Sprawdziłem, jakie przyczyny ich śmierci „odkrywali” rosyjscy śledczy. To była szokująca lektura. MAK nie musiał wysilać się na wymyślanie żadnych nowych uzasadnień, pisząc raport o przyczynach katastrofy w Smoleńsku. W Rosji kalki te są w użyciu – dosłownie – na co dzień. Alkohol, brawura, słaba psychika, fiksacja urządzeń technicznych – wiadomo, ten rosyjski bałagan! – należą do używanych najczęściej. Częstą praktyką jest to, że – jak w przypadku Smoleńska – zaraz po morderstwie prokuratura wyklucza jego polityczny motyw. Wymieńmy parę przykładów. Zabity Siergiej Protazanow, dziennikarz gazety „Porozumienie Obywatelskie”, był, zdaniem rosyjskiej milicji, pijany niczym gen. Andrzej Błasik. Kiedy mordercy odwiedzili reportera Ilję Zimina, który w nocy wrócił z klubu, akurat popsuł się monitoring w budynku, gdzie mieszkał – równie kiepski jak radar w Smoleńsku. Redaktora Magomeda Jewłojewa zgubiła z kolei – niemal polska – brawura, przez którą przypadkiem został postrzelony w głowę. Przypadek kpt. Arkadiusza Protasiuka, u którego MAK stwierdził „przewagę konformizmu w cechach charakteru”, to też tylko złagodzona wersja potraktowania dziennikarza Iwana Safronowa. Śledczy uznali, że jego śmierć była „wynikiem skłonności samobójczych”, których nigdy nie zauważyła rodzina ani koledzy. A jeśli polityk zginie w katastrofie lotniczej? Ten wariant MAK przećwiczył już na gen. Lebiedziu. Winny jest pilot i mgła, a także prawdopodobne naciski ważnych osób na pokładzie śmigłowca, którym leciał (raport z 2002 r.).
Big Brother pod Krzyżem Pamięci A problem z tymi, którzy drażnią władzę żałobą, żądaniem prawdy? Wywracanie zniczy, kradzież kwiatów i zdjęć zamordowanych też nie były oryginalnym pomysłem Hanny Gronkiewicz-Waltz. Identycznie zachowała się rosyjska milicja po zamordowaniu dziennikarki Anastazji Baburowej i adwokata Stanisława Markiełowa. „Tu jest normalna moskiewska ulica, a nie cmentarz!” – czczący ich pamięć słyszeli od rosyjskiej milicji to samo, co polscy obrońcy Krzyża Pamięci na Krakowskim Przedmieściu. Twierdzę, że Rosja i prorosyjskie lobby w Polsce od początku, w uporządkowany sposób, przystąpiły do kanalizowania polskich protestów po Smoleńsku. Było dla niej jasne, że w Polsce znajdą się ludzie nieprzemakalni na jej propagandę. Częścią jej planu, który zawiódł, było to, że po zamordowaniu Lecha Kaczyńskiego obóz niepodległościowy pójdzie w rozsypkę. A potem był spektakl, mający skojarzyć domaganie się prawdy o Smoleńsku, ze „sklerotycznymi świrami spod Krzyża”. Niczym w programie Big Brother wszystkie kamery prorządowych telewizji ustawiono przy grupie modlących się ludzi w publicznym miejscu, w okolicy czynnych do późna knajp. Jednocześnie pojawiła się grupa codziennie przychodzących tam przeciwników, która zachęcała pijaną młodzież do szydzenia z nich. Jeśli nie wierzysz w to, że w sprawie Smoleńska Rosjanie prowadzą rzetelne śledztwo, to jesteś taki jak ci spod Krzyża – taki miał być medialny wydźwięk awantury. A jacy oni są? Starzy, sklerotyczni, tępawi, ponurzy, zdewociali, słabi, niepełnosprawni. A jednocześnie niebywale agresywni, sfanatyzowani i usiłujący terroryzować resztę obywateli. Telewizyjne migawki pokazywały: ci, którzy są młodzi, pełni życia, robią sobie jaja z takich jak oni. Filmiki w internecie to był już Big Brother Ekstra, tylko dla dorosłych: mogliśmy zobaczyć, jak popychają ich, plują na nich, oddają mocz na ich znicze. Może to nieładnie, ale tamci aż się o to proszą przez swoją agresję – brzmiał przekaz. Wnioski dla widza: nie gadaj o Smoleńsku, bo jak będziesz bredził o zamachu, będziesz taki jak ci, na których plują i oddają mocz. Na pewno tego chcesz? Maski liderów tego spektaklu spadały powoli. Jeden z modlących się Andrzej Hadacz idealnie spełniał zapotrzebowanie mediów, które pragnęły pokazać „oszołoma” spod Krzyża. Okrzyki: „Nienawidzę ich” oraz deklaracje, że Tusk i Komorowski powinni dostać kulkę w łeb, stały się medialnymi hitami. A później odmieniony Hadacz pojawił się na Paradzie Równości razem z Ryszardem Kaliszem i Robertem Biedroniem. A lider wrogów Krzyża, który tak sprawnie i przy bierności policji podpuszczał przeciwko „moherom” młodzież? Zbigniew S., ps. „Niemiec”, oskarżony w sprawie szantażowania senatora Krzysztofa Piesiewicza, okazał się skazanym wcześniej za gwałt kryminalistą.
Rosyjski kompleks niższości I jeszcze jedna dygresja na koniec. Wydaje się prawdopodobne, że na decyzję o zamordowaniu polskiego prezydenta w Smoleńsku miał wpływ odwieczny kompleks niższości, jaki Rosjanie czują wobec Polaków. Rosyjska władza, wnioskując z historycznych doświadczeń, wręcz przecenia polskie zagrożenie. Sowietolog Ryszard Wraga pisał: „Trzeba być Rosjaninem, żeby wiedzieć, jak wielkie poczucie niższości żywią Rosjanie w stosunku do Polaków. Na to poczucie niższości składały się wieki historii. Wpływy polskiej myśli politycznej, społecznej i duchowej odegrały ogromną rolę w życiu Rosji”. Nad usunięciem śladów polskich wpływów mocno pracowali bolszewicy w pierwszych latach po rewolucji. „Sztaby zsowietyzowanych profesorów i literatów usunęły z piśmiennictwa rosyjskiego wszystko, co świadczyło o roli Polski w życiu wschodniej Europy, o jej wpływach na naród rosyjski, a zwłaszcza ukraiński i białoruski” – stwierdzał Wraga. Polakożerstwo rosyjskich elit brało się właśnie z tego kompleksu. „Świadome i inteligentne społeczeństwo rosyjskie zawsze sobie zdawało sprawę z tej żywotności i atrakcyjności polskiej kultury w stosunku do Wschodu. I pewnym aktem samoobrony była ta nagminna szowinistyczna antypolskość i polakożerstwo, jakimi są przesiąknięte prawie bez wyjątku wszystkie dzieła literatury rosyjskiej” – diagnozuje Wraga. Prof. Stanisław Swianiewicz, cudem ocalały z Katynia profesor ekonomii, w książce „W cieniu Katynia” czyni pewną rewelacyjną uwagę. Uznaje, że tylko Katyń i deportacje Czeczenów z lat 40. (co czwarty z nich nie przeżył) łączyło coś, co wykraczało poza logikę sowieckiego terroru. Swianiewicz był autorem prac o ekonomicznym uzasadnieniu niewolniczej pracy w łagrach. Odkrył, że Katyń i deportacje nie pasowały do tego uzasadnienia. Przeciwnie. O deportacjach pisał: „Wyrwanie z aparatu gospodarczego w okresie głodu spowodowanego wojną kilkuset tysięcy producentów środków żywnościowych i rzucenie ich w bezludne stepy było nonsensem gospodarczym”. A o Katyniu: „tak samo (...) nonsensem gospodarczym było zlikwidowanie fizyczne tylu wysoko kwalifikowanych specjalistów”. Chodziło o te narody, które w historii okazywały się odporne na rosyjskie działania mające rozwalić je od środka. W przypadku Polski o 1920 r., w przypadku Czeczenów o powstania z XIX w.
Przywrócić godność „Swój »sukces« Rosja zawdzięcza umiejętności budowania siły z procesów rozkładowych i ludzkiego upadku. (…) Z podźwignięciem się człowieka i społeczeństw z nędzy automatycznie nastąpi zmierzch sowieckiej Rosji” – tak o rosyjskiej strategii pisał Henryk Józewski, współpracownik Marszałka Piłsudskiego, a potem jeden z Żołnierzy Wyklętych. W 2010 r. zaatakowana Polska nie zdołała się podźwignąć z upadku. Zabrakło nam determinacji Ukraińców na kijowskim Majdanie. Ale liczba Polaków, którzy chcą powrotu polskiej tożsamości, rośnie. Stąd też każda zamiennik przywrócenia nam godności niszczona jest z furią przez posługującą się nienagannym polskim rosyjską agenturę wpływu. Ciągiem dalszym tego artykułu niech będzie film Anity Gargas, której mrówcza praca przyczynia się do przywrócenia Polakom godności. A 10 kwietnia 2014 r. niech wszyscy wolni Polacy spotkają się – jak wiele razy w historii – na Krakowskim Przedmieściu. Do zobaczenia.
Wiem, że mamy resentyment do Rosjan, to u nas naturalne. Nasza relacja do nich to tzw. kompleks małego z klasy, który na placu zabaw lub w klasie obrywa od większego. Dokładnie tak samo jak my Rosjan, postrzegają nas Litwini. My oburzamy się na tych ostatnich, że w Wilnie nie zgadzają się na podwójne nazwy ulic, ale czy my zgodzilibyśmy się na rosyjskie nazwy w Warszawie, gdyby mieszkało tam 30% Rosjan? Wątpie. Wciąż przytaczamy tezę, że ŚP. Prezydent Kaczyński poniósł śmierć, ponieważ miał odwagę stanąć w 2008 roku naprzeciw atakującej Gruzję Rosji. No i stanął. Nie zmieniło to wszakże faktu, iż Abchazja oraz Osetia znajdują się dziś pod rosyjską kontrolą. Możemy się śmiać z Putina i z Rosjan - bo co nam pozostało. Nie zmienia to jednak faktu (i nie ma tu znaczenia jakimi pejoratywami będziemy go określać), że Putin jest politykiem nad wyraz inteligentnym i skutecznym, a uprawiana przez niego polityka jest w pełni profesjonalna. W profesjonalnej polityce nie ma miejsca na uczucia i sentymenty, a zwłaszcza na zemstę! Aby położyć Polskę na kolana nie trzeba dziś zabijać jej elity, wystarczy wprowadzić embargo na mięso i przetwory mleczne. W dalszej kolejności podnieść wypowiedzieć umowę o dostarczanie gazu i podnieść jego cenę, co wykolei nasz przemysł azotowy, zablokować mały ruch graniczny w warmińsko - mazurskim, co pozbawi zajęcia kolejne procenty polskich obywateli, przestać odwiedzać Kraków i Zakopane... I po co robić u siebie spektakl? Przeczytałem ostatnio, że Putin w zamach smoleński wierzy bardziej niż komisja Macierewicza. W jego wierze umocniły go opublikowane przez izraelską prasę doniesienia Mosadu oraz dodatkowo decyzja polskich władz o przekazaniu śledztwa Rosji. Rosjanie dostali wyraźny sygnał, że ktoś wrabia ich w cudzą robotę. Powtarzam jeszcze raz, gdyby Putin chciał zlikwidować prezydenta Kaczyńskiego, w tak upokarzający sposób, Tutka rozstrzaskałaby się w lipcu 2008 r, na lotnisku w Paryżu! Skoro nie Rosja to kto? Tak naprawdę chociażby Francja skorzystała dużo bardziej na śmierci Przezydenta Kaczyńskiego niż oskarżana przez wszystkich Rosja. Brak zainteresowania Obamy Afryką Płn, sprawił że Francja zaczęła analizować sytuację polityczną w Tunezji, Egipcie, Maroku i innych. Od maja - czerwca 2010 trwała zmasowana akcja francuskiego wywiadu polegająca na przerzucaniu agentów i finansowaniu grup separatystycznych, których celem miało być obalenie pro amerykańskich dyktatorów. (We Francji do dziś istnieje ponad partyjne porozumienie, które nie może wybaczyć de Gaullowi i jego następcom Algierii oraz innych błędów. Do ich sympatyków zalicza się również Sarko). Nikt nie widział problemu. Izrael oczywiście krzyczał, ale nikt nie brał go poważnie. Gdyby wówczas żył Kaczyński, sprawa tak by się nie potoczyła! ŚP. Prezydent wierzył (i SŁUSZNIE!), że jedyną alternatywą dla Rosji i europejskiego marazmu jest oś Washington - Warsaw - Tel Aviv. A jak myślicie, dlaczego niemieckie i francuskie gazety ciągle wytykały PISowi rzekomy antysemityzm??? Po to by wzburzać Amerykański Kongres Żydów, licząc że może on wymusi na administracji Busha i władzach Izraela ograniczenie kontaktów politycznych z Polską. Arabska wiosna była operacją francuskiego BRR-u. Miała przywrócić hegemonię Francji w tej części świata. I udało się, tylko zawiodła demokracja... "Ciemny Lud" wybrał Hollande, który skupił się na zupełnie innych sprawach. Nie tylko w Rosji giną niewygodni dziennikarze i obrońcy praw człowieka! Giną tam, gdzie dzieje się wielka polityka. Jednak nie zawsze o wszystkim się nam mówi!
10 kwi 2014, 19:08
Re: Katastrofa smoleńska
makoma
Tak naprawdę chociażby Francja skorzystała dużo bardziej na śmierci Prezydenta Kaczyńskiego niż oskarżana przez wszystkich Rosja.
A jeszcze bardziej skorzystał Komorowski, Sikorski, Tusk... Nie podejrzewam ich o zamach - stwierdzam tylko fakt. Ich miny (i gesty) w Smoleńsku, na Okęciu same to potwierdzają...
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
10 kwi 2014, 20:23
Re: Katastrofa smoleńska
Salonka prezydenta. Tam nastąpił wybuch. Szokujące ustalenia ekspertów zespołu Macierewicza
Podczas lotu do Smoleńska doszło do wybuchu w salonce Lecha Kaczyńskiego. Ogromna siła rozerwała jej prawą burtę, rozrzucając zwęglone elementy w promieniu kilkudziesięciu metrów – wynika z materiałów zgromadzonych przez zespół Antoniego Macierewicza. To prawdopodobnie ta eksplozja zabiła prezydenta i jego małżonkę - pisze „Gazeta Polska”.
O tym, że 10 kwietnia 2010 r. na pokładzie rządowego tupolewa doszło do wybuchów (m.in. na skrzydle), eksperci zespołu Antoniego Macierewicza mówili już od kilkunastu miesięcy. W najnowszym raporcie, zaprezentowanym równo cztery lata po katastrofie, przedstawione zostaną dowody, że ostatnia eksplozja nastąpiła w salonce prezydenta Lecha Kaczyńskiego. To niewielkie pomieszczenie przeznaczone dla pary prezydenckiej znajdujące się zaraz za kabiną pilotów.
Wyrwana burta, nadpalona tapicerka
Wstrząsające ustalenia ekspertów zespołu parlamentarnego oparte są przede wszystkim na analizie zniszczeń poszczególnych elementów samolotu. Wynika z niej, że z maszyny został wyrwany fragment prawej burty salonki i toalety prezydenckiej. Element ten widać na wielu fotografiach z miejsca katastrofy. Jedną z nich prezentujemy poniżej, resztę można obejrzeć w najnowszym raporcie zespołu parlamentarnego.
W poszyciu Tu-154 – właśnie w miejscu między wyrwanym fragmentem prawej burty a częścią burty z napisem „Republic of Poland” – znajduje się luka wyraźnie wskazująca na zniszczenie tej części tupolewa. Blachy poszycia w okolicy tej „dziury”, powstałej na styku salonki i toalety prezydenckiej, wywinięte są na zewnątrz. To ewidentny dowód, że fragment prawej burty rozerwany został falą uderzeniową pochodzącą z wewnętrznej przestrzeni warstw poszycia Tu-154.
Na eksplozję jednoznacznie wskazuje także stan niektórych elementów wyrwanego fragmentu prawej burty salonki i toalety. Pianka izolacyjna otulająca wręgi samolotu jest nadpalona, a szyba okna toalety okopcona. Zwraca też uwagę rozerwana, osmalona i nadtopiona tapicerka wewnętrzna. Na fotografiach opublikowanych w raporcie widać, że temperatura wyrwanej burty była tak wysoka, iż trawa pod nią została wypalona.
Wszystkie te części prawej burty noszą ślady ognia, choć w miejscu, w którym je znaleziono, nie było żadnego pożaru.
Rozkład elementów
O rozerwaniu prawej burty salonki prezydenckiej przez wybuch wewnątrz samolotu świadczy również rozrzut jej poszczególnych elementów na terenie katastrofy.
Autor analizy zawartej w raporcie zespołu parlamentarnego zaznaczył na zdjęciach satelitarnych miejsca, w których znaleziono: 1) prawą burtę salonki prezydenckiej z napisem „Republic of Poland”, 2) fragment wyrwanej prawej burty salonki, 3) wyrwane zaślepione drzwi salonki (w samolocie były umieszczone za blatem stołu), 4) siedzisko kanapy z salonki prezydenta. Każda z tych części została odnaleziona w innym miejscu wrakowiska, np. prawą i lewą część okna salonki prezydenckiej dzieli na miejscu katastrofy aż 28 m! Co więcej, części te zlokalizowano w osi prostopadłej do kierunku przemieszczania się Tu-154. Ich położenia nie da się więc wytłumaczyć torem lotu tupolewa.
Zdaniem ekspertów zespołu parlamentarnego taki rozkład części prawej burty na wrakowisku to niepodważalny dowód, że przemieściły się one na miejscu zdarzenia w wyniku eksplozji.
Autor analizy zauważa przy tym jeszcze jedną niezwykle zastanawiającą rzecz. Otóż miejsce upadku fragmentu prawej burty z częścią obramowania okna salonki prezydenckiej zostało w grafice zamieszczonej w raporcie MAK... zaczernione i niewymienione w wykazie odłamków. Rosjanie sfałszowali więc oficjalny dokument, by ukryć prawdziwe położenie rozerwanego przez eksplozję elementu samolotu.
Całość artykułu w najnowszym numerze tygodnika „Gazeta Polska”
Dowód na wybuch w salonce prezydenckiej Tu-154: wyrwany i nadpalony panel wewnętrznej tapicerki z tupolewa
Zespół Laska odpowiada Antoniemu Macierewiczowi. I od razu posuwa się do kłamstwa
Przedstawiciele zespołu Macieja Laska powiedzili, że biegli krakowskiego Instytytu Ekspertyz Sądowych stwierdzili, iż na nagraniu z kokpitu słychać uderzenie samolotu w brzozę. To nieprawda: w stenogramie opracowanym przez krakowskich biegłych nie ma mowy o brzozie lub drzewie (jak w stenogramach komisji Millera), lecz o "odgłosach przemieszczających się przedmiotów".
Jak można było przypuszczać - członkowie zespołu Macieja Laska powtórzyli na dzisiejszej konferencji swoje dawne tezy o błędach pilotów. Podkreślali też, że wybuch na pokładzie Tu-154 to absurdalna hipoteza, a rozczłonkowanie maszyny nie jest wcale tak duże.
Eksperci Laska powołali się m.in. na... stenogram Instytutu Ekspertyz Sądowych, którego biegli mieli stwierdzić, że na nagraniu z kokpitu słychać zderzenie z brzozą. Tymczasem w ekspertyzie tej mowa jest jedynie o "odgłosach przemieszczających się przedmiotów". Ów dźwięk, mający być według Laska dźwiękiem uderzenia w drzewo, trwa zdaniem biegłych z IES aż 6 sekund.
Ale to niejedynie przekłamanie na dzisiejszej konferencji zespołu Laska. Rządowi eksperci kilkakrotnie zapewniali, że kopie czarnych skrzynek nie mogły zostać sfałszowane. Niestety, Maciej Lasek nie wyjaśnił faktu istnienia aż pięciu różnych kopii zapisów rozmów z kokpitu - każdej o innym czasie trwania. Różnice między długością poszczególnych kopii sięgają aż dwóch minut - nikt nigdy nie wyjaśnił dlaczego. Co więcej, rozbieżności dotyczą nie tylko czasu trwania całości nagrania, ale też odstępów między poszczególnymi wypowiedziami. Np. w oficjalnym stenogramie MAK między dwoma zdaniami wypowiadanymi przez dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazanę mijają 3 minuty i 48 sekund, podczas gdy na kopii badanej przez Forenex te same wypowiedzi dzieli 3 minuty i 34 sekundy. W jaki sposób obie kopie mogą być więc prawdziwe?
Na konferencji rządowi eksperci stwierdzili również, że zasilanie samolotu przestało działać z momentem uderzenia Tu-154 w ziemię. To także nieprawda. „Gazeta Polska” już w styczniu 2011 r. ujawniła, że zanik zasilania i zamrożenie pamięci komputera pokładowego FMS (Flight Management System) samolotu nastąpił 15 m nad ziemią. Wynika to wprost z... raportu MAK. Podane w nim współrzędne miejsca, w którym rozbił się samolot, i współrzędne zatrzymania się komputera pokładowego FMS dzieli bowiem ok. 140 m, choć gdyby przyczyną katastrofy było uderzenie w ziemię, powinno to być to samo miejsce. Tymczasem gdy nastąpił zanik zasilania FMS, polski Tu-154 znajdował się około 60 m przed miejscem pierwszego zderzenia z gruntem i około 600 m od progu pasa.
Z prof. Igorem Trunowem, rosyjskim adwokatem specjalizującym się w sprawach wypadków i aktów terrorystycznych, rozmawia Piotr Falkowski
Jako pełnomocnik ofiar albo rodzin ofiar katastrof z reguły staje Pan w śledztwie i w sądzie przeciwko instytucjom państwowym. To chyba nie jest światowy standard? – Chodzi o to, że we wszelkie katastrofy technogenne w pewien sposób zaangażowane jest państwo, np. w 2004 r. zawalił się w Moskwie dach centrum sportowo-rozrywkowego Transwal-Park. Na miejscu zginęło 28 osób, sto zostało inwalidami. To centrum było prywatne, ale okazało się, że jego właścicielem była Jelena Baturina, żona ówczesnego mera Moskwy Jurija Łużkowa. Do dzisiaj nie daje się pociągnąć tych instytucji do odpowiedzialności. Sprawy karnej w ogóle nie skierowano do sądu – umarła na etapie śledztwa. Nikt nie został nawet zatrzymany. Sąd jest w Rosji przedłużeniem państwa, a sędzia – urzędnikiem państwowym. Sędziowie mianowani są w ramach logiki funkcjonowania państwa i oczywiście nie stoją po stronie obrony praw i interesów pojedynczych osób.
Podobnie jest z katastrofami lotniczymi? – W okresie ostatnich około 15 lat widać tendencję, by sprawy karne nigdy nie trafiały do sądu. Proszę zrozumieć, że śledztwo jest u nas specyficzne, zamknięte i utajnione, nie trafia do rąk osób przypadkowych. Można zobaczyć, co zrobili śledczy, jakie mają dowody, tylko w sądzie, gdzie możliwa jest jakakolwiek przejrzystość. W ciągu ostatnich 15 lat żadna katastrofa lotnicza nie trafiła do sądu i nie wiemy, dlaczego do nich doszło. Znamy tylko wywody, w których wszystko zrzuca się na nieżyjących lotników. Albo źle hamowali, albo byli pijani, zażywali jakieś lekarstwa, nie mieli doświadczenia itd. W przypadku katastrofy pod Permem (14 września 2008 r.) znaleziono ślady alkoholu rzekomo znajdującego się we krwi pilota, którego ciało spłonęło i zostały zwęglone resztki. Jak można znaleźć krew w popiołach, a w niej jeszcze spirytus, który przecież sam się spala?
Alkohol to częsty motyw w obwinianiu uczestników katastrof lotniczych? – MAK razem z Komitetem Śledczym mają chyba na etatach pisarzy science fiction, bo niektóre ich pomysły naprawdę wyróżniają się oryginalnością. Weźmy choćby katastrofę w Jarosławiu (7 września 2011 r.). Tam stwierdzono, że podczas startu był zaciągnięty hamulec kół i to wpłynęło na rozbieg. Na pasie nie ma śladów tego hamowania. Poza tym samolot uniósł się już 6 metrów nad ziemię. A wtedy hamulce kół już tylko ściskają zawieszone w powietrzu koła, nie wpływają na silniki ani skrzydła.
Dlaczego władze Rosji pozwalają sobie na coś takiego, przecież taka liczba katastrof lotniczych musi niepokoić. To wpływa na zaufanie obywateli do państwa, pogarsza wizerunek kraju za granicą. – To wszystko ofiary imperialnych ambicji państwa. Ofiary te pochłania potwór złożony z MAK, Komitetu Śledczego i ministerstwa transportu. Dlaczego? Otóż działania MAK rozciągają się na 12 krajów, byłych republik Związku Sowieckiego, w których posiada on w efekcie spore wpływy. Tylko Ukraina utworzyła własne struktury i bazę normatywną, w efekcie praktycznie uniezależniła się od MAK. Pozostałe państwa (poza oczywiście Rosją) nie są w stanie stworzyć własnych struktur lotniczych na wystarczającym poziomie profesjonalizmu.
Nie boi się Pan latać samolotami? – Po tej rozmowie być może i pan niezbyt pewnie będzie się czuć, wsiadając do samolotu. Mnie jest o wiele bardziej nieprzyjemnie. Znam wiele szczegółów, nazwisk, faktów. Wiem więcej niż inni, bo zajmowałem się zawodowo siedmioma dużymi katastrofami lotniczymi. Systematycznie wymaga się ode mnie podpisu, że nie będę tego rozgłaszał, grożąc odpowiedzialnością karną. Staram się korzystać tylko z usług zachodnich linii lotniczych albo rosyjskich, ale wykonujących loty nad państwami zachodnimi. To dlatego, że mamy podwójne standardy. Samolot latający tylko nad terytorium Federacji Rosyjskiej jest ubezpieczony według rosyjskich przepisów o ubezpieczeniach i odpowiedzialności materialnej. Jeśli natomiast leci nad terytorium zagranicznym (choćby leciał tylko do Kaliningradu), musi się ubezpieczyć według zasad europejskich. Różnica jest ogromna. W Rosji ubezpiecza się na 2 mln rubli, a w Europie na co najmniej 12 mln rubli. Do Europy latają więc inne samoloty, inaczej się je remontuje, obsługuje, gdyż jeśli coś się stanie, od razu linie lotnicze ponoszą ogromne straty związane z ubezpieczeniem. Próbowaliśmy raz w sądzie zaskarżyć raport MAK. Napisano nam, że się nie da – MAK nie podlega wymiarowi sprawiedliwości. Na ponad 300 katastrof badanych przez MAK ani jeden raport nie został skutecznie zaskarżony przed sądem.
Nie da się jakoś zachować politycznych korzyści, jednocześnie eliminując te patologie, które przecież szkodzą najbardziej Rosji? – To nie jest wcale takie proste. Tatiana Anodina i jej struktura istnieją na podstawie porozumienia 12 państw. Jest pytanie o prawomocność tego porozumienia, o ratyfikację, wiele różnych wątpliwości prawnych można postawić i zakwestionować to porozumienie i w ogóle istnienie MAK.
Ale przecież Kreml posiada zapewne jakieś środki oddziaływania na szefostwo MAK bez zbierania dwunastu prezydentów? – Z prawnego punktu widzenia nie ma takiej możliwości. Pewnym środkiem pozostaje finansowanie. MAK dostaje jakieś pieniądze z budżetu federalnego, więc można obiecać ich więcej w zamian za określone działania albo dać mniej. Oczywiście państwo może wpływać na MAK w sposób nieoficjalny, i to robi.
Wygrał Pan kiedyś z instytucjami państwowymi związanymi z lotnictwem? – Nigdy w tym zakresie, w jakim powinno tak się stać. Ponieważ ja za wygraną uważam sprawę, w której do odpowiedzialności karnej zostaną pociągnięci wszyscy winni. Nie kwestionuję tego, że w poszczególnych przypadkach winę ponoszą lotnicy, nie kwestionuję tego, że z nimi jest problem, że jakość ich przygotowania bardzo mocno szwankuje, że lotnicy, szczególnie pracujący na maszynach zachodnich, nie mają odpowiednich nawyków. Ale katastrofa lotnicza to zawsze kompleks problemów, przyczyn i winnych. Jeśli sadza się człowieka zupełnie nieprzygotowanego za sterami boeinga i on się rozbija, to odpowiedzialność powinien ponieść także ten, kto tego człowieka wyznaczył do wykonywania lotu. Wszystkie ostatnie katastrofy, którymi się zajmowałem, dotyczyły rejsów międzynarodowych. Były więc ubezpieczone według zasad europejskich. Okazywało się, że państwo płaciło i tak 2 mln rubli, a nie 12 mln jak zapisano w polisie. Wyjątkiem był jeden przypadek, gdy wypłacono wszystko zgodnie z prawem. Wtedy odbywało się to przez sąd, a odszkodowanie dotyczyło bliskich urzędnika administracji prezydenta gen. Giennadija Troszewa, który zginął w katastrofie permskiej. Na stronie internetowej naszej kancelarii pokazaliśmy wyrok w tej sprawie i za każdym razem pytamy, skąd taka różnica, że Troszewowi wypłacono 12 milionów, innym 2 miliony.
I co odpowiadają? – Utajniają postępowania. I każą podpisać zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Złamanie jej zagrożone jest karą do 10 lat pozbawienia wolności. Więc nie mogę panu powiedzieć. Nie mogę tego powiedzieć też swoim klientom – bliskim ofiar np. po katastrofie donieckiej (26 sierpnia 2006 r. nad Ukrainą rozbił się Tu-154M lecący z Anapy do Sankt Petersburga) same linie lotnicze uznały roszczenie w wysokości 12 mln rubli dla każdej rodziny, a są to linie należące do kancelarii prezydenta. Sąd przyznał jednak od 50 tys. do 800 tysięcy. Skąd takie różnice? Nie wiadomo. Taki był wyrok i koniec. Kiedy ten wyrok upubliczniłem, z tymi dziwnymi różnicami, także te postanowienia, począwszy od katastrofy permskiej, utajniono.
Zdarza się, że Komitet Śledczy dochodzi do wniosków zasadniczo innych niż MAK? – Rzecz w tym, że to, co ustalił MAK, jest prawdą obowiązującą w całej Federacji Rosyjskiej, w Komitecie Śledczym również. Werdykt MAK jest niepodważalny i niezaskarżalny. Jako podstawę w śledztwie zawsze bierze się raport ekspertów MAK. Wszystko inne to dopełnienie tej ekspertyzy. Śledztwo nigdy nie wychodzi poza ramy tej ekspertyzy, żeby jej zaprzeczyć. Po katastrofie jarosławskiej zaprosiliśmy ekspertów z ośrodków wojskowych. Zrobili dla nas niezależną ekspertyzę. Przedstawiliśmy ją śledczym, pokazaliśmy, że jest sprzeczna z raportem MAK, i chcemy go na tej podstawie zaskarżyć. Sąd powiedział, że tak nie wolno robić. Zrobiliście sobie ekspertyzę, to fajnie, ale weźcie ją sobie. Sąd Najwyższy tak powiedział.
Ma Pan jakieś doświadczenia w postępowaniu przy katastrofach statków powietrznych państwowych, którymi nie zajmuje się MAK, tylko komisja ministerstwa obrony? – Na pokazach lotniczych w Żukowskim wojskowy Su-27 uderzył w daczę. Zniszczył całą budowlę, wbijając się w nią na 6 metrów. Nastąpił wybuch paliwa, wszystko spłonęło. Ludzie przebywający w daczy oczywiście zginęli. Reprezentowałem ich bliskich. Te ofiary, właściciele daczy, były również wysokimi rangą urzędnikami. Sprawa do sądu nie trafiła, wszystko zakończyło się na etapie śledztwa, winę zrzucono na nieżyjących pilotów. Ponieważ pokazy były ubezpieczone, firma ubezpieczeniowa wypłaciła odszkodowanie pokrywające stratę tego budynku, natomiast wojsko zawarło z rodziną porozumienie o dalszym zadośćuczynieniu, ale już beze mnie. Budżet wojskowy jest na tyle duży, że może sobie pozwolić na wyciszanie spraw tego rodzaju za pomocą pieniędzy.
Katastrofa smoleńska należy do tej kategorii, chociaż zajmował się nią z dość niejasnych przyczyn MAK, a teraz Komitet Śledczy. Czy państwo polskie albo rodziny ofiar mają jakieś prawa, z których mogliby skorzystać? – Mam wrażenie, że coś zablokowało tę drogę. Były już ze mną rozmowy o możliwości uczestniczenia w tej sprawie. Byłem tym bardzo zainteresowany, ale rozmowy niczym się nie kończyły. To, jaki to był lot i kto powinien go badać, to decyzja, którą można zaskarżyć. To nie MAK zdecydował, tylko określone osoby pełniące urzędy w systemie prawa rosyjskiego. Poprzez określone środki odwoławcze można byłoby wyjść aż do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Poprzez ETPC byłaby szansa doprowadzenia tej sprawy przynajmniej do otwartej rozprawy sądowej, w której można byłoby postawić także kwestię niezależności ekspertyz. Mam wrażenie, że polskiej stronie wcale na tym nie zależało.
Takie zaskarżenie jest jeszcze możliwe? – Dopóki prowadzone jest śledztwo, sprawa nie jest zakończona. Konstytucja Federacji Rosyjskiej mówi wyraźnie, że każde działanie lub zaniechanie dowolnej osoby urzędowej podlega zaskarżeniu. Oczywiście taka jest teoria. Praktyka bywa oryginalna.
Co mogą jeszcze teraz zrobić na terenie Rosji rodziny ofiar chcące korzystać ze swoich praw i poznać pełną prawdę o katastrofie? – Mają oczywiście status pokrzywdzonych z mocy prawa. Możliwości działania w ramach rosyjskiej procedury karnej jest bardzo dużo. W praktyce nie da się tego skutecznie wykonać bez pomocy rosyjskiego adwokata, który ma do dyspozycji całe spektrum narzędzi w postaci wniosków i skarg.
Czy jest realna możliwość, że Komitet Śledczy uzna nieżyjących pilotów polskiego samolotu za winnych i będzie ich sądzić tak jak Siergieja Magnitskiego? – Niestety, tak. Dzięki rozstrzygnięciu Sądu Konstytucyjnego (wydanemu w ramach wygranej przez nas sprawy dotyczącej wypadku drogowego na Leninskim Prospekcie) bliscy osób zmarłych uznanych za winnych mają prawo występować w postępowaniu sądowym. Przypadek Magnitskiego jest specyficzny, ma tło polityczne. Ale każde przestępstwo oznacza jakąś stratę. Wyobraźmy sobie, że lotników, którzy zginęli, uznaje się za winnych spowodowania katastrofy. Muszą więc naprawić wyrządzoną szkodę, wypłacić zadośćuczynienie rodzinom pozostałych ofiar. Wtedy już na etapie śledztwa w oparciu o samo podejrzenie konfiskowana jest cała ich własność – domy, samochody – na poczet tych należności. Więc rodziny tych nieżyjących winnych mają prawo wystąpić przed sądem w ich obronie, bo zgodnie z konstytucją tylko sąd może uznać kogoś za winnego i nałożyć odpowiedzialność materialną. Jeśli okaże się, że to dotyczy polskich pilotów, ich rodziny także mają takie prawo.
Na razie nie wiadomo jeszcze jednak, czy Komitet Śledczy uzna ich za winnych. – Sam status podejrzanego daje określone prawa w postępowaniu karnym. Gdy tylko sprawa trafi do sądu, strony mogą zapoznać się z aktami. Dzisiaj więc krewni zmarłych mogą zrobić coś ogromnie ważnego i pożytecznego dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Dziwię się, że tego jeszcze nie robią. To byłby niesamowity ból głowy dla naszego Komitetu Śledczego.
„PLF 101, czy widzisz ziemię?”. Komenda, której zabrakło
Z Olegiem Korszunowem, nawigatorem doświadczalnym z 38-letnim stażem w biurze konstrukcyjnym Antonowa, rozmawia Piotr Falkowski
Jak to się stało, że zainteresował się Pan katastrofą smoleńską?
– Od dawna interesuję się sprawami bezpieczeństwa lotów. Wiele razy brałem udział w badaniu różnych wypadków, chociaż nigdy jako oficjalny członek komisji. Po śmierci zasłużonego pilota i wybitnego specjalisty w zakresie badania zdarzeń lotniczych Władimira Tkaczenki przygotowywałem do druku kolejne wydania jego podręcznika „Ryzyko lotnicze”, napisałem też kilka rozdziałów tej książki. Na bieżąco zbieram informacje o wszelkich incydentach lotniczych, szczególnie bardziej nietypowych. Jeśli chodzi o Smoleńsk, to oczywiście uwagę skupiał sam fakt katastrofy samolotu rządowego z głową państwa na pokładzie. Od strony lotniczej wszystko wydawało się jasne.
Kierownik lotów stwierdził, że nie ma warunków do lądowania i kazał odejść na lotnisko zapasowe, ale dowódca postanowił podjąć próbę lądowania. Zezwolono mu na zniżenie do wysokości 100 metrów, a pilot na podstawie własnego uznania zdecydował się kontynuować zejście, dopóki nie zobaczy ziemi, co się nie udało – samolot się rozbił. Wina załogi więc była oczywista, a grupa kierowania lotami działała ściśle według instrukcji, dawała właściwe polecenia, nie można mieć do niej żadnych pretensji. Tak wynikało z raportu MAK. Obejrzałem sławną konferencję prasową 12 stycznia 2011 r., na której zapadł ów werdykt. Nie miałem wówczas żadnych podstaw, żeby go kwestionować. Byłem bardzo zdziwiony, że strona polska się z czymś nie zgadza i zgłosiła uwagi. Ale później przeczytałem raport MAK i znalazłem rzeczy, od których człowiek się trzęsie.
Dyletant za radiolokatorem Co ma Pan na myśli?
– Kiedy udostępniono zapis rozmów ze stanowiska kontroli lotów, stało się oczywiste, że grupa kierowania lotami pracowała fatalnie. I to nie tylko podczas podejścia Tu-154, ale również wcześniej, podczas lądowania Jaka-40 i Iła-76. W przypadku Iła-76 również niemal doszło do wypadku. A przecież to była rosyjska załoga, znająca lotnisko, pogoda była lepsza, a jednak nie wylądował. Tego dnia odbyły się cztery podejścia. Jak-40 wylądował bardzo źle, Ił-76 dwa razy próbował i nie wylądował, a pogoda wciąż się pogarszała. Nadleciał Tu-154 i kontrolerzy wydają mu zgodę na lądowanie? To absurd. Jakie lądowanie przy praktycznie zerowej widoczności? Na czym polegały nieprawidłowości przy lądowaniach Jaka-40 i Iła-76?
– Jak zapewne pan wie, w lotnictwie istnieje pojęcie minimum pogodowego dla określonego systemu lądowania. Określa się minimalną widoczność pionową i poziomą. Jeśli warunki na lotnisku są gorsze niż te minima, nie można lądować. W tym przypadku było to 1000 metrów widoczności poziomej i 100 metrów pionowej. A więc podchodzi do lądowania Jak-40, ale kontrolerzy wiedzą, że tego dnia mają przyjąć trzy samoloty. To bardzo interesujące, jak reagowano na zmieniającą się pogodę. O godz. 4.58 czasu uniwersalnego kierownik lotów mówi przez radio: „Widoczność 4 kilometry”. Po zaledwie 9 minutach już 1500 metrów. Chwilę wcześniej informację tę otrzymał od dyżurnego meteorologa. Dodajmy, że meteorolog jest potrzebny zasadniczo do podania ciśnienia, parametrów wiatru czy wilgotności.
Widoczność określa na podstawie schematu punktów orientacyjnych i zapisuje w dzienniku. Własny schemat jest też na stanowisku kierowania lotami i kierownik lotów może ją w każdej chwili stwierdzić bez pomocy meteorologa. To, co odczyta, ma taką samą oficjalną wartość. Jedyna różnica w tym, że meteorolog ją zapisuje, a kierownik lotów nie. Wracamy do lądowania Jaka-40. Po kolejnej minucie jest już tylko 1000 metrów widoczności, a więc pogoda gwałtownie się pogarsza. Słyszy to także załoga Iła-76. I teraz okazuje się, że w ciągu 10 minut widoczność pozioma pogarsza się cztery razy i cudownie się zatrzymuje. W korespondencji radiowej nie pada już żadna inna wartość tego parametru, aż do lądowania Tu-154.
Tak jakby pogoda celowo dostosowała się do warunków minimalnych lotniska.
– No właśnie. Myślę, że o to chodzi. Tyle że wskaźniki meteo wcale się nie zatrzymały. Kiedy ląduje Jak-40, jego położenie widoczne jest na ekranie radiolokatora, kierownik strefy podejścia podaje załodze odległość o początku pasa i znaną formułę: „Na kursie, na ścieżce”. I tak cztery, trzy, dwa, jeden kilometr… I w tym momencie piloci powinni zobaczyć pas, bo przecież widoczność wynosi rzekomo właśnie jeden kilometr. Tymczasem mija 13 sekund – to jest prawie kilometr lotu maszyny – i kierownik lotów dopiero krzyczy: „Widzisz pas?”. Po 6 sekundach każe mu odejść na drugi krąg, zaś rzeczywiste lądowanie następuje po prawie pół minuty. Tak jakby leciał ten kilometr aż 44 sekundy. Oczywiście naprawdę Jak-40 nie był wcale „na ścieżce”, tylko dużo wyżej i przyziemił praktycznie w połowie pasa, a pogoda już dawno nie odpowiadała minimum.
To błędne „na kursie, na ścieżce” pojawi się potem i przy tupolewie. Dlaczego kierownik strefy podejścia wprowadzał w błąd załogi? Mówi się, że naprawdę nic nie widział na ekranie, bo między radarem a samolotem były drzewa.
– W przypadku Tu-154 pod sam koniec to bardzo możliwe, bo zszedł wtedy bardzo nisko, ale nie pozostałych maszyn. Zachowanie mjr. Wiktora Ryżenki to prawdziwa zagadka. Myślę, że to skutek braku profesjonalizmu, lekceważącego podejścia do służby, nieodpowiedzialności. Ryżenko przyjmował samoloty z ustawieniem kąta nachylenia ścieżki 3 stopnie 10 minut, podczas gdy na tym lotnisku obowiązywały go 2 stopnie 40 minut. Wygląda na to, że w ogóle nie przeczytał instrukcji lotniska. Ryżenko na stale służył w Twerze, w Smoleńsku pojawił się kilka dni wcześniej i tak naprawdę był to jego pierwszy dzień roboczy, bo 7 kwietnia pogoda była dobra, żaden radiolokator nie był potrzebny. A więc pierwszy raz usiadł za tym pulpitem.
W takiej sytuacji powinien zapoznać się wcześniej z dokumentacją lotniska, specjalnie dla niego powinno zostać wykonane próbne lądowanie. Niczego takiego jednak nie zrobiono. Ten oficer w ogóle nie wykonuje swoich obowiązków. W ocenie lądowania Tu-154 MAK twierdzi, że samolot znajdował się wprawdzie nie na ścieżce, ale w strefie dopuszczalnych odchyleń, czyli do pół stopnia powyżej lub poniżej ścieżki, a jeśli statek powietrzny mieści się w strefie dopuszczalnych odchyleń, to znaczy, że nie trzeba podejmować żadnych specjalnych działań. Tylko że to nie oznacza, że można wprowadzać złogi w błąd.
Według MAK, praktyka jest taka, że dopóki samolot mieści się w ramach dopuszczalnego odchylenia, kierownik strefy podejścia mówi mu, że jest na ścieżce. To kłamstwo. Owszem, nie ma powodów do niepokoju, nie trzeba przerywać lądowania, ale operator radiolokatora powinien o tym poinformować i podać wielkość odchylenia w metrach, na przykład: „Jesteś 40 metrów nad ścieżką”. Żeby umożliwić korektę. Jeśli była taka praktyka – jak sugeruje MAK – to niezgodna z instrukcjami służbowymi.
To jest pewien problem, bo rosyjskie instrukcje wojskowe są niedostępne i nie wiadomo, co w nich jest, a polska prokuratura nie może się dobić do tych dokumentów.
– To dla śledczych może być problem formalny, ale nie realny. Wojskowi mają swoje instrukcje typowo wojskowe dotyczące specyficznych operacji związanych z samolotami bojowymi, uzbrojeniem itp., ale technologia pracy dyspozytora lotów czy operatora radiolokatora jest jednolita. Proszę zobaczyć. Tu jest instrukcja służbowa kierownika strefy podejścia, rozdział 5, punkt 5.3 dotyczy zejścia w systemie RSP+OSP (radiolokator i dwie radiolatarnie).
„W przypadku odchylenia statku powietrznego od kursu lub ścieżki dyspozytor daje załodze komendę wyjścia na zadaną trajektorię i podaje jej wielkość odchylenia”. Proszę zwrócić uwagę, że jest mowa o odchyleniu od ścieżki, a nie strefy dopuszczalnych odchyleń. Potem jeszcze szczegółowo jest opisane, jak przekazywać te informacje, że trzeba robić przerwy, żeby zapewnić dwustronną wymianę korespondencji itd. W każdym razie dyspozytor tego nie robił. A MAK go próbuje wybronić.
„Coś się pogarsza” Mówiliśmy o lądowaniu Jaka-40. A co z Iłem-76?
– Identycznie. Cały czas widoczność rzekomo wynosi kilometr. I powtarza się, że samolot ma się znajdować na kursie, na ścieżce i w odległości kilometra, a nic się nie dzieje. Kierownik lotów ppłk Plusnin pyta po pewnym czasie pilota, czy widzi pas. Mijają kolejne sekundy, w końcu samolot pojawia się, ale nie jest w stanie wylądować, bo okazuje się, że wcale nie był na kursie. Był na lewo i za nisko, i odszedł na drugi krąg. Już pierwsza zamiennik dla Iła-76 kończy się tak, że Plusnin i płk Krasnokutski nie są w stanie wydusić z siebie niczego poza wiązanką przekleństw. I mimo to kierują go na powtórne podejście? Zwracam uwagę, że cały czas nie pada ani słowo o widoczności, a więc obowiązuje wciąż jeden kilometr. Potem MAK napisał, że działo się to w warunkach pogarszającej się pogody. I to akurat prawda. Jeśli jednak widoczność pogarszała się, to znaczy, że znajdowała się poniżej tysiąca metrów, a więc według prawa lądowanie było niemożliwe. To dlatego grupa kierowania lotami niczego głośno przez radio nie mówi. Tylko Plusnin sugeruje załodze rzeczywistą sytuację, mówiąc: „Coś się pogarsza”. Ale co, nie wyjaśnia. Przy drugim podejściu iła sytuacja się powtarza.
Jaka była wtedy rzeczywista widoczność?
– Znamy ją bardzo dokładnie. Obecny na stanowisku kontroli lotów płk Krasnokutski raportował ją telefonicznie swojemu generałowi. Pytanie, czy miał prawo, nie będąc członkiem grupy kierowania lotami, przebywać w tym miejscu, które tak jak kabina pilotów samolotu, jest strefą ograniczonego dostępu. W każdym razie, znajdując się tam, miał obowiązek zachowywać ciszę i nie wtrącać się do pracy członków grupy kierowania lotami. Jednak z jego obecności mamy jeden pożytek.
Mianowicie nagrał na magnetofonie realną widoczność podczas zniżania samolotów Ił-76 i Tu-154, znacząco różniącą się od zawyżonej wartości podawanej przez – używając jego własnego wyrażenia – niepoczytalnego meteorologa. W raporcie nie ma ani słowa o tym fakcie, a to ważna informacja. On przecież swojego generała nie okłamywał. Kiedy Ił-76 już prawie się rozbił i definitywnie odleciał, pułkownik mówi: „Widoczność jest 500 metrów, nawet 300 metrów”. I obrzuca wyzwiskami meteorologa, który nie wiadomo dlaczego dawał 800 metrów. Po półgodzinie zaczął zbliżać się Tu-154 i trzeba było mu podać warunki pogodowe. Meteorolog wciąż podaje 800 metrów, ale Krasnokutski widzi z punktów orientacyjnych, że jest „maksimum 200” i powtarza to głośno dwa razy wśród steku wulgaryzmów, potem jeszcze mówi, że jest 150 metrów i wciąż się pogarsza.
Ale przy lądowaniu tupolewa kierownik lotów poinformował załogę, że widoczność wynosi 400 metrów.
– Tak, tyle właśnie dali. Wtedy dowódca samolotu stwierdził, że spróbuje zejść, a jeśli nie będzie warunków, odejdzie.
Czy to jest zgodne z procedurą?
– Tak, oczywiście. Czasem w trakcie takiego próbnego zejścia warunki się poprawiają. Rzecz jasna zniżyć się można tylko do wysokości decyzji. Oczywiście 400 metrów to dużo mniej niż minimum wynoszące 1 tys. metrów, ale już lądowanie przy widoczności 150 metrów to zupełny absurd. Nikt by się nie zgodził na próbę lądowania w takich warunkach. Ale jemu powiedziano 400 metrów, Krasnokutski mówi generałowi, że 150 metrów i nie ma żadnej reakcji. MAK też to potem zignoruje.
Paragraf „E” MAK twierdzi, że postępowali zgodnie z procedurami i nie mogli zakazać lądowania polskiemu samolotowi.
– To nieprawda. MAK powołuje się na rosyjski AIP, czyli zbiór informacji lotniczych (ang. Aeronautical Information Publication). Dotyczy on wszystkich lotów w przestrzeni powietrznej Federacji Rosyjskiej, cywilnych i państwowych, krajowych i zagranicznych. Podlegają mu i załogi, i służby kontroli lotów, to jest informacji lotniczej oraz kierowania ruchem. Komisja techniczna stwierdza, że grupa kierowania lotami uprzedzała załogę o braku warunków do lądowania i zalecała jej odejście na lotnisko zapasowe. Otóż AIP w części AD mówi w par. 1.1-1 c), że „dowódcy zagranicznych statków powietrznych wykonujących loty w Rosji sami podejmują decyzję o możliwości startu i lądowania, biorąc na siebie pełną odpowiedzialność za podjętą decyzję”.
A więc MAK argumentuje, że przecież podali mu warunki, a on podjął decyzję, że jednak spróbuje lądować. W ten sposób MAK usprawiedliwia kierownika lotów, bo ten zgodził się na próbę lądowania, chociaż podał widoczność poniżej minimum. Ale w AIP jest zaraz dalszy paragraf e), którego istnienia komisja techniczna celowo nie zauważa: „Służba kontroli lotów ma prawo w przypadku konieczności zakazać startu lub lądowania, lecz prawa tego nie można traktować jako wzięcia odpowiedzialności za decyzję podjętą przez dowódcę załogi lub kontrolę jego słuszności”. To oznacza, że jeśliby kierownik lotów zakazał lądowania jeszcze przed wejściem samolotu na ścieżkę, do czego miał pełne prawo, biorąc pod uwagę warunki pogodowe, a załoga to zignorowała, wówczas można by uznać, że działania kontroli lotów były prawidłowe i nie można mieć do nich zastrzeżeń. Komisja oczywiście bierze pod uwagę tylko paragraf c), a nie zauważa e).
A przecież przy panujących warunkach i przy idiocie siedzącym za radiolokatorem, który już prawie rozbił dwa samoloty, jak najbardziej występuje konieczność zakazania lądowania. Tak byłoby nawet, gdyby nie kłamano co do widoczności, ale w trakcie manewrów przed podejściem warunki się pogorszyły. Jedynym wyjściem jest zakaz lądowania. AIP nie precyzuje, jaka to „konieczność” może wystąpić, bo nie da się przewidzieć rozmaitych okoliczności. Liczy na rozsądek dyspozytora.
MAK może jednak powiedzieć, że dyspozytor ma prawo, a nie obowiązek. A to różnica.
– Przede wszystkim prawo służy do tego, żeby go używać. Poza tym w AIP jest jeszcze inny zapis. W części ENR paragraf 2.3.10 jest napisane: „Dyspozytor ma obowiązek zakazać lądowania statku powietrznego i dać polecenie odejścia na drugi krąg, gdy na drodze zniżania statku powietrznego lub pasie znajdują się przeszkody zagrażające bezpieczeństwu lotu”. Rzecz dotyczy wszystkich samolotów rosyjskich i zagranicznych, cywilnych, państwowych, jakichkolwiek. Pytanie, jakie to mogą być przeszkody (ros. priepiatstwija, ang. obstacles). To nigdzie nie jest napisane, dlatego że okoliczności mogą być bardzo różne. Nie musi chodzić o przeszkodę fizyczną.
Podręczniki wymieniają np. uskok wiatru, groźne dla samolotu zjawisko – wtedy też zaleca się odejście na drugi krąg. Czy może to być też mgła? Na lotnisku bez precyzyjnego systemu podejścia można i jak najbardziej należy mgłę tak właśnie traktować.
MAK zarzuca załodze, że podchodziła do lądowania, nie wskazując systemu lądowania. Pisze, że nie „zamówiono radiolokatora”.
– To jest nieistotne. Jeśli załoga nie informuje o oczekiwanym systemie zabezpieczenia nawigacyjnego, to kierownik lotów wskazuje obowiązujący system. Powinien powiedzieć: „zejście według radiolokatora, kontrola według radiolatarni prowadzących”.
Co to jest „posadka dopołnitielna”? Polska komisja nie mogła zrozumieć znaczenia tego wyrażenia.
– To taka komenda. Samolot wykonał czwarty zakręt, wchodzi na ścieżkę, jest już w konfiguracji do lądowania, ale kierownik lotów nie może dać zgody na lądowanie, lecz spodziewa się, że ta zgoda będzie. Wtedy mówi: „Posadka dopołnitielna”, to znaczy, że załoga może kontynuować zniżanie, ale zgody na lądowanie nie ma. Ostateczna decyzja powinna zapaść przed wysokością decyzji i nie później niż przy markerze bliższej radiolatarni, czyli około kilometra od progu pasa. Tak się najczęściej dzieje na lotniskach z dużym ruchem, gdy jakiś samolot wylądował, ale jeszcze nie opuścił pasa. Wtedy następny może spokojnie się zniżać i w odpowiednim momencie otrzyma zgodę albo okaże się, że pas jest wciąż zajęty i trzeba odejść na drugi krąg.
Ale takiej sytuacji w Smoleńsku nie było, tylko zła pogoda.
– Taka komenda może paść także z powodu pogody. Kiedy na przykład widoczność jest na granicy minimum i się poprawia. W tym przypadku, jeśli byłoby to 900 metrów i rosło. Wtedy można liczyć, że w ciągu tych kilku minut dojdzie do tysiąca.
Zwodzenie załogi To też nie nasz przypadek.
– Owszem. Grupa kierowania lotami robiła wszystko, żeby załogę Tu-154 zbić z tropu, tak jak i poprzednie samoloty. Ale o ile Ił-76 zdołał uciec, o tyle Tu-154 niestety nie zdążył. Ale naprawdę i Ił-76 był blisko katastrofy i mało brakowało, a cała ta historia byłaby zupełnie inna. Ale jemu jeszcze się udało. Tupolew także otrzymywał cały czas komunikat „na kursie, na ścieżce”.
W przypadku Tu-154 błąd dotyczy nie tylko kursu i ścieżki, ale także odległości od progu pasa.
– Owszem. Tak było i przy pierwszych dwóch samolotach, co przeanalizowaliśmy na przykładzie Jaka-40, tylko nie wiemy, jaki był to dokładnie błąd. Dla Tu-154 dysponujemy bardzo precyzyjnymi informacjami o trajektorii. Kiedy Ryżenko mówi na przykład: „2 na kursie, na ścieżce”, przekazuje trzy błędne informacje. Samolot nie jest 2 km od progu pasa, ale 2,5 km, jest ponad 20 metrów poniżej ścieżki i około 50 metrów na lewo, czyli nie jest też na kursie. Błąd 500 metrów w odległości od progu jest niewytłumaczalny i niedopuszczalny. Tyle samolot leci 7 sekund. Odległość powinna być dokładna. Błąd wynikający z ruchu samolotu to co najwyżej 100 metrów. Mimo to MAK nie widzi żadnych nieprawidłowości w pracy grupy kierowania lotami i twierdzi, że jej działania nie wpłynęły na wystąpienie zdarzenia lotniczego. Jak tak można napisać?
Życie pokazuje, że wnioski komisji zajmujących się zdarzeniami lotniczymi nie zawsze są obiektywne. W ZSRS była to dość rozpowszechniona praktyka, że na przebieg badania wpływały interesy polityczne lub resortowe. Wątpię, czy od tamtych czasów zaszła jakaś gruntowna zmiana tego stanu rzeczy. Nie mam wątpliwości, że w tym przypadku komisja posiadała wytyczne wyższego kierownictwa Federacji Rosyjskiej, by „swoich nie wydawać, brudu z chaty nie wynosić”. Natomiast MAK i pani Anodina mieli w głowie tylko, żeby bronić, choćby niezgrabnie, kontrolerów, ratując „cześć munduru” rosyjskiego żołnierza.
Czy to dziwne, że do obsługi samolotu specjalnego z głową obcego państwa na pokładzie (a trzy dni wcześniej lądował i rosyjski premier) nie znaleziono lepiej przygotowanych kontrolerów lotu?
– Przestępcze działania członków grupy kierowania lotami to nie przypadek, to konsekwencja błędów systemowych w wojsku. W rozmowach radiowych i telefonicznych z udziałem wojskowych połowa to bezsensowna paplanina, gęsto przeplatana wulgaryzmami. Z pewnością nie sprzyja to rzetelnej pracy przy kierowaniu ruchem powietrznym. Ludzie na „Korsarzu” nie znali języka angielskiego, nawet w zakresie podstawowej frazeologii korespondencji radiowej z samolotem, nie przestrzegali procedur lotniczych. To była ekipa dyletantów, zdolnych jako tako wypełniać swoje obowiązki w warunkach dobrej pogody, gdy załogi mogą podchodzić do lądowania bez niczyjej pomocy. Wystarczy wtedy podać standardowe komendy, ciśnienie, wiatr, i to wszystko – samolot ląduje. Teraz przyjmują nie jakiś swój samolot, ale specjalny rejs z Polski – wielka odpowiedzialność, dzwonią generałowie, którym trzeba na bieżąco raportować. A tu mgła. Ona wprowadziła członków grupy w stan jakiegoś zagubienia, że stracili zdrowy rozsądek w podejmowaniu decyzji i wydawaniu poleceń.
Dlatego stworzono instrukcje służbowe, żeby się nimi kierować. Każdy w tym zawodzie musi mieć na uwadze hasło „Wszystkie przepisy lotnicze pisane są krwią”. Jeśli jest się kierownikiem lotów, to ma się określone instrukcje, zbiór obowiązków, które należy wypełnić. Nikt nie może się w to wtrącać ani niczego nakazywać wbrew przepisom, nawet generał. Takie jest prawo – nikt nie może rozkazywać kierownikowi lotów podczas wykonywania obowiązków służbowych, bo on odpowiada za bezpieczeństwo. Wszystko, co działo się na lotnisku rankiem 10 kwietnia 2010 r., przypomina film grozy, którego głównymi bohaterami są członkowie grupy kierowania lotami i załogi lądujących samolotów. Na stanowisku kontroli lotów panował zamęt przechodzący w panikę, trwały niekończące się konsultacje z kierownictwem, kto, skąd i dokąd leci, co robić w przypadku dalszego pogorszenia się warunków pogodowych itp.
Zabrakło zgodnego współdziałania i właściwego wypełniania zadań związanych z pełnioną funkcją. O ile przestarzałe, „półsprawne” wyposażenie lotniska Smoleńsk Północny można jakoś wytłumaczyć niechlujstwem i wszechobecną biedą w obszarze postsowieckim, o tyle braku profesjonalizmu i nieodpowiedzialności kontrolerów lotów, którzy dosłużyli się wysokich stopni wojskowych, pensji i emerytur, nie da się nijak wyjaśnić.
Karty bez ostrzeżeń A jak Pan ocenia działania załogi Tu-154M? Nie zostawiono na niej suchej nitki.
– Załoga dostała widoczność poziomą 400 m i wysokość decyzji 100 metrów. Dowódca miał też swoje własne minimum wynoszące 60 metrów widoczności pionowej i 800 metrów poziomej, chociaż dla tego lotniska stosowało się podwyższone wartości odpowiednio 100 m i 1200 metrów. Więc niewykluczone, że postanowił zejść nie do 100, ale do 60 metrów. Wskazuje na to ustawienie sygnalizatora wysokości decyzji na radiowysokościomierzu. To oczywiście naruszenie zasad, ale zapewne myślał, że niewielkie. Jeśli chodzi o widoczność poziomą, mógł się spodziewać, że sytuacja się zmieni. Mgły typu radiacyjnego mają taką właściwość, że pojawiają się nagle i nagle znikają.
W każdym razie na pewno myślał, że w razie czego bez problemu odejdzie na drugi krąg z wysokości 60 metrów. To przecież żaden problem. No więc samolot schodził. Nawigator dyktował wysokość według radiowysokościomierza – słyszałem, że w Polsce jest taka przyjęta technologia pracy, że od pewnej wysokości przechodzi się z wysokościomierza barycznego na radiowysokościomierz, co jest zazwyczaj całkiem sensowne, bo zwiększa precyzję.
Ale Protasiuk wiedział, że w Smoleńsku jest pod ścieżką podejścia obniżenie terenu.
– To było zadanie nawigatora. Załoga oczywiście przygotowywała się do lotu, czytała dokumentację, mapy, schematy. Do lądowania otrzymała kartę podejścia lotniska Smoleńsk Północny w systemie OSP+RSP z kursem 259 stopni. Jak się na nią patrzy, widać wszystkie potencjalne przeszkody nawigacyjne. Zaznaczono wszystkie wzniesienia, wieże, ale leżą one daleko od ścieżki podejścia. Na schemacie przekroju pionowego też mamy prostą linię ścieżki i prostą linię wyobrażającą ziemię. Nie ma żadnych ostrzeżeń przed niebezpieczeństwami. W rzeźbie terenu nie widać żadnych zagrożeń. Ta karta, chociaż dotyczyła lotniska wojskowego, zrobiona jest w układzie takim jak w AIP. Otóż piloci w praktyce rzadko korzystają z nich bezpośrednio, wolą wydawnictwa prezentujące te samo informacje, ale bardziej czytelnie ułożone. W Europie w użyciu są głównie pomoce firmy Jeppesen. Do nich zapewne był przyzwyczajony porucznik Artur Ziętek. Taka rzeźba terenu jak w Smoleńsku nie jest wcale czymś nietypowym, takich lotnisk jest bardzo dużo na świecie i lotnicy rozumieją zagrożenie związane z pomiarem wysokości w takich sytuacjach. Weźmy np. lotnisko w Luksemburgu, które jest pod względem terenowym bardzo podobne do Smoleńska. No i proszę zobaczyć, co jest napisane w przewodniku Jeppesena dla tego lotniska.
„Gwałtowny spadek wysokości radiowej pomiędzy 0,8 a 0,5 mili morskiej od progu pasa z powodu stromego wzniesienia terenu (300 stóp). Spodziewane ostrzeżenia o zbliżeniu do ziemi”.
– No właśnie. To jest wybite w ramce na karcie podejścia, żeby każdy widział, że wskazanie radiowysokościomierza w tym miejscu będzie nieprawidłowe. Jest konkretnie napisane, że jest coś takiego w rzeźbie terenu i nie należy się posługiwać radiowysokościomierzem i że nawet mogą się włączać ostrzeżenia o zbliżaniu się do ziemi, właśnie takie jak podczas tego zejścia w Smoleńsku się pojawiły. Uznano, że to informacja ważna, i słusznie. A w zbiorach rosyjskich takiej informacji nie ma. Uznano, że to nieistotne. Napisaliby w ramce: „W odległości 0,5-2,0 km od progu pasa 26 obniżenie terenu do 80 metrów. Nie używać radiowysokościomierza”. Logiczne. Dlatego ten młody nawigator, który pewnie latał ze zbiorem Jeppesena, wiedział, że jeśli są problemy z rzeźbą terenu, to jest o tym uwaga na schemacie. Kiedy nic nie jest napisane, problemów takich nie ma, teren jest płaski i można posługiwać się bez błędu radiowysokościomierzem. Przypuszczam, że dlatego nie zwracał uwagi na wysokościomierz barometryczny.
Co się stało później?
– Kierownik strefy lądowania cały czas mówi: „Na kursie, na ścieżce”, i podaje odległość. W momencie, gdy pada: „2, na kursie, na ścieżce”, maszyna jest naprawdę w odległości 2,5 km od progu pasa i znacznie poniżej ścieżki podejścia, nawet poza strefą dopuszczalnych odchyleń. Ale załoga tego nie wie. Jest spokojna, może sądzić, że zejście jest normalne, idzie jak po nitce, piloci już zaczęli się rozglądać za ziemią. W poziomie niczego jeszcze nie mogli się spodziewać, ale w pionie już była szansa zobaczyć ziemię. Co więcej, uspokojony komunikatem „na kursie, na ścieżce” dowódca zwiększa prędkość opadania, przypuszczając, że ma jeszcze zapas wysokości. Mógł myśleć, że jak jeszcze nieco się obniży, to wyjdzie poniżej chmur i zobaczy teren. Ale wtedy Ryżenko zamilkł, chociaż miał obowiązek prowadzić samolot do odległości kilometra od progu pasa. Ten człowiek na odległości 2 km okłamał załogę i zamilkł. Milczy też kierownik lotów, chociaż wiedział, że zbliża się wysokość decyzji. Powinien zatem zapytać: „Czy widzisz ziemię?”. Otrzymałby oczywiście odpowiedź: „Nie”. A wtedy musiałby wydać komendę odejścia na drugi krąg.
Wielka cisza na wieży „Korsarz” milczy przez 14 sekund, czyli kilometr lotu.
– Pod koniec, gdy samolot znajduje się znacznie poniżej ścieżki, Ryżenko już go na ekranie nie widzi z powodu kształtu terenu i drzew. Ale to nie jest żaden powód, żeby milczeć, tylko wydać komendę do odejścia. Wreszcie pada komenda: „Horyzont”. Rzecz w tym, że nie ma takiej komendy. Powinno być: „Wstrzymać zniżanie” (ros. priekratitie sniżenije, ang. stop descent). „Horyzont”, czyli inaczej „poziom”, to komenda wzięta z typowo wojskowej korespondencji radiowej. Chodzi o przejście do lotu poziomego. Ale dla obcokrajowca to nie musi być oczywiste. Nie rozumiem zupełnie zachowania Ryżenki.
W tym czasie samolot cały czas się mocno obniża.
– Nawigator cały czas podaje wysokość, ale ponieważ samolot akurat leci w miejscu, gdzie teren się obniża, wysokość radiowa pozostaje stała i wynosi 100 metrów. Nawigator trzy razy w ciągu 7 sekund powtarza: „100”, bo tak mu pokazuje radiowysokościomierz. Pytanie, jak to zrozumiał dowódca? Wiedział, że samolot cały czas się obniża, bo jest wskaźnik prędkości pionowej. Kiedy słyszał powtarzające się „100”, mógł je odebrać jako swego rodzaju przypomnienie, że to wysokość decyzji. Dowódca ma obowiązek wtedy jasno powiedzieć: „Lądujemy”, czy: „Odchodzimy”. Nawigator mógł wprost powiedzieć: „Dowódco, jaka decyzja?”. Tak przynajmniej myślał według mnie kpt. Protasiuk. Nie reagował, bo postanowił jeszcze zejść do 60, więc przedłużał zniżanie. Z kolei nawigator powinien zauważyć, że to niemożliwe. Samolot obniża się, a wysokość jest stała? Może jednak myślał, że przeszli do lotu poziomego i odchodzą?
Wtedy pada komenda: „Odchodzimy”.
– Trzeba przyznać, że dowódca nie czekał do wysokości 60 metrów, zorientował się, że coś jest nie tak, i podjął próbę odejścia. Wykresy pokazują wyraźnie, że jest silny nacisk na stery. Tyle że to odejście niewytłumaczalnie się dłuży. Aż było za późno, niestety.
Opiniotwórczy amerykański serwis internetowy pyta: „Czy Putin wysadził polskie władze w 2010 roku?”
Czy Putin wysadził polskie władze w 2010 roku? Powtórne spojrzenie — artykuł o takim tytule znalazł się na „czołówce” znanego i opiniotwórczego amerykańskiego serwisu internetowego „The Daily Beast”. Autor tekstu kreśli podsumowanie śledztwa smoleńskiego wskazuje luki w oficjalnej wersji wydarzeń i zaznacza, że działania rosyjskie na Ukrainie sugerują ponowne przyjrzenie się tezom, które do tej pory mogły wydawać się spiskowymi.
Cztery lata temu prezydent Polski Lech Kaczyński zginął w katastrofie lotniczej niedaleko Katynia, dokąd leciał, by upamiętnić 22 tys. polskich oficerów, prawników, duchownych i profesorów, zamordowanych przez Związek Sowiecki 70 lat wcześniej — kreśli kulisy podróży polskiej delegacji do Katynia Will Cathcart.
I przypomina to, co śp. Lech Kaczyński mówił dwa lata przed tragedią w Tbilisi. Dziś Gruzja, jutro Ukraina, potem kraje Nadbałtyckie, a potem może przyjdzie czas i na mój kraj, na Polskę — brzmiał cytat przywoływany przez Cathcarta.
Dziennikarz przypomina, że Lech Kaczyński mówił, że jeśli Rosja nie zostanie powstrzymana w Gruzji będzie dalej działać agresywnie. Zaznacza, że po tragedii smoleńskiej wiele osób uważa, że Prezydent RP zginął właśnie przez swoje zaangażowanie ws. Gruzji.
Autor tekstu opisuje również, że samolot, który uległ katastrofie to 20-letni rosyjski Tupolew 154M, który kilka miesięcy przed tragedią był przebudowywany w Rosji. Zaznacza, że na wątek dotyczący remontu samolotu również wskazują osoby badający tragedię niezależni od władz.
Artykuł przytacza oficjalne tezy strony rosyjskiej, ale zaznacza, że inne są ustalenia niezależnego śledztwa. Kazimierz Nowaczyk, który rozmawiał z „The Daily Beast” tłumaczy, że naukowcy zaangażowani w prace zespołu parlamentarnego działają w oparciu o narzędzia naukowe. Dodaje, że oficjalny raport dotyczący przyczyn tragedii jest pełen błędów — dodaje autor artykułu.
W tekście przytaczany jest również ujawniony przez tygodnik „wSieci” raport polskich archeologów, którzy byli na miejscu tragedii i przebadali wrakowisko. Jak pisał tygodnik „wSieci” naukowcy ustalili, że samolot rozpadł się na ok. 60 tysięcy kawałków.
Zespół Nowaczyka wskazuje, że tak duże rozdrobnienie samolotu nie byłoby możliwe, gdyby w Smoleńsku doszło do prostej katastrofy. Naukowiec przypomina, że gdy w 1988 roku doszło do zamachu nad Lockerbie, samolot został rozkawałkowany na 11 tysięcy fragmentów, a po tragedii w Nowym Jorku w 1996 na 3,1 tys. fragmentów. Oba wraki zostały zrekonstruowane w 95 procentach. Nowaczyk wskazuje, że tak mocno rozdrobnić samolot z prezydentem na pokładzie mógł jedynie wybuch — opisuje rozmowę z Nowaczykiem dziennikarz.
Wskazuje również, że badacz przypomina, iż zasilanie elektryczne w samolocie zostało przerwane na trzy sekundy przed katastrofą, co naukowiec uznaje za skutek wybuchu. Dziennikarz wskazuje, że Kazimierz Nowaczyk znał osobiście kilka ofiar tragedii smoleńskiej, a sam o swoich motywacjach mówi krótko: „po prostu chcę wiedzieć, co się stało”. Will Cathcart relacjonuje również konferencję prasową polskiej prokuratury wojskowej, która prezentowała ustalenia biegłych, którzy wskazali, że w Smoleńsku nie znaleziono śladów materiałów wybuchowych. Zaznacza, że prokuratura uznaje, że można zakończyć śledztwo bez zwrotu wraku Polsce.
Niestety Cathcart nie wszedł głębiej w przekaz polskiej prokuratury wojskowej, a czytelnicy jego tekstu nie dowiedzieli się o kontrowersjach i skandalicznej procedurze, jaka miała miejsce w czasie badania próbek. Przechowywanie ich w Rosji, odcinanie możliwości kontroli nad procesem badawczym, traktowanie rodziny i mecenasów jak wrogów niestety nie zostało opisane. Artykuł wskazuje natomiast, że oświadczenie prokuratury nie uspokoją nastrojów, które Will Cathcart nazywa spiskowymi. Szczególnie teraz, w związku z działaniami Kremla na Ukrainie.
W ubiegłym roku jedna trzecia Polaków uznawała możliwość, że ich prezydent został zamordowany. Ta liczba jest duża i sugeruje, jak Polacy oceniają Rosję i jej intencje — wskazuje Cathcart.
Dodaje, że sprawa smoleńska została wpisana w Polsce w życie polityczne. A obecnie, w związku z oceną działań Kremla, stanowisko krytyczne wobec Rosji jest coraz silniejsze.
Dla większości mediów głównego nurtu i części opinii publicznej sugestie, że tragedia smoleńska to nie był zwykły wypadek są przykładem działań politycznych. Ci, którzy tak mówią są nazywani paranoikami, działającymi z pobudek politycznych. Jednak polityka Putina z ostatnich dni daje wielu ludziom dobrą okazje, by przyjrzeć się ponownie również tym opiniom, które jeszcze do niedawna wydawały się absurdalne — kończy swój tekst Cathcart.
Warto zaznaczyć, że teoria o zamachu w Smoleńsku nigdy absurdalna nie była, że powinna być jedną z głównych hipotez badawczych w śledztwie dotyczącym przyczyn katastrofy. Mimo ułomności tekstu Cathcarta należy stwierdzić, że jego tekst jest bardziej rzetelny od niejednego przekazu polskich mediów tzw. głównego nurtu. Tekst opiniotwórczego portalu, będącego częścią The Syfilisweek Daily Beast Company to kolejny przykład zainteresowania światowej opinii publicznej sprawą Smoleńska. Jak widać wydarzenia na Ukrainie tworzą dobrą atmosferę, by zająć się na poważniej sprawą Smoleńską, by śmiercią 96 Polaków zainteresować media na świecie.
Co polskie władze zrobiły ws. Smoleńska, czyli jak Putin od lat szachuje Tuska.
Dlaczego śledztwo smoleńskie prowadzi Rosja, a Polska jest w roli „proszącego o opinie prawne”? Dlaczego podwładni Władimira Putina wciąż mają i nie chcą oddać wraku rządowego samolotu i innych dowodów w postępowaniu? Wbrew narracji, którą przez cztery lata pieczołowicie konstruował rząd, nie są to pytania z zakresu „czy powinniśmy wypowiedzieć Rosji wojnę?”. To kwestia suchych faktów, ustaleń, umów, decyzji.
1. Śledztwo w rękach Rosji Wybór konwencji chicagowskiej odbył się w trakcie osobistej rozmowy Donalda Tuska i Władimira Putina. Kancelaria premiera na pytanie o jakikolwiek dokument w tej sprawie stwierdziła w kwietniu 2011 r., że takiego nie ma. Czytaj: decyzję podjęto „na gębę”. Wcześniej rząd odmawiał odpowiedzi na pytanie, na jakiej podstawie prawnej prowadzone jest dochodzenie ani dlaczego polskie władze nie wystąpiły do Rosjan o wspólne śledztwo.
2. Porozumienie z 1993 r. W maju 2010 r. dziennik „Rzeczpospolita” ujawnił, że Polskę i Rosję łączy porozumienie, które umożliwia wspólne badanie katastrof lotniczych. 7 lipca 1993 r. podpisano polsko-rosyjskie porozumienie w sprawie ruchu samolotów wojskowych i wspólnego wyjaśniania katastrof. Dokument przewiduje współpracę obu krajów w takich przypadkach. Porozumienie jak dotąd nie zostało wypowiedziane, a jego art. 11 brzmi: „wyjaśnienie incydentów lotniczych, awarii i katastrof spowodowanych przez polskie wojskowe statki powietrzne w przestrzeni powietrznej FR lub rosyjskie wojskowe statki powietrzne w przestrzeni powietrznej RP prowadzone będzie wspólnie przez właściwe organy polskie i rosyjskie”.
Prezes Rady Ministrów, którym w 2010 r. był i wciąż jest Donald Tusk, wybrał jednak konwencję chicagowską. I tak do śledztwa ws. katastrofy samolotu wojskowego tupolewa wybrano dokument dotyczący lotów cywilnych. Konwencję, dodajmy, która nie daje pokrzywdzonemu państwu praktycznie żadnych możliwości działania. Dlaczego? Ponieważ w zwykłych lotach cywilnych główny spór odbywa się między przewoźnikiem a ubezpieczycielem. O tym polski rząd mógł wiedzieć już po kilku godzinach, ma od analiz prawnych odpowiednie instytucje i specjalistów chociażby w resortach: obrony narodowej, sprawiedliwości i spraw zagranicznych. Przed wylotem z Warszawy do Smoleńska Tusk mógł być w pełni przygotowany do rozmowy z Putinem. Niestety zajęty był wtedy tym, by prześcignąć kolumnę z Jarosławem Kaczyńskim, który jechał tam do zmarłego brata.
Z kim konsultował się w tej sprawie Donald Tusk i jakie były stanowiska wstępne, przygotowywane na spotkanie z Putinem? Tego nie wiemy, bo kancelaria premiera ujawnić takich informacji nie zamierza. Wiemy jedno: jak zapewniał akredytowany polskiego rządu przy MAK, płk. Edmund Klich, i co sam Tusk przyznał – decyzję o wyborze konwencji podjął osobiście Donald Tusk. I nawet jeśli uznać, że Tusk podjął błędną decyzję, której żałuje, to dlaczego nie podjął później tej dobrej i nie zwrócił się do Rosji o realizację treści porozumienia z 1993 r.? A jak stwierdziła prof. Genowefa Grabowska z Katedry Prawa Międzynarodowego Publicznego i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Śląskiego, mógł. - To porozumienie nie upoważnia strony do szczegółowych porozumień. Wystarczy powołać się na ten dokument i zwrócić się do drugiej strony o jego realizację. Porozumienie to mówi, że strony będą współpracować, a nie, że ustalą procedury współpracy - tłumaczyła w rozmowie z "Rz" już cztery lata temu.
3. Zwrot Polsce śledztwa 6 maja 2010 r. gdy Prawo i Sprawiedliwość przygotowało projekt uchwały o przekazanie nam przez Rosję śledztwa, koalicja rządząca razem z lewicą zagłosowała przeciw. Donald Tusk, uzasadniając swoją decyzję, odrzucał artykuł konwencji chicagowskiej przywoływany przez opozycję, mówiący o możliwości przekazania części lub całości śledztwa przez państwo, na którego terytorium wydarzyła się katastrofa, państwu, do którego należał samolot. Jak tłumaczył, dotyczy on jedynie sytuacji, gdy dane państwo nie ma możliwości przeprowadzenia dochodzenia i zawsze ten wniosek jest składany przez państwo, na którego terytorium doszło do katastrofy. Groził przy tym, że poparcie projektu PiS opóźni rosyjskie śledztwo, a poza tym: „nie ma żadnych problemów z dotarciem do materiałów dochodzenia”.
Trudno bronić takiej postawy premiera, bo trudno tłumaczyć odrzucenie uchwały, która miałaby wysoką rangę, bo przyjęta byłaby przez polski parlament wybrany w wyborach bezpośrednich (nie tak jak rząd już przez posłów). Krótko mówiąc: tak jednoznaczny sygnał Sejmu nie mógłby być zlekceważony przez Rosję i organizacje międzynarodowe. Ale abstrahując od tego faktu, zatrzymajmy się na chwilę przy argumentacji Tuska. Jak mógł zgodzić się na propozycję Władimira Putina o procedowaniu na podstawie konwencji chicagowskiej, wiedząc, że zostawia śledztwo Rosjanom, a więc jeśli ktoś „nie będzie miał możliwości przeprowadzenia dochodzenia”, to Polska? Jak wynika z jego własnych słów, musiał mieć świadomość, że mając takie trudności i tak nie będzie mógł nic zrobić w tej sprawie.
Może nie chciał, bo celem było nie rozdrażnianie Putina? Oddajmy głos rosyjskim dysydentom. W liście do Donalda Tuska z maja 2010 r. stwierdzili, że: "Trudno się pozbyć wrażenia, że dla rządu polskiego zbliżenie z obecnymi władzami rosyjskimi jest ważniejsze, niż ustalenie prawdy w jednej z największych tragedii narodowych. Wydaje się, że polscy przyjaciele wykazują się pewną naiwnością, zapominając, że interesy obecnego kierownictwa na Kremlu i narodów sąsiadujących z Rosją państw nie są zbieżne." 4. Zwrot polskiej własności Wrak rządowego tupolewa, czarne skrzynki, zakodowane telefony, broń i pozostały sprzęt wojskowych będących na pokładzie samolotu. To tylko część dowodów, których odzyskanie od początku było problemem dla polskiej prokuratury. Dla koalicji rządzącej to problem nie jest, skoro 13 kwietnia 2012 r. w trakcie głosowaniem nad wnioskiem o „zobligowania władz Federacji Rosyjskiej do oddania Polsce dowodów katastrofy z dnia 10 kwietnia 2010 roku” PO, PSL i wszystkie lewicowe partie głosowały przeciw.
Mało kto wie, że polska prokuratura nie tylko nie ma możliwości otrzymania dowodów w sprawie, ale też nie ma możliwości ustalenia, na jakim etapie jest śledztwo w Rosji. Oddajmy głos prokuraturze wojskowej, która kilka dni temu na konferencji prasowej odniosła się do tego wątku. - Podstawową formą komunikacji jest kierowanie wniosków o pomoc prawną, które wielokrotnie kierowaliśmy w tym zakresie, powtarzając swoje postulaty. (…) konwencja nie przewiduje dzielenia się informacjami ze śledztwa. Rosjanie nie dzielą się z nami informacjami – stwierdził płk. Ireneusz Szeląg na pytanie „Codziennej”. Innymi słowy Rosjanie mataczą w śledztwie, niszczą dowody, nie oddają nam naszej własności, tłumacząc, że śledztwo wciąż trwa. Polskiej strony nawet to nie interesuje, bo jak tłumaczą wojskowi, nie wiedzą, „czy Rosjanie nie chcą”, tylko oni „po prostu się nie dzielą” wiedzą na temat tego, na jakim w ogóle etapie jest postępowanie.
Podsumowując powyższe, jedynie najważniejsze punkty, możemy stwierdzić, że jako państwo - na własną odpowiedzialność - jesteśmy „w lesie”. Rosja robi, co chce, przy pełnym przyzwoleniu polskich władz, a kto protestuje przeciwko takiemu stanowi rzeczy, otrzymuje z automatu łatkę „pisior”. "W obliczu tego narodowego dramatu jesteśmy razem, złączeni troską o losy naszej Ojczyzny (...) Doszło do największej tragedii w powojennej historii Polski" - tak brzmi fragment oświadczenia posłów i senatorów z 13 kwietnia 2010 r. ze wspólnego posiedzenie izb Sejmu i Senatu. Warto dziś po czterech latach spytać: Dlaczego po największej tragedii w najnowszej historii, doszło do największej kompromitacji polityczno-prawnej w wyjaśnianiu tej sprawy i największej nienawiści wobec tych, którzy na to zwracali uwagę?
Decyzje, które zostały podjęte od dnia katastrofy smoleńskiej, sprawiły, że Polska może jedynie występować w stosunku do Rosji w roli łagodnego petenta, który potrafi być ostry jedynie w stosunku do wewnętrznej opozycji. Radosław Sikorski od lat świetnie się czuje w takiej roli, a nawet można powiedzieć się do niej „przyzwyczaił”. W marcu 2012 r. mówił, że „myśli, że druga rocznica tragedii byłaby bardzo dobrym momentem na ogłoszenie pozytywnej decyzji” ws. zwrotu wraku, a dwa dni temu już całkowicie się wycofał i mówiąc o Rosji, stwierdził, że „będziemy musieli się przyzwyczaić, że taki to już kraj”.
Czwarta rocznica katastrofy smoleńskiej wywołała w „zaprzyjaźnionych mediach” furię. Zadaniowi dziennikarze ruszyli zwartym szykiem na heretyków wątpiących w jakże spójną wersję o katastrofie TU – 154 M.
Premier Donald Tusk w ramach obchodów przemknął się poranku przez Cmentarz Powązkowski, zapalił znicz, a następnie wypowiedział mantrę, że w tej sprawie najlepsze jest milczenie. To znaczy on szlachetnie milczał, jak na słynnym zdjęciu z Putinem, za to jego herold za publiczne pieniądze doktor Lasek i medialna sfora z niezwykłą zaciekłością rzucili się przed kamery, by rozpirzyć teorię zamachu w dorodny MAK.
Katastrofa smoleńska została dogłębnie wyjaśniona, zostały przekazane ludności raporty, rosyjski i polski. Jest oficjalna wersja wydarzeń, ustalona już w dniu katastrofy i w zasadzie żadne śledztwo nie jest potrzebne, żaden wrak, żadne czarne skrzynki. Jest obwieszczona jedyna prawda o Smoleńsku, jaką można mieć w umyśle i tylko zajadli wichrzyciele snują niedorzecznie fantastyczne teorie.
Dziwne, że jeszcze Sejm nie uchwalił, że każdy kto wspomni o zamachu w Smoleńsku zostanie wtrącony do lochu, a następnie spalony na stosie jako heretyk.
W tym roku władza postanowiła się z bluźniercami definitywnie rozprawić. Nawet jeden z „ekspertów” w tzw. polskim radiu, twierdził, że generał Błasik gdyby nie zginał, to pewnie by siedział w więzieniu za zaniedbania w 36 pułku.
Mówi się o „sekcie smoleńskiej”. Jednak są to niesformalizowane szeregi zwykłych obywateli, w tym dziennikarzy, którzy starają się zrozumieć co się stało wtedy na smoleńskiej ziemi. Zadają pytania i pozawalają sobie wątpić w „pancerną brzozę” i teorię o naciskach. Jest zespół parlamentarny Antoniego Macierewicza, który z dostępnych powszechnie danych, próbuje zrekonstruować przebieg wypadków feralnego dnia w Smoleńsku.
Co najbardziej przerażające przeciw tym ludziom jest państwo. Państwo, które się mieni państwem polskim, ma za zadanie stłamsić, zdeprecjonować, wyszydzić i zdeptać wszystkich tych, którzy domagają się prawdy.
Wygląda na to, że instytucje państwa powołane do działania w imieniu społeczeństwa, działają najwyraźniej w imieniu obcych interesów.
Gdyby nie PiS i uroczystości na Krakowskim Przedmieściu, a także innych miejscach w kraju, najlepszą metodą wspomnienia i zadumy nad jednym z najtragiczniejszych wydarzeń w naszej historii, byłoby milczenie władzy.
Czemu ta władza reaguje tak alergicznie na spekulacje, że w Smoleńsku mógł być zamach? Przecież w śledztwie powinna to być rutynowo przebadane jako jedna z możliwości.
Doktryna władz jest jasna i metody do jej krzewienia dobrano adekwatne.
Im więcej wskazuje na możliwość zamachu 10.04.2010 r. na TU – 154, tym więcej tego zamachu nie było. Im więcej jest poszlak, że mogła to być zbrodnia, tym więcej histerycznego krzyku i tupania nogami w mediach. Im więcej konkretnych dowodów materialnych, tym mocniejsza szarża jedynie słusznych zaklęć o brzozie i naciskach.
Opozycję oskarża się o „taniec na trumnach”.
Nic jednak nie równa się z pogardą władz „polskich” dla ofiar katastrofy, emanującą tym, że w czwartą rocznicę są jedynie w stanie zorganizować seans nienawiści przeciw wątpiącym w ich prawdomówność, zamiast uczczenia poległego prezydenta i innych.
Michał Setlak w największych stacjach telewizyjnych i prasie występuje jako „niezależny ekspert” z „Przeglądu Lotniczego”. Nie chwali się jednak tym, że co miesiąc pobiera wynagrodzenie z Kancelarii Premiera Donalda Tuska. Dzięki portalowi Polonii w Wielkiej Brytanii, Nowypolskishow.co.uk, dotarliśmy do faktur wystawianych przez zespół propagandowy Macieja Laska, działający przy urzędzie premiera – ujawnia „Gazeta Polska Codziennie”
„Główny czarny charakter tej historii”, tak o gen. Andrzeju Błasiku na swoim profilu społecznościowym wypowiada się Michał Setlak. Zachwyca się też korzystnymi dla PO sondażami oraz wykazuje niezwykłą aktywność w atakowaniu opozycji politycznej i każdego, kto podważa rządową teorię nt. katastrofy smoleńskiej. Setlak poświęca mnóstwo czasu na obronę rządowego raportu ws. katastrofy smoleńskiej i działań Macieja Laska zarówno w internecie, jak i w mediach, takich jak „michnikowy szmatławiec”, TVP Info i TVN24. Występuje jako „niezależny ekspert”, zastępca redaktora naczelnego „Przeglądu Lotniczego”.
Na swoim internetowym profilu Michał Setlak podpisuje się jako „publicysta, lotnik z korzeniami w taternictwie, żeglarstwie, krótkofalarstwie, motoryzacji, elektronice i informatyce” oraz „zdecydowany przeciwnik teorii spiskowych”. Nie chwali się jednak faktem, że jest na liście płac Kancelarii Premiera. Od września 2013 r. pobiera wynagrodzenie, do końca grudnia ub. roku otrzymał łącznie 15 tys. zł brutto.
Zespół Macieja Laska powołany 9 kwietnia 2013 r. przez premiera Donalda Tuska nie wytwarza nowych dokumentów, nie bada sprawy smoleńskiej, a jedynie zajmuje się „wyjaśnianiem opinii publicznej treści informacji i materiałów” rządowego raportu Jerzego Millera z 2011 r. (...) Od lipca do grudnia 2013 r. co miesiąc odbywały się propagandowe kursy dla członków zespołu Macieja Laska, podczas których uczono się, jak wypowiadać się w mediach. Prowadzący szkolenie Adam Sanocki i Sławomir Żurek dostawali miesięcznie 6150 zł. Za stworzenie strony internetowej, na której publikują członkowie zespołu Laska, firma Migomedia otrzymała wynagrodzenie w wysokości 17 tys. zł brutto.
„Propaganda „spisku brzozowego” jest już za słaba. Potrzebni dodatkowi narratorzy” - mówi portalowi Stefczyk.info znany dziennikarz Jan Pospieszalski.
„Gazeta Polska Codziennie” ujawnia umowy, jakie Kancelaria Premiera zawierała z ludźmi zaangażowanymi w sprawy smoleńskie. Objęci nimi ludzie często występują w mediach jako „niezależni eksperci od lotnictwa”. „GPC” wskazuje m.in. na Michała Setlaka, który z KPRM otrzymał spore sumy.
Zdaniem znanego dziennikarza Jana Pospieszalskiego, prowadzącego program „Bliżej” mamy do czynienia z kolejnym etapem walki o smoleńską świadomość Polaków.
„Widać, że propaganda uprawiana na co dzień przez tak zwane prorządowe media już nie wystarcza. Trzeba zatrudniać specjalnych PRowców. Propaganda TVN-u, innych mediów reprezentujących tzw. nurt „spisku brzozowego” jest już za słaba” - mówi Jan Pospieszalski.
Dodaje, że w związku z sytuacją w Polsce obóz rządowy posiłkuje się kolejnymi ludźmi. „Obóz 'spisku brzozowego' posiłkuje się dodatkowymi narratorami, którzy wcielają się w rolę ekspertów, rzeczoznawców, dziennikarzy, redaktorów” - dodaje.
Patrząc na angażowanie przez Kancelarię Premiera kolejnych narratorów do promocji smoleńskich tez rządu nie sposób zgodzić się z Janem Pospieszalskim. To zdaje się jest dowód frustracji i niemocy rządzących.
Po Internecie przetoczyła się sensacyjna wiadomość, że dzieciak z wąsem „na przedzie” brał kasę za szerzenie propagandy Anodiny i Millera. Dla mnie sensacją byłaby informacja, że nie brał, dlatego też samym faktem nie specjalnie się ekscytuję. Znacznie bardziej mnie zainteresowała kwota, za którą można sobie kupić „eksperta’ Setlaka, a ten będzie orał w pocie czoła 24h na dobę. Piszę o kupieniu „eksperta”, nie ekspertyzy, bo po pierwsze trudno infantylny bełkot Setlaka uznać za ekspertyzę, po drugie nie mamy do czynienia z wydawaniem jednorazowej opinii, ale z permanentnym propagandystą nadającym dzień i noc. Zatem ile kosztuje cały „ekspert” Setlak do pełnej dyspozycji nabywcy? Najkrótsza odpowiedź brzmi: „grosze”. No może nie tak dosłownie, jednak parę złotych trzeba wydać, dokładnie 2500 brutto i w związku z tą śmieszną garścią srebrników warto się pokusić o przegląd rynku pracy. W Anglii na zmywaku pracodawca miałby za eksperta Setlaka jednego pomywacza przez góra dwa tygodnie. W polskich realiach żaden kierowca tira nie zgodziłby się za takie pieniądze usiąść za kółkiem. Szanujący się pomocnik murarza, przy dodatkowych premiach prawdopodobnie dałby się namówić na 8 godzin pracy, ale bez żadnych nadgodzin. Pozostaje nieszczęsna kasjerka hipermarketu, z przysłowiowym pampersem na pupie i to jest chyba najtrafniejsza ocena wartości eksperta Setlaka. To co pan redaktor niszowego pisemka dostaje od Tuska w kwocie brutto jest warte jakieś 1,25 etatu kasjerki siedzącej w hipermarkecie. Byłoby na tyle w kwestii pana Setlaka oraz wyceny jego wiedzy, której zresztą sam dokonał, ale z litości pociągnę temat i podpowiem Setlakowi parę rzeczy, ponieważ widok leżącego, który sam się kopie wyzwala we mnie instynkty opiekuńcze.
Nie trudno się domyślić, że pierwszą reakcją Setlaka był patos połączony z pogróżkami, te typy zawsze tak mają. Najpierw dziecko z wąsem oświadczyło, że to zaszczyt pracować dla kraju, tylko nie powiedział dzieciak dla jakiego kraju. Potem „drwiąco” pogroził sądem i dodał, że to autorzy tekstu wpadli w pułapkę pisząc o kłamstwach Setlaka, które teraz będą musieli przed sądem udowodnić (ha, ha, ha). Prawdę mówiąc nie mam ochoty na precyzyjne mierzenie poziomu inteligencji Setlaka, po charakterystycznym kabotyństwie widać, że jest kiepsko, ale wydawało mi się, że do popełniania aż takich głupot zdolny nie jest. Mając do dyspozycji garść faktów i zachowań już dziś mogę Setlakowi powiedzieć, że się błaźni bardziej niż to wynika z faktury. Przede wszystkim panie gieroj, któremu się wydaje, że ma za sobą plecy, zadaj sobie najprostsze z możliwych pytań. Kto to zrobił? Jak sobie wyobrażasz panie „ekspert” pozyskanie żenującej FV wystawionej „krajowi” na kwotę 2500 PLN brutto? Pan Pereira zadzwonił do Tuska, w paru słowach postawił Donalda do pionu i już po 10 minutach dostał na maila fakturę w PDF? Zimno, Syberia, a ponieważ nie podejrzewam Setlaka o jakąkolwiek przenikliwość, czy nawet proste wyciąganie wniosków, to podpowiem, że fakturę musiał dostarczyć ktoś ze „swoich”. Nie Lasek i nie Tusk, ale jakiś „życzliwy” być może chętny na miejsce Setlaka i jeszcze tańszy, ewentualnie taki, który o Setlaku ma gorsze zdanie niż „oszołomy”. Proste prawda? A skoro tak, to jakich pleców po tej wpadce naiwniaku się spodziewasz? Ciebie nie ma, skończyłeś się. Jeśli masz wątpliwości Setlak, co cię czeka to napisz do innego gieroja, który wyleciał z salonów po przecieku z ruskiej ambasady, gdzie dostawał kieszonkowe.
Nie ma cię cieniasie, pracodawcy pierwsi się obrócą na pięcie i tyle w sądzie zwojujesz, że utrwalisz swoją śmieszność i taniość. Poza wszystkim sądy „kochają” takich ironizujących na siłę, pokazujących wszem wobec, że idą na wokandę, bo ktoś się „podłożył”. Genialny argument na starcie, tak cenny jak faktura wystawiona za „zaszczytne usługi na rzecz kraju”. „Ekspert” przyłapany z rękoma w nocniku zaczyna wierzgać i wiadomo czym to się skończy, za chwilę będzie umoczony od stóp do głów. I bardzo dobrze, chociaż powtórzę, że specjalnej sensacji w udowodnieniu oczywistości nie wiedze, to jednak Panom redaktorom z GPC za odkrycie kwitów należy się szacunek. Dlaczego? No jak to, zawsze warto jednego dla przykładu pokazać, żeby było jasne, co sądzić o następnych. Oni pracują dla kraju tak, jak junacy PRL-u, za tuszonkę i flaszkę deptanej ku chwale ludowej ojczyzny i przyjaźni polsko-radzieckiej. Z tą różnicą, że junacy mieli w sobie mniej patosu, trochę więcej inteligencji i godności, dlatego od czasu do czasu dostawali premię. Setlak też dostanie ostatnią wypłatę – kopa w „d”, bo tak się układ warszawski rozlicza z tanimi najemnikami, którzy nie potrafią utrzymać w tajemnicy swojego żołdu.
Wszystko wskazuje na to, że rząd Donalda Tuska i otaczające go elity polityczne chcą zmienić obowiązującą wersję smoleńskich wydarzeń. Jak dotąd, w myśl rządowych ustaleń, winę ponosili polscy piloci, którzy za wszelką cenę, być może pod wpływem nacisków generała Błasika i prezydenta Lecha Kaczyńskiego, chcieli lądować. Odpowiadało to zarówno Rosjanom, jak i polskiemu rządowi. To, że wersja Anodiny–Millera zawierała oczywiste absurdy, nie miało większego znaczenia. Ważne, że oficjalny raport spełniał oczekiwania polityczne rządzących w tej części świata.
Od czasu rewolucji na Ukrainie przytakiwanie Rosjanom przestało się opłacać. Putin ma zbyt dużą wiedzę o roli Tuska, by ten mógł spokojnie czekać na nowe ruchy Kremla w tej sprawie. Co ważniejsze, Rosja zaczęła być w NATO i UE Czarnym Piotrusiem, nie można więc bezkarnie ułatwiać jej życia. W tej sytuacji Moskwa zostanie obciążona katastrofą, ale w wersji, która oczyści Tuska i jego podwładnych. Nowe ustalenia obarczą odpowiedzialnością rosyjskich kontrolerów lotu i urządzenia na lotnisku, które zmyliły polskich pilotów. Jest oczywiste, że Rosjanie podawali złe parametry podchodzenia do lądowania i że urządzenia (radiolatarnie) wysyłały błędny sygnał. W efekcie pilot lecący według tych wskazówek kierował się prosto na zbocze. Dalej będzie jak do tej pory. Nie zdążył poderwać maszyny, ściął brzozę i się rozbił. Ciężar winy przenosi się z pilotów na Rosjan. Dlaczego były błędne komendy i wskazania urządzeń? Być może to efekt bałaganu, być może chciano w ten sposób dokonać zamachu. Tego się nie rozstrzygnie bez nagrań z lotniska i przesłuchania w Polsce kontrolerów lotu. Ponieważ Rosjanie na to nie pozwolą, sprawa pozostanie niedopowiedziana. Oczywiście ta wersja jest takim samym kłamstwem jak poprzednia. Zawiera jednak jeden element prawdziwy. Rzeczywiście samolot skierowano na zbocze. Problem w tym, że polscy piloci go podnieśli i zdołaliby odlecieć, gdyby nie kolejne nadzwyczajne wydarzenie. Wszystko wskazuje na to, że właśnie wtedy maszyna eksplodowała. Tego jednak obecny rząd nie może zaakceptować, bo musiałby jednocześnie przyznać, że swoją grą z Rosjanami bardzo ułatwił zamach, a potem przeszkadzał w śledztwie. Będzie więc wina Rosjan, ale bez przyznania, co stało się naprawdę. Ciekawe, co na to powie ekipa Putina?
Szanowni Państwo, w imieniu całej redakcji składam życzenia wiary w to, że wkrótce będziemy żyć już w zupełnie innym kraju i innej Europie. Na naszych oczach niemożliwe staje się możliwe. Pęka moskiewskie imperium, za chwilę na dno pójdą także jego słudzy. Polska znowu stoi przed wielką szansą i życzmy sobie, by potrafiła ją wykorzystać.
W Kongresie USA o katastrofie smoleńskiej? Amerykańscy politycy wspierają Polonię
"Apelujemy o skupienie sił Polonii na doprowadzeniu do wysłuchania publicznego sprawy tragedii smoleńskiej w Kongresie Stanów Zjednoczonych Ameryki" - domagają się rodacy, których podczas uroczystych obchodów IV rocznicy katastrofy smoleńskiej w Pensylwanii wsparli kongresmen USA Michael Fitzpatrick oraz poseł stanowy Gene DiGirolamo. Z tej okazji odczytano proklamacje przygotowane przez obu polityków. W uroczystościach wzięli udział również przedstawiciele organizacji polonijnych m.in. Kongresu Polonii Amerykańskiej, SWAP, Kluby Gazety Polskiej w USA i Kanadzie oraz członkowie rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, politycy i naukowcy.
W dniach 12 oraz 13 kwietnia, 2014 r. w Sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej w Doylestown, Pensylwania odbyły się obchody IV rocznicy Katastrofy Smoleńskiej. "Polska nie jest sama póki my żyjemy" - napisał w specjalnym oświadczeniu Gene DiGirolamo – poseł stanowy reprezentujący 18. dystrykt w Pensylwanii. Zapewnił też rodziny ofiar o modlitwie i wsparciu. "Niektórych wydarzeń z przeszłości już się nie odwróci, ale nie można o nich zapomnieć" - napisał DiGirolamo.
W uroczystościach oprócz przedstawicieli organizacji polonijnych m.in. Kongresu Polonii Amerykańskiej, SWAP, Kluby Gazety Polskiej w USA i Kanadzie, Solidarni 2010 wzięli udział również goście z Polski: Antoni Macierewicz, poseł Adam Kwiatkowski; naukowcy zajmujący się badaniem przyczyn Katastrofy Smoleńskiej: prof. Wiesław Binienda, prof. Kazimierz Nowaczyk, dr inz Wacław Berczyński, dr inż Bogdan Gajewski oraz prof. Chris Cieszewski. Obecni byli także przedstawiciele rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej - Zuzanna Kurtyka, Janusz Walentynowicz, Piotr Walentynowicz oraz rodziny ofiar Katynia.
Uroczystości rozpoczęły się Apelem Pamięci oraz złożeniem kwiatów przed tablicami poświęconymi tragedii smoleńskiej oraz zbrodni katyńskiej, które znajdują się na cmentarzu weteranów.
Oprócz proklamacji posła stanowego Gena DiGirolamo, odczytano również pismo od kongresmena USA z Pensylwanii Michaela Fitzpatricka, upamiętniające IV rocznicę Katastrofy Smoleńskiej.
"Do katastrofy doszło, gdy przedstawiciele Polski lecieli na obchody 70. rocznicy katyńskiego ludobójstwa przygotowanego na rozkaz Józefa Stalina i ZSRR wobec polskich jeńców wojennych" - przypomniał kongresmen z Pensylwanii. "Po latach te dwie tragedie przynoszą nadal cierpienie i ból polskiemu narodowi" - dodał Fitzpatrick.
Centralnym punktem uroczystości była Msza św., po której odbył się koncert oraz spotkanie Rodaków uczestniczących w obchodach z gośćmi z Polski oraz naukowcami zajmującymi się katastrofą. W obchodach wzięły udział tysiące Polaków zgromadzonych w Niedzielę Palmową w Częstochowie Amerykańskiej.
W dniu poprzedzającym główne uroczystości tj. w sobotę 12 kwietnia 2014 r. odbyło się Forum Działaczy oraz Przedstawicieli Organizacji Polonijnych z USA i Kanady pod hasłem „Budujmy Wspólny Front Patriotyczny”. Dyskutowano m.in. o potrzebie kształtowania postaw patriotycznych w wychowaniu młodzieży, a także o zagrożeniu bezpieczeństwa Polski w kontekście katastrofy smoleńskiej oraz wielu niekorzystnych zjawisk w Ojczyźnie obserwowanych z wielkim niepokojem przez Polonię z USA i Kanady.
Uczestnicy Forum wystosowali „Apel do Polonii Amerykańskiej oraz Rodaków mieszkających w kraju oraz za granicą”: Niepodległość nie jest dana narodom raz na zawsze. Zza oceanu dostrzegamy, że dziś suwerenność naszej Ojczyzny jest poważnie zagrożona. Świadczy o tym dobitnie fakt oddania śledztwa w sprawie katastrofy 10 kwietnia, 2010 rządowego samolotu z delegacją najwyższych władz Państwa Polskiego z Prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele, w ręce obcego mocarstwa wrogiego Polsce.
Od momentu katastrofy obserwujemy postępującą destrukcję Państwa Polskiego. Jesteśmy przerażeni postawą władz Polski, przejawiającą się w pogardzie, a nawet w poniżaniu członków Rodzin Ofiar katastrofy. Prześladowanie i zniesławianie niezależnych naukowców oraz dziennikarzy dociekających prawdy to dowód na zagrożenie fundamentalnych zasad demokracji i powrót do znanych z przeszłości metod totalitarnych. Nasz sprzeciw na te groźne zjawiska, zaangażowanie w obronie prawdy i wolności jest warunkiem utrzymania niepodległości Polski. Apelujemy do naszych Rodaków na całym świecie o odwagę i wytrwałość w poszukiwaniu prawdy.
Apelujemy o moralne wsparcie dla tych, którzy jej nieustępliwie poszukują. Apelujemy o skupienie sił Polonii na doprowadzeniu do wysłuchania publicznego (congressional hearing) sprawy tragedii smoleńskiej w Kongresie Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ujawnienie prawdy o Katastrofie Smoleńskiej jest kamieniem węgielnym dla suwerenności Polski. Traktujemy ją jako naszą świętą powinność wobec jej Ofiar. Tak nam dopomóż Bóg!
Prof. Chodakiewicz w „Tygodniku Solidarność”: Amerykanie z instytucji rządowych, z think tanków, nie mogli uwierzyć w przedstawione im fakty dotyczące Smoleńska
Na łamach „Tygodnika Solidarność” znajdujemy bardzo ważny artykuł prof. Marka Jana Chodakiewicza, który nawiązuje do odbywających się w wielu miejscach Stanów Zjednoczonych obchodów kolejnej rocznicy tragedii smoleńskiej. Publicysta podkreśla, że trzeba docenić zaangażowanie Polonii, ale szkoda, że tak często obchody są organizowane tylko we własnym gronie. I stwierdza:
Wydaje się, że mój Institute of World Politics (IWP) jest jedyną instytucją amerykańską, a już na pewno jedyną uczelnią wyższą, gdzie pamięta się Smoleńsk. Nie tylko od początku śledzimy sprawę, ale nasi profesorowie, głównie Amerykanie, w większości niepolskiego pochodzenia, udzielają chętnie eksperckich opinii na temat katastrofy prezydenckiego samolotu.
Na mojej uczelni jestem uznany za gołębia, bowiem uważam, że dopóki RP nie odzyska wraku oraz czarnych skrzynek (a nie kopii), a sprawy rozpatrzy międzynarodowa komisja, czyli dopóki nie będzie badań w pełnym zakresie – nie możemy jednoznacznie rozstrzygnąć, co dokładnie się stało. Istnieją bardzo twarde dowody, że Moskwa od początku w sprawie mąci i otumania, mamy też poważne hipotezy, że w Smoleńsku mogło dojść do zamachu. Natomiast prawie wszyscy w IWP, szczególnie ze starszej kadry, weteranów zimnej wojny (najbardziej Gene Poteat z CIA), są przekonani, że tak było rzeczywiście.
Smutnie brzmią słowa profesora Chodakiewicza o tym jak zachowują się w tej sprawie rozmaitych katedr „studiów polskich”, ufundowanych przez Polonię, często z udziałem rodaków z kraju.
Ale tam o Smoleńsku głucho. Głośno za to o jedwabieńskich „Sąsiadach”. Czasami jeszcze wita się postkomunistę Aleksandra Kwaśniewskiego. Albo zgłębia temat „żydowskie prostytutki we Lwowie”. Kiedyś o tym napiszę szerzej — zapowiada Chodakiewicz. I faktycznie warto pewnie do tego tematu wrócić.
Na razie natomiast opisuje jak jego uczelnia zaprosiła na spotkanie dr. Kazimierza Nowaczyka, który za swój udział w pracy naukowej nad tragedią smoleńską został wyrzucony z University of Maryland.
Te same grupy nacisku starają się spowodować zwolnienie z uczelni mego wujka, profesora Chrisa Cieszewskiego. Gdy rozeszło się w Internecie, że dr Nowaczyk będzie miał wykład w IWP, odezwali się „życzliwi”. Poradzono nam, byśmy odwołali zaproszenie, bo ów naukowiec jest „znanym w Polsce wyznawcą teorii spiskowej”. Kazałem naszym asystentom odpowiedzieć, że autor tej insynuacji sam jest wyznawcą teorii spiskowej, której jądrem jest zaprzeczenie, że był jakikolwiek spisek. A przecież gołym okiem widać, że Moskwa mąci i oszukuje, aby nie oddać czarnych skrzynek czy wraku. To przecież konspiracja przeciw prawdzie!
Jak opisuje autor „TS” na wykładzie większość publiczności stanowili Amerykanie – z instytucji rządowych, z think tanków. I nie mogli uwierzyć w fakty, czyste fakty, jakie zostały przedstawione przez doktora Nowaczyka - o płk. Krasnokutskim, który siedział wbrew przepisom w wierzy kontroli lotów i wydawał polecenia, o tym, że strażacy dojechali na miejsce wypadku 27 minut po katastrofie (a mieli do pokonania 400 metrów), o tym, że kontrolę nad miejscem upadku samolotu przejął obecny minister obrony Siergiej Szojgu.
Wiele zdumienia wywołała opowieść o „brzozie pancernej”. Oraz o wewnętrznych sprzecznościach każdego z oficjalnych raportów rządowych: rosyjskich i polskich, jak również ich częściowej niekompatybilności. Publiczność była zdziwiona, że raport postsowieckiego prokuratora został dopiero odnaleziony przez dziennikarzy, a nie uwzględnia się go w raportach rządowych.
Cóż, w Polsce też ludzie rozsądni nie mogą w to wszystko uwierzyć. A najbardziej - że tyle energii rządowej i medialnej wkłada się w (najczęściej świadome) utrwalanie kłamstwa smoleńskiego.
Obraz silniejszy niż powtarzane sto razy tezy rządowych propagandystów. Skrzydło zniszczone w wyniku eksplozji?
Obraz jest silniejszy niż powtarzane sto razy tezy rządowych propagandystów. Prezentowane przez nas zdjęcia pochodzące ze Smoleńska robią duże wrażenie.
Jak to możliwe, że szczątki samolotu, który uległ katastrofie w Smoleńsku wyglądają tak, jak na fotografii poniżej, skoro — jak powtarzają władze i rządowi propagandyści –- 10/04 na pewno nie doszło do eksplozji?
Portal wPolityce.pl prezentuje fotografie wykonane w miejscu tragedii smoleńskiej. Na obu widać duży fragment skrzydła maszyny. Dużych rozmiarów część, całe skrzydło, została oderwana od reszty samolotu. Na zdjęciu zrobionym w nocy wyraźne są ślady osmalenia, opalenia, stopienia i charakterystyczne dla eksplozji zniszczenia w formie zadziorów.
Antoni Macierewicz w rozmowie z portalem Stefczyk.info wyjaśnia, że ślady działania wysokiej temperatury nie pochodzą od pożaru paliwa.
Wiemy to z zapisu filmowego, jaki zrobił Sławomir Wiśniewski, który sfilmował miejsce tragedii, jak również wcześniejszego zapisu autora filmu 1:24. Oni kręcili swoje obrazy kilka minut po tragedii, a rosyjscy ratownicy stwierdzili z kolej, że ugaszenie otwartego ognia miało miejsce ok. godziny 11:00. Wiemy więc, że paliły się te miejsca, w których widać ogień na wspomnianych filmach
— mówi poseł Macierewicz, wskazując, że wspomniana część samolotu nie mogła zatem zostać osmalona w wyniku pożaru paliwa.
Ślady zniszczenia, eksplozji i opalenia centropłatu, jak i salonki, które zostały stwierdzone przez zespół parlamentarny są wynikiem eksplozji, która miała miejsce w powietrzu, a nie wydarzenia, które nastąpiłoby w wyniku upadku samolotu i na skutek wybuchu paliwa
— tłumaczy dalej poseł Macierewicz.
I rzeczywiście jego tłumaczenie wydaje się być racjonalne.
Skoro w miejscu upadku osmalonej części nie było pożaru teza, że elementy zostały osmalone w powietrzu jest naturalna. A to z kolei oznacza, że tragedia smoleńska nie przebiegała tak, jak podają to rządowe oficjalne raporty. Choć to już dziś nie powinno nikogo dziwić.
Skala zakłamania, jakiej podlega tragedia smoleńska, może i musi dziwić. Rozmiary operacji zakłamywania prawdy o Smoleńsku pokazuje już sam fakt, że do niewygodnych dla rządowej wersji wydarzeń zdjęć opinia publiczna nie ma dostępu.
Dziś już mało kto pamięta, że śledztwo smoleńskie miało być prowadzone w sposób najbardziej transparentny.
Dziś jest wiadome, że jest to postępowanie równie transparentne, co rzetelne…
Niezwykle ciekawy dokument publikuje zespół parlamentarny zajmujący się tragedią smoleńską w swoim raporcie wydanym w czwartą rocznicę tragedii smoleńskiej. W opracowaniu znalazł się „protokół oględzin wraku”, który został dokonany przez prokuraturę rosyjską 17 września 2010 r. W rosyjskim protokole opisany jest dokładnie mechanizm zniszczenia skrzydeł Tupolewa, który uległ katastrofie w Smoleńsku.
„Część lewego wspornika skrzydła od grzebienia kierującego do lewej podstawowej podpórki podwozia. Część kesonowa skrzydła zniszczona wskutek hydraulicznego uderzenia, paliwa znajdującego się w zbiorniku, wyrwane jest górne poszycie. Całkowicie zniszczone są żebra. Zerwana jest belka mocująca klapę. Część klapy rozstrzępiona jest na maleńkie fragmenty” - wskazują Rosjanie. I dalej opisują zniszczenia. „Lewa środkowa część skrzydła z podpórką podwozia. Zbiornik – keson zniszczony, górna część wybita wskutek hydraulicznego udaru paliwa. Podpórka podwozia nie jest zniszczona. Klapa krokodylowa przedniego zastrzału posiada wgniecenia i uszkodzenia. Na górnej części skrzydła, od gondoli podwozia do pokładu znajdują się rozerwane pokrycia, wgniecenia. Klapa: górna sekcja od strony pokładu zgnieciona, pokrycie zniszczone. Dolna sekcja – rozerwane pokrycie i przebicia wskutek zderzenia się z przedmiotami znajdującymi się na ziemi. Napęd śrubowy klapy odłamany. Końcówka gondoli podwozia oderwana” - przytacza opis zespół Smoleński.
W opisie zniszczeń, jakim uległo prawe skrzydło Rosjanie wskazują z kolei: „Prawy wspornik skrzydła. Górna i przednia część pokrycia zerwana w wyniku uderzenia hydraulicznego paliwa. Dolna część pokrycia bardzo zniekształcona z oderwanymi dźwigarami. Żebra kesony zdeformowane i oberwane. Sekcja klapy zerwana z prowadnic”.
„Prawa wspornikowa część skrzydła. Po lewej przedniej części skrzydła wyrwane pokrycie, powstałe wskutek uderzenia hydraulicznego paliwa. Odkształcenia wręgów z oderwaniem od pokrycia. Odkształcenia i oderwanie żeber kesonu. Grzebień kierujący zgnieciony” - wskazuje rosyjski protokół.
Dr Grzegorz Szuladziński w tekście opublikowanym na portalu wPolityce.pl odnosi się do terminu „uderzenie hydrauliczne paliwa”, jaki stosują autorzy rosyjskiego opisu. Jak wskazuje używanie tego terminu „jest uzasadniona jedynie koniecznością unikania słowa 'wybuch'”.
„Ta mieszanka może wybuchnąć. Są znane po temu przynajmniej trzy przyczyny: (a) silne uderzenie, (b) iskrzenie elektryczne i (c) odpalenie ładunku wybuchowego, nawet małego. Możliwość (a) wydaje się mało prawdopodobna z tego powodu, że szybkość samolotu, 75 m/s, nie była wystarczająca, by taką mieszankę zainicjować. Pozostają więc (b) bądź (c). Która z nich jest prawdziwą przyczyną spowodowania wybuchu, powinno wykazać przyszłe badanie. Wiadomo, że były dwa umiarkowanie mocne wybuchy na skrzydle, jeden kilkadziesiąt metrów przed pancerną brzozą, drugi kilkadziesiąt za nią” - wskazuje ekspert.
Wydaje się więc, że kolejny dokument - opis zniszczenia skrzydeł - wskazuje, że oficjalna wersja wydarzeń jest mało prawdopodobna. Szczególnie, że – jak zaznacza raport zespołu smoleńskiego – zniszczenia, jakim uległy oba skrzydła są analogiczne. „Według prokuratury rosyjskiej skrzydła lewe i prawe zostały zniszczone w ten sam sposób, na skutek wybuchu wewnętrznego, nazywanego przez nich „hydraulicznym uderzeniem paliwa” - wskazują autorzy raportu przygotowanego na czwartą rocznicę tragedii smoleńskiej.
Zgodnie z oficjalną wersją wydarzeń, Tu-154M uległ katastrofie, ponieważ uderzył lewym skrzydłem w brzozę. Czy jeśli byłaby to prawda, oba skrzydła uległyby takim samym zniszczeniom? Być może protokół rosyjski jest nierzetelny, ale do dziś nikt tego dokumentu nie obalił...
Ekspert Federalnej Agencji Lotnictwa: Zespół Antoniego Macierewicza osiągnął coś absolutnie niesamowitego
Musimy inwestować w informowanie na całym świecie o wszystkich nonsensach firmowanych przez MAK, jak również aktualnych „posiadaczy” władzy w Polsce – mówi Grzegorz Makowski ekspert Federalnej Agencji Lotnictwa USA (FAA) w rozmowie z portalem blogpublika.pl.
Ekspert podkreślił, że od początku krytycznie ocenił działania śledczych badających katastrofę smoleńską:
Od początku wiedziałem, że Polska nie otrzyma żadnych nośników informacji z TU-154 ani tym bardziej wraku, więc wiedziałem, że o normalnej procedurze badania katastrofy lotniczej mowy nie było i nie będzie.
— mówi Grzegorz Makowski.
Podkreśla, że nie uczestniczy w rozmowach na temat katastrofy z „trollami” ani oficjalnymi przedstawicielami rządu Donalda Tuska, ponieważ oni i tak nie mają zielonego pojęcia o przyczynach tragedii z kwietnia 2010 roku.
Gdyby tym ludziom chodziło o fakty, nigdy by nie zaakceptowali niszczenia wraku jak również przetrzymywania nośników informacji i samego wraku.
— podkreśla ekspert.
Makowski przyznaje, że standardową metodą prowadzenia śledztwa jest dostęp do nośników informacji – czarnych skrzynek oraz samego wraku. Jego zdaniem przejęcie wszystkich materiałów przez Rosjan jest wystarczającym dowodem, aby powiedzieć, że śledztwo jest kłamstwem:
Trudno jest mówić o czymkolwiek nie mając w ręku wraku i nośników informacji. Tym nie mniej na podstawie dostępnych materiałów i analiz mogę powiedzieć, że to nie był wypadek spowodowany przez pogodę, czy błędy pilotów, gdyby tak było mielibyśmy wrak i nośniki informacji już dawno w Polsce i tyle.
— uważa ekspert Federalnej Agencji Lotnictwa USA.
Grzegorz Makowski bardzo ceni pracę zespołu parlamentarnego Antoniego Macierewicza, który pomimo ogromnej krytyki i trudności napotykanych na swojej drodze doszedł do wielu ważnych odkryć:
To co Zespół Parlamentarny Antoniego Macierewicza osiągnął to coś absolutnie niesamowitego i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu, przecież te „odrobiny” analizowane przez ZP są w wielu wypadkach wszystkim co mamy.
— zaznacza Makowski.
Jego zdaniem zespołowi Macierewicza przydałyby się zdjęcia satelitarne, które rząd USA przekazał Polsce tuż po katastrofie.
Wielkim ograniczeniem jest to że ZP musi korzystając z oficjalnych materiałów opublikowanych przez Rosję i aktualnie rządzących Polską. Dla mnie są to materiały o wszystkim, ale nie o faktach dotyczących Smoleńska 2010.
— przyznaje Makowski.
Makowski pytany o dalsze działania zespołu parlamentarnego zacytował jedną z walczących o prawdę smoleńską blogerek 1Maud, która wymieniła najważniejsze kwestie dla ludzi szukających prawdy o katastrofie smoleńskiej:
Rolą ludzi zaangażowanych w wyjaśnienie przyczyn jest zmuszenie władz polskich do powołania rzetelnej Komisji dochodzenia przyczyny wypadku lotniczego. Z wymogiem udziału uznanych ekspertów międzynarodowych. Zmusić można wykazując kłamstwa, nieścisłości, niespójności w oficjalnych raportach (czy braki w badaniach prokuratury).
Zdaniem Makowskiego bez wraków i nośników bardzo trudno będzie podjąć dalsze działania. Jednak zaznacza:
Musimy inwestować w informowanie na całym świecie o wszystkich nonsensach firmowanych przez MAK, jak również aktualnych „posiadaczy” władzy w Polsce. Pieniądze są często nie tylko bronią w ręku ludzi bezwzględnych,, ale mogą być bronią w ręku ludzi, którym zależy na prawdzie, bo taka istnieje, inaczej trudno byłoby mówić o nauce jako takiej.
Lasek przyznaje - „niezależny” ekspert jest współpracownikiem rządowego zespołu
Michał Setlak, występujący w mediach głównego nurtu jako redaktor „Przeglądu Lotniczego”, przedstawiany jest jako niezależny ekspert ds. lotnictwa. Jak jednak wielokrotnie pisał portal niezalezna.pl, Setlak od miesięcy pracuje dla rządu. Teraz pojawiły się nowe materiały, potwierdzające fakt współpracy „niezależnego” eksperta z komisją opłacaną przez Donalda Tuska.
Magister inżynier Marek Dąbrowski – niezależny analityk, autor referatu na I Konferencji Smoleńskiej, zwrócił się do rządowego zespołu ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy Macieja Laska z prośbą o udostępnienie zdjęć z miejsca katastrofy Tu-154M. Wysłał maila, w którym napisał:
„W związku z wypowiedzią P. Michała Setlaka: „Widziałem wszystkie zdjęcia, które polska komisja przywiozła ze sobą ze Smoleńska”, proszę o udostępnienie mi wszystkich zdjęć, które udostępnili Państwo p. Michałowi Setlakowi”.
Odpowiedź szefa zespołu Maciej Laska nas nie zaskoczyła... Ale ostatecznie demaskuje "niezależnego" eksperta.
„Szanowny Panie, Pan Michał Setlak jest współpracownikiem Zespołu i na tej podstawie ma dostęp do wszystkich zdjęć przekazanych Zespołowi. Zdjęcia zostały przekazane Zespołowi w celu realizacji jego zadań i są sukcesywnie publikowane z opisami ułatwiającymi zrozumienie zawartości w miarę możliwości czasowych Zespołu” - napisano w mailu, podpisanym przez Macieja Laska.
Jak ujawniła w połowie kwietnia „Gazeta Polska Codziennie”, dzięki portalowi Polonii w Wielkiej Brytanii, Nowypolskishow.co.uk, Michał Setlak od września 2013 r. otrzymywał wynagrodzenie z Kancelarii Premiera Donalda Tuska.
Sędzia skazujący opozycjonistów w latach 80. i broniący ubeków w III RP oraz właściciel lokalu kontaktowego SB zadecydowali o losach jednego z najważniejszych śledztw dotyczących katastrofy smoleńskiej. Chodzi o sprawę niedopełnienia obowiązków przez wojskowych prokuratorów. Szefem tych sędziów jest b. oficer śledczy służb specjalnych PRL - pisze „Gazeta Polska”.
Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Poznaniu umorzyła postępowanie w sprawie niedopełnienia obowiązków przez śledczych z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, którzy m.in. nie byli przy sekcjach zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. Na tę decyzję zażaliła się część rodzin, których bliscy zginęli 10 kwietnia 2010 r. Kilka tygodni temu sędziowie Izby Wojskowej Sądu Najwyższego podjęli decyzję, by sprawę przekazać do… Sądu Okręgowego w Poznaniu „z uwagi na dobro wymiaru sprawiedliwości”. Bliscy ofiar katastrofy smoleńskiej są oburzeni.
– To absolutny skandal, przecież właśnie ze względu na dobro wymiaru sprawiedliwości sprawa powinna trafić do sądu w zupełnie innym mieście, gdzie sędziowie nie mają kontaktów z prokuratorami prowadzącymi dane śledztwo – mówi Ewa Kochanowska, wdowa po dr. Januszu Kochanowskim, rzeczniku praw obywatelskich.
Kontrowersyjne decyzje
W listopadzie ubiegłego roku Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Poznaniu umorzyła śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków przez polskich prokuratorów wojskowych w Smoleńsku w 2010 r. Śledztwo zostało wszczęte w listopadzie 2012 r. Doniesienie w tej sprawie złożył pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego, mec. Piotr Pszczółkowski.
Ppłk Sławomir Schewe, rzecznik prasowy poznańskiej prokuratury wojskowej, poinformował, że śledztwo umorzono wobec stwierdzenia, że czynu nie popełniono.
„Postanowieniem z dnia 31 października 2013 r. prokurator umorzył postępowanie w sprawie niedopełnienia obowiązków w kwietniu 2010 r., na obszarze Federacji Rosyjskiej oraz w Warszawie, przez funkcjonariuszy publicznych – prokuratorów Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wykonujących czynności w sprawie PO Śl 54/10 poprzez niewnioskowanie o dopuszczenie i nieuczestniczenie w wykonywanych na terenie Federacji Rosyjskiej sekcjach zwłok 95 ofiar katastrofy lotniczej samolotu Tu-154, nr boczny 101, która miała miejsce w dniu 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem, oraz poprzez nienakazanie powtórnego przeprowadzenia ww. czynności na terenie Polski po przewiezieniu zwłok ofiar i utrudniania w ten sposób postępowania karnego w ww. sprawie, tj. o czyn z art. 231 § 1 kk i 239 § 1 kk, wobec stwierdzenia, że czynu nie popełniono” – czytamy w komunikacie rzecznika prokuratury.
Według składającego zawiadomienie mec. Piotra Pszczółkowskiego wojskowi prokuratorzy, którzy brali udział w czynnościach po katastrofie smoleńskiej na terenie Federacji Rosyjskiej, mieli nie dopełnić obowiązków, gdyż nie wystąpili z wnioskiem o udział i nie brali udziału w sekcjach zwłok, a także nie przeprowadzili tych sekcji także po przetransportowaniu ciał ofiar do Polski.
Na decyzję poznańskiej prokuratury zażalili się m.in. Jarosław Kaczyński, Ewa Kochanowska, Janusz Walentynowicz oraz Jacek Świat – ich pismo wpłynęło do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie. W lutym tego roku WSO zwrócił się do Izby Wojskowej Sądu Najwyższego o przekazanie rozpoznania zażalenia do Wojskowego Sądu Okręgowego w Poznaniu. Jako uzasadnienie podano fakt, że w Wojskowym Sądzie Okręgowym w Warszawie orzeka niewielu sędziów, a w Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie pracuje niewielu prokuratorów, w związku z czym dochodzi do częstych kontaktów stołecznych sędziów i prokuratorów wojskowych. Co ciekawe, podobna sytuacja jest w Poznaniu, ale to już nie przeszkadzało sędziom z Izby Wojskowej SN, którzy podjęli decyzję o przekazaniu tam sprawy.
W postanowieniu Izby Wojskowej SN z 14 marca 2014 r. czytamy m.in.:
„Okoliczności te (częste kontakty warszawskich wojskowych sędziów i prokuratorów – przyp. red.) w odbiorze powszechnym mogłyby wywołać (błędne) przekonanie o braku obiektywizmu orzekających w tej sprawie sędziów. Zgodzić się należy z wnioskującym Sądem (Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie – przyp. red.), że wyjątkowość przedmiotowej sprawy i wynikające stąd znaczne zainteresowanie opinii publicznej wymagają takich działań, które zlikwidują możliwość powstania nawet błędnego przekonania o braku obiektywizmu w tej sprawie. Z tych powodów należało (…) sprawę przekazać do rozpoznania Wojskowemu Sądowi Okręgowemu w Poznaniu”.
Skazywał opozycjonistów, bronił ubeków
Przewodniczącym składu sędziowskiego w Sądzie Najwyższym, gdzie zapadło powyższe postanowienie, był Marian Buliński, którego wcześniej opisywał m.in. portal Niezależna.pl oraz „Nasz Dziennik”.
Marian Buliński należał do składu orzekającego, który uniewinnił stalinowskiego oficera śledczego Tadeusza J., któremu zarzucono znęcanie się nad płk. Franciszkiem Skibińskim. Ten sam sędzia w latach 80. skazywał opozycjonistów za działanie w Solidarności. Izba Wojskowa SN oddaliła kasację dyrektora Głównej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu od wyroku sądu apelacyjnego, który umorzył postępowanie wobec dwóch stalinowskich oficerów śledczych – Tadeusza J. i zmarłego rok temu Kazimierza G.
IPN oskarżył obu w 2008 r. Na Tadeuszu J. ciążył zarzut znęcania się nad płk. Franciszkiem Skibińskim. Zdaniem IPN, J. wielokrotnie od końca stycznia do końca lutego 1952 r. przesłuchiwał więźnia, pozbawiając go snu i zmierzając do załamania fizycznego i psychicznego. Celem było to, by Skibiński przyznał się do udziału w szpiegowskiej organizacji w wojsku i by składał wyjaśnienia zgodne z koncepcją Głównego Zarządu Informacji.
– Oskarżony działał w przeświadczeniu, że Franciszek Skibiński dopuścił się zdrady wobec państwa – oświadczył podczas ogłoszenia decyzji Sądu Najwyższego sędzia Marian Buliński. – Nie można uznać, że miał świadomość działania w aparacie, którego celem było wyeliminowanie wrogów państwa – dodał.
Nazwisko sędziego Bulińskiego pojawiło się również w lutym 2011 r. w kontekście innego wyroku uniewinniającego oficera wojska PRL Walerego K., oskarżonego przez IPN w sprawie doprowadzenia do odejścia z armii z powodu przekonań religijnych innego oficera. Było to w latach 60. Według aktu oskarżenia, czyn polegał na prześladowaniach z powodów religijnych wobec por. Kazimierza K., kierownika gabinetu w Katedrze Uzbrojenia Rakietowego Wojskowej Akademii Technicznej. Miano uniemożliwić mu pracę naukową ze względu na jego przynależność wyznaniową, uczestniczenie w praktykach religijnych i udział w organizacjach katolickich. Wydano o nim negatywną opinię o przydatności do służby. W konsekwencji Kazimierz K. odszedł z wojska. Również wtedy sędzia SN Marian Buliński wskazał w uzasadnieniu orzeczenia, że nie sposób przypisać oskarżonemu przestępstwa, „tym bardziej popełnionego umyślnie”.
Z kolei w maju 2011 r. „Nasz Dziennik” opisał historię Władysława Walca, opozycjonisty inwigilowanego przez Służbę Bezpieczeństwa, skazanego na karę więzienia w 1984 r. Informowano, że Walec nie może doczekać się rehabilitacji. Kolejne instancje sądownicze oddalały jego sprawę, uzasadniając to brakiem związku między skazaniem a działalnością niepodległościową.
Jednak zdaniem opozycjonisty, na tych postanowieniach zaciążył fakt, że skazujący go w latach osiemdziesiątych sędzia Marian Buliński orzeka teraz w Izbie Wojskowej Sądu Najwyższego – to właśnie tam Walec kierował wnioski o rewizję wyroku.
Więcej w najnowszym wydaniu tygodnika „Gazeta Polska”
Brzozowy spisek jest coraz lepiej widoczny. Poza polityką nic za nim zdaje się nie stoi...
Od miesiąca zespół zajmujący się rządową propagandą nie jest w stanie udzielić odpowiedzi na proste pytanie: jak wznoszący się Tupolew mógł ściąć od góry słynną brzozę, rosnącą w Smoleńsku? Zespołowi Laska przyznaje zdaje się, że brakuje argumentów...
W czasie słynnej konferencji prasowej prokuratury wojskowej, w czasie której prok. Ireneusz Szeląg próbował przekonać opinię publiczną, że nie ma dowodów wybuch w rządowym Tupolewie w Smoleńsku, przedstawiono również opinię biegłych dotyczącą brzozy, która miała spowodować tragedię.
Ireneusz Szeląg wskazywał: "Biegli stwierdzili w opinii, że przedmiot, który spowodował rozdzielenie pnia brzozy miał podłużny, w przybliżeniu płaski kształt i przemieszczał się pod niewielkim kątem w stosunku do poziomu. W trakcie działania przedmiotu na pień nastąpiło jego owijanie wokół pnia, a następnie jego rozdzielenie. Na powierzchnie fragmentów drewna działały siły tnące, zginające oraz zgniatające, które doprowadziły do powstania charakterystycznych drzazg” - tłumaczył Szeląg.
I dodawał: „W wyniku takiego działania mechanicznego nastąpiło rozdzielenie tych fragmentów drewna. Powierzchnie rozdzieleń obu części pnia mają kierunek od góry w dół, pod niewielkim kątem w odniesieniu do poziomu”.
Stwierdzenie biegłych, które wskazuje, że „powierzchnie rozdzieleń obu części pnia mają kierunek od góry w dół” stoi w sprzeczności wobec rządowej wersji wydarzeń. Komisja Millera w swoim raporcie, a obecnie rządowy zespół propagandowy przekonują, że tupolew lecący do Smoleńska uległ katastrofie, gdy wznosząc się uderzył skrzydłem w brzozę.
Jak to możliwe, że wznoszący się samolot ściął drzewo „od góry w dół”?
Z pytaniem o wyjaśnienia dotyczące zniszczeń brzozy próbowaliśmy zwrócić się do zespołu Macieja Laska. Niestety przewodniczący nie był uchwytny, a kolejni jego członkowie odmawiali rozmowy, zasłaniając się brakiem czasu. Edward Łojek z kolei wskazał, że najlepiej byłoby zwrócić się do zespołu na piśmie. Przekonywał, że w ten sposób najłatwiej uzyskać wyjaśnienia w interesującej nas sprawie. W związku z sugestią portal Stefczyk.info skierował do komisji pytanie.
„Stwierdzenie, że "rozdzielenie obu części pnia mają kierunek od góry w dół, pod niewielkim kątem w odniesieniu do poziomu" stoi w sprzeczności wobec powtarzanej przez członków komisji tezy, że Tu-154M lecący do Smoleńska uderzył skrzydłem w brzozę w czasie, gdy się wznosił. Proszę zatem o wyjaśnienia i odpowiedź na pytanie: Jak wznoszący się tupolew mógł zniszczyć brzozę uderzając ją od góry?” - pisaliśmy do zespołu Macieja Laska.
Choć pismo zostało wysłane 8 kwietnia, do dziś nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. Zespół Laska przyznaje zdaje się, że brakuje mu argumentów, żeby obronić się przed kompromitującą sytuacją.
Sprawa mechanizmów zniszczenia brzozy to kolejny cios w rządową wersję wydarzeń, który pozostaje bez odpowiedzi. Brzozowy spisek jest coraz lepiej widoczny. Poza polityką nic za nim zdaje się nie stoi...
Zdjęcia mogą przesądzić o wybuchu – ekspert potwierdza ustalenia dr. Szuladzińśkiego
Ekspert w dziedzinie eksplozji dr. Martin Hertzberg nie ma wątpliwości, że ustalenia zawarte w raporcie dr. Grzegorza Szuladzińskiego, a dotyczące wybuchu na pokładzie TU-154M są prawidłowe. Po zapoznaniu się z treścią raportu, światowej sławy naukowiec potwierdza te ustalenia i podkreśla, że „na podstawie zdjęć można przesądzić o wybuchu”.
Działający w Wielkiej Brytanii serwis „Nowy Polski Show” (http://www.nowypolskishow.co.uk) postanowił zweryfikować ustalenia dr. Szuladzińskiego. O merytoryczną ocenę jego badań i wniosków poproszony został dr Martin Hertzberg, który jest ekspertem w dziedzinie eksplozji. Doktor Hertzberg jest absolwentem Uniwersytetu Stanforda i ma na swoim koncie ponad 20 lat doświadczenia pracy w słynnym U.S. Bureau of Mines. Ponadto jest autorem ponad 100 publikacji m.in. w zakresie eksplozji oraz jest właścicielem dwóch patentów.
- Jeśli ma się do dyspozycji wystarczającą ilość fragmentów samolotu lub metalowych części, które wskazują na takiego właśnie rodzaju zniszczenia. Jeśli na tej podstawie można określić wielkość ciśnienia to można też określić, czy to ciśnieni zostało spowodowane przez eksplozję wewnątrz kadłuba, czy też mieliśmy do czynienia z wyciekiem paliwa, które się zapaliło na zewnątrz samolotu (...) Jeśli fragmenty mają w przybliżeniu ten sam kształt, to być może mamy do czynienia ze specjalnym rodzajem eksplozji, który my nazywamy detonacją. Charakteryzuje się ona występowaniem małych kawałków obudowy, które - jeśli się je na siebie nałoży - mają bardzo charakterystyczne kształty, ale bez dostępu do danych nie jestem w stanie wyrazić jednoznacznej opinii – tłumaczy dr Martin Hertzberg.
Po przeczytaniu raportu dr Martin Hertzberg potwierdził ustalenia dr. Szuladzińskiego. Jest to już kolejny naukowiec, ekspert w dziedzinie eksplozji, który twierdzi, że na pokładzie Tu-154M musiało dojść do wybuchu.
- Na podstawie zdjęć można przesądzić o wybuchu - mówi dr Hertzberg.
W rozmowie z serwisem „Nowy Polski Show” dr Hertzberg podkreśla, że na podstawie analizy zdjęć można przesądzić o wybuchu.
- Nie mam zastrzeżeń do tego raportu. Konkluzja, że doszło do wybuchu na skrzydle, który zainicjował katastrofę samolotu zdaje się być uzasadniona przez zgromadzone dowody. Moja jedyna krytyka sprowadza się do tego, że Szuladziński nie zbadał co było powodem eksplozji w zbiorniku paliwa. Jest wiele udokumentowanych przypadków takich eksplozji – wyjaśnia dr Martin Hertzberg.
Zespół Laska nabiera wody w usta „Stwierdzenie, że "rozdzielenie obu części pnia mają kierunek od góry w dół, pod niewielkim kątem w odniesieniu do poziomu" stoi w sprzeczności wobec powtarzanej przez członków komisji tezy, że Tu-154M lecący do Smoleńska uderzył skrzydłem w brzozę w czasie, gdy się wznosił. Proszę zatem o wyjaśnienia i odpowiedź na pytanie: Jak wznoszący się tupolew mógł zniszczyć brzozę uderzając ją od góry?” - pisaliśmy do zespołu Macieja Laska. Choć pismo zostało wysłane 8 kwietnia, do dziś nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi.
Pewnie trwają uzgodnienia Zespołu Laska z Prokuraturą Wojskową w sprawie jednolitego stanowiska. Bardzo możliwe, że w ich wyniku okaże się że "rozdzielenie obu części pnia mają kierunek z dołu do góry". Pod niewielkim kątem w odniesieniu do poziomu, oczywiście.
____________________________________ Nie jesteś tym, kim myślisz, że jesteś - lecz tym, kim się stajesz, gdy myślisz kim jesteś.
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników