Szczątki tupolewa przechowywane w skandalicznych warunkach
Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte do betonowych hangarów na lotnisku Siewiernyj. W takich warunkach przechowywane były szczątki prezydenckiej maszyny, gdy powstawały raporty rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego i polskiej komisji pod przewodnictwem ministra Jerzego Millera. Zdjęcia, które publikujemy, zrobiła ekipa polskich archeologów, którzy przyjechali badać teren wokół lotniska w październiku 2010 roku, a więc pół roku po katastrofie.
Fotografie zrobiono z ukrycia, gdy Rosjanie wpuścili do hangarów kilka osób z polskiej ekipy. Jak ustalili reporterzy RMF FM, w ten sposób przechowywane były szczątki co najmniej jednej czwartej samolotu, a to oznacza, że podczas prac nad raportami komisje Anodiny i Millera nie badały tych części.
Na zdjęciach widać fragmenty poszycia, kable, rury i zawory przemieszane z ziemią. Wszystko to tworzy jedną wielką stertę. Niewykluczone, że wśród tych części znajdowało się wiele innych rzeczy, zepchniętych wraz ze szczątkami tupolewa.
Polska prokuratura przyznaje, że w takich warunkach fragmenty prezydenckiej maszyny leżały do jesieni 2012 roku, a znaczna ich część leży w hangarach do dzisiaj.
Prokuratura: W hangarach znaleziono rzeczy osobiste ofiar, nie znaleziono ludzkich szczątków
Śledczy twierdzą, że już we wniosku o pomoc prawną do Rosjan z 10 kwietnia 2010 roku zwrócili się o zabezpieczenie wszystkich części samolotu, ale przez ponad dwa lata tego nie zrobiono. Dopiero w ubiegłym roku, po wysłaniu kolejnego wniosku z prośbą o wyjęcie tych części z hangarów, Rosjanie zareagowali - pozwolili prokuratorom na wejście do środka, a ci dokonali oględzin zgromadzonych tam szczątków. Poza tym wydobyli z hangarów fragmenty skrzydeł tupolewa, ułożyli je na płycie lotniska wraz z fragmentami skrzydeł, które znajdowały się razem z resztą wraku pod prowizoryczną wiatą zbudowaną przez Rosjan, i przykryli brezentem.
Jak przyznał kapitan Marcin Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, w trakcie wyjmowania szczątków z hangarów znaleziono wśród nich także rzeczy osobiste ofiar, natomiast według zapewnień prokuratorów, nie znaleziono tam szczątków ludzkich. Kapitan Maksjan dodał, że znalezione rzeczy osobiste ofiar trafiły do Polski w grudniu 2012 roku, a wiosną tego roku zostały przekazane rodzinom.
Śledczy nie odpowiedzieli naszym reporterom na pytanie, ile dokładnie fragmentów samolotu znajdowało się w betonowych hangarach. Otwarte jest również pytanie, czy po ponad trzech latach przechowywania w tak skandalicznych warunkach szczątki te mogą stanowić wartość dowodową.
Jak zapowiada prokuratura wojskowa, szczątki znajdujące się w hangarach zostaną dokładnie zbadane przez polskich śledczych dopiero wtedy, gdy wraz z całym wrakiem tupolewa wrócą do kraju.
Lasek: Ekspertyzy tych szczątków nie wniosłyby do raportu komisji Millera niczego nowego
Te szczątki nie miały żadnego znaczenia dla pracy komisji Millera - mówi reporterom RMF FM członek tego gremium, a obecnie szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Maciej Lasek. Części tych nie zbadano przed wydaniem raportu o przyczynach katastrofy, bo - jak przekonuje Lasek - te ekspertyzy nie wniosłyby do sprawy nic nowego. Według niego, eksperci i bez tych ustaleń byli w stanie z całą pewnością potwierdzić, co wydarzyło się 10 kwietnia w Smoleńsku. Tłumaczy, że do końca wszystko rejestrowały czarne skrzynki samolotu.
Nie ma potrzeby szukać jeszcze jakiegoś drobiazgu, gdzie nie ma żadnej poszlaki. Nic nie wskazuje na to, żeby przyczyna wypadku była inna niż zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania - podkreśla szef PKBWL.
Twierdzi natomiast, że każdy z fragmentów samolotu, składowanych w betonowych hangarach na lotnisku, powinien być gruntownie przebadany przez prokuraturę, bowiem postępowanie karne rządzi się innymi prawami i zakończenie śledztwa będzie wymagało również tych szczegółowych opinii.
Merta: To było badanie przyczyn katastrofy samolotu bez tego samolotu
W zupełnie innym tonie sytuację komentują rodziny ofiar katastrofy. Według nich, zdjęcia, które publikujemy, to kolejny dowód na to, że raporty komisji Anodiny i Millera są całkowicie nierzetelne.
Magdalena Merta, wdowa po wiceministrze kultury Tomaszu Mercie, z niedowierzaniem patrzyła na fragmenty tupolewa widoczne na fotografiach. Zwróciła uwagę, że nie zostały one zbadane przez ekspertów, którzy mimo to orzekli, jakie były przyczyny tragedii. To było badanie przyczyn katastrofy samolotu bez tego samolotu - mówiła.
Polacy są dostatecznie mądrzy, żeby nie potrzebować szczątków samolotu do badania przyczyn katastrofy, a Amerykanie na tyle głupi, że musieli samolot w Lockerbie pozbierać do ostatniego skrawka, żeby tę przyczynę określić - skomentowała.
Przypomnijmy, że śledczy badający katastrofę w szkockim Lockerbie, gdzie w 1988 roku rozbił się amerykański Boeing 747, właśnie dzięki natychmiastowym, drobiazgowym badaniom każdego z milionów fragmentów samolotu znaleźli dowód na to, że w maszynie wybuchła bomba.
Mamy potwierdzenie obecności materiałów wybuchowych w tupolewie
Z końcem maja prokuratura wojskowa miała zakończyć badania próbek z leżącego w Smoleńsku wraku tupolewa. Pierwotnie analizy laboratoryjne miały być sfinalizowane już w kwietniu tego roku. Ostatnio pojawiają się informacje, że prokuratura ujawni wyniki badań. „GP” dotarła do dokumentów, które potwierdzają ponad wszelką wątpliwość wcześniejsze publikacje, że na wraku Tu-154M odkryto nie tylko trotyl, ale także oktogen i heksogen, czyli składniki nowoczesnych materiałów wybuchowych, np. C4.
Polscy biegli badali wrak tupolewa w Smoleńsku od 17 września do 12 października 2012 r., dwa i pół roku po katastrofie. Jak wynika z wydruków z użytych przez nich urządzeń spektrometrycznych, do których dotarła „GP”, badania wielokrotnie wykazały obecność materiałów wybuchowych w ilości, która jest większa od przyjmowanego przez producenta minimum (tzw. granicy błędu). Dotarliśmy także do potwierdzających ten fakt wykresów, sporządzonych niezależnie od zrzutów z urządzeń spektrometrycznych.
Plastik, ulubiony materiał terrorystów
Według wspomnianych wyżej kryteriów na wraku tupolewa stwierdzono trotyl (TNT), heksogen (RDX), oktogen (HMX) oraz nadtlenek urotropiny (HMTD). Heksogen i oktogen używane są do produkcji nowoczesnych materiałów wybuchowych takich jak C4, czyli tzw. plastik. W internecie bez trudu można znaleźć informacje, że C4 jest jednym z ulubionych materiałów używanych do zamachów terrorystycznych ze względu na swoją plastyczność – można go wcisnąć w każdą szczelinę, szczególnie w części mechaniczne np. samolotu. Dodatkowo jest stosunkowo bezpieczny dla tych, którzy chcą go wykorzystać – odpalany jest wyłącznie za pomocą detonatora. Zdaniem chemików, stosowany od lat C4 i trotyl to najlepsze materiały do wykorzystania w niskich temperaturach. Co ciekawe, heksogen detonuje się z prędkością ponad 8 tys. metrów na sekundę – z pewnością tego faktu nie zdążyłyby zarejestrować rejestratory tupolewa.
Przypomnijmy, że Rosjanie wykluczyli obecność materiałów wybuchowych już trzy dni po katastrofie. Jak ujawniła „Gazeta Polska Codziennie”, poinformowali o tym stronę polską, dodając, że w trakcie analiz próbki uległy całkowitemu zniszczeniu.
Polscy biegli zostali dopuszczeni do wraku dopiero jesienią 2012 r. Początkowo ukrywano fakt, że badali udostępnione przez Rosjan szczątki tupolewa nie pod kątem ujawniania śladów powstałych w wyniku uderzenia samolotu o ziemię, lecz w wyniku działania materiałów wybuchowych (prokuratura określa je jako materiały wysokoenergetyczne).
Prokuratura wojskowa na tropie. Z opóźnionym zapłonem
Specjaliści, którzy pojechali do Rosji, pobrali także do badań próbki gleby – z powierzchni oraz z głębokości do 2 m. Do analizy zostały pobrane także wymazy z części tupolewa znalezionych podczas badań. Zdaniem rozmówców „Codziennej”, którzy znają szczegóły pobytu biegłych w Smoleńsku i zapisy urządzeń pomiarowych, jednym z najważniejszych zadań było przebadanie tych części, na które natrafiono. – Rosjanie nie zdążyli ich umyć i dlatego odczyt z nich jest tak istotny – mówili.
Przebadali także przeszkody – głównie drzewa, z którymi miał kontakt rządowy tupolew przed uderzeniem w ziemię. Obszar, którym zajęli się polscy specjaliści, był znacznie większy niż ten, który sprawdzili Rosjanie i który jest opisany w raporcie MAK.
Biegli posługiwali się najwyższej klasy specjalistycznym sprzętem, m.in. spektrometrami Ramana, detektorem marki Raytech FD 6643, detektorem marki Raytech FT 2407, przenośnym systemem rentgenowskim Scansil 4336R, wykrywaczami metalu, m.in. marki Fischer 1280X aquanaut, detektorami IMS-mMO-2M, Hardend Mobile Trace, Pilot M, monitorem skażeń radioaktywnych EKO C, urządzeniami GPS marki Colorado oraz przenośnym komputerem do opracowania wyników pomiarów.
Spektrometr Ramana TruDefender FT to analizator niebezpiecznych substancji chemicznych, który pozwala na jednoznaczną chemiczną identyfikację substancji oraz automatyczną analizę. Wyniki z tego urządzenia otrzymuje się zaledwie w ciągu kilku sekund. Detektor Hardened Mobile Trace służy z kolei do wykrywania i rozpoznawania drobnych cząsteczek materiałów wybuchowych, narkotyków, chemicznych środków bojowych oraz toksycznych chemikaliów przemysłowych. Materiał do badania pobierany jest w dwojaki sposób: ręcznie oraz automatycznie – przez zasysanie cząsteczek, a odczyt jest natychmiastowy.
W skład zespołu biegłych wchodzili dwaj prokuratorzy, eksperci z zakresu badań fizykochemicznych, badania wypadków lotniczych, specjalista z zakresu budowy Tu-154 oraz specjaliści z zakresu kryminalistyki.
Tymczasem 30 października 2012 r. Cezary Gmyz opublikował w „Rzeczpospolitej” pierwsze wyniki prac biegłych – na wraku tupolewa odkryto trotyl i nitroglicerynę.
Najsłynniejsze brednie prokuratury: Był trotyl, ale go nie było
Prokuratorzy prowadzący śledztwo w sprawie katastrofy wielokrotnie zaprzeczali sami sobie, wypowiadając się na temat odczytów sprzętu, którym badano wrak tupolewa. Najsłynniejsze były: konferencja zwołana w pośpiechu w dzień ukazania się artykułu Cezarego Gmyza w „Rzeczpospolitej”, wystąpienia śledczych podczas posiedzenia sejmowej komisji sprawiedliwości i w końcu komunikat wydany w kwietniu br. Za każdym razem śledczy przekonywali, że wykrycie trotylu nie oznacza, że trotyl wykryto. – Nie powiedziałem, że nie znaleźliśmy trotylu, tylko że eksperci nie stwierdzili jeszcze jego obecności i czekamy na wynik badania – oświadczył płk Ireneusz Szeląg, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, po publikacji w „Rz”. Kilkanaście minut wcześniej rozpoczął konferencję od stanowczego dementowania obecności materiałów wybuchowych na wraku.
– Niektóre urządzenia użyte w Smoleńsku wykazały faktycznie TNT – powiedział miesiąc później na słynnym już posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Jerzy Artymiak. – Czy mógłby pan powtórzyć? – prosił wówczas Antoni Macierewicz. – Oczywiście, urządzenia wykazały na czytnikach cząsteczki trotylu – odpowiedział Artymiak. Niestety, dalsza część wystąpienia naczelnego prokuratora wojskowego przypominała nieco wspomniane już, retoryczne popisy płk. Szeląga po publikacji „Rzeczpospolitej”. Posłowie uczestniczący w posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka, zwołanej na wniosek klubu Prawa i Sprawiedliwości, usłyszeli więc m.in., że spektrometry używane przez śledczych tak samo reagują na materiały wybuchowe i na... pastę do butów. „Biegli nie stwierdzili obecności na badanych elementach jakichkolwiek materiałów wybuchowych [...]. Dopiero badania laboratoryjne będą mogły być podstawą do twierdzenia o istnieniu bądź nieistnieniu śladów materiałów wybuchowych” – powiedział płk Artymiak. Wyniki badań mamy zaś poznać dopiero za kilka miesięcy.
W kwietniu 2013 r. śledczy uparcie powtórzyli swoją narrację, wydając komunikat, w którym przekonywali: „Urządzenia używane przez biegłych i specjalistów [...] pokazały na ekranach napisy sygnalizujące obecność związków chemicznych mogących stanowić materiały wysokoenergetyczne, w tym materiały wybuchowe takie jak trotyl (TNT), związki nitrowe, oktogen (HMX) oraz heksogen (RDX)”. Ale tak naprawdę po raz kolejny zaprzecza on sednu wywodów. W komunikacie kluczowym jest dobrze znane zdanie: „Pojawienie się takich napisów nie jest jednak jednoznaczne ze stwierdzeniem, że taki materiał wybuchowy znajdował się na badanej części wraku. Jednoznaczną odpowiedź w tym zakresie przyniesie dopiero opinia sporządzona po wykonaniu szczegółowych badań laboratoryjnych”.
Odkrycie „fotoamatora” jest przełomowe, to „kropka nad i” – mówi nam poseł Macierewicz
- To wielkie odkrycie. Nikt wcześniej nie zwrócił uwagi na charakter uszkodzeń czarnych skrzynek - tłumaczy w rozmowie z portalem niezalezna.pl poseł Antoni Macierewicz, który nie ma wątpliwości, że prokuratura powinna zapoznać się z ustaleniami „fotoamatora”.
Dzisiaj informowaliśmy, że internauta „fotoamator” porównał zdjęcia czarnych skrzynek odnalezionych na miejscu katastrofy i udostępnionych do badań polskim specjalistom oraz wojskowym prokuratorom. Nie ma wątpliwości, że to różne czarne skrzynki.
- Odkrycie „fotoamatora” to postawienie „kropki nad i” w kwestii fałszowania zapisu czarnych skrzynek – mówi nam poseł Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego badającego katastrofę smoleńską. - Materiał dzisiaj ujawniony musi być poddany gruntownej analizie, ale już teraz można powiedzieć, że czarne skrzynki pokazane między innymi pułkownikowi Rzepie i stojące na stoliku podczas odsłuchiwania taśm, to nie są czarne skrzynki z tupolewa. To wielkie odkrycie.
- „Fotoamator” od dłuższego czasu dokonuje niezwykle ważnych analiz, w szczególności dotyczących czarnych skrzynek. Pamiętać należy, że to właśnie on wskazał na uszkodzenia skrzynki MŁP-14-5, które są jednym z kluczowych dowodów na eksplozję w powietrzu. Znaleziono na niej bowiem ślady działania wysokiej temperatury, a na ziemi leżała na terenie, w którym nie było pożaru – przypomina poseł Macierewicz.
- Skoro nie są to właściwe czarne skrzynki, wątpliwości wzbudza również autentyczność badanych taśm. Instytut Ekspertyz Sądowych im. Sehna nie wykrył fałszerstwa, bo eksperci rzeczywiście mogli pracować nad autentycznym zapisem. Ale z innej czarnej skrzynki. To wszystko są hipotezy, które muszą być zweryfikowane. Dlatego złożymy całościowe zawiadomienie do prokuratury dotyczące manipulacji związanych z czarnymi skrzynkami – zapowiada poseł Macierewicz.
- Gdyby traktować poważnie zapisy parametrów lotów przedstawione przez Macieja Laska i mające odtwarzać trajektorię lotu TU-154M, to ten samolot musiałby lewym skrzydłem wbić się w ziemię na głębokość ośmiu metrów, i to 400 metrów przed upadkiem. Te parametry są absurdalne. Nikt wcześniej nie zwrócił na to uwagi, zrobił to dopiero profesor Zbigniew Nowaczyk – tłumaczy przewodniczący parlamentarnego zespołu badającego katastrofę smoleńską.
- Podobnie jak dotychczas nikt nie przeanalizował wyglądu czarnych skrzynek. Nie porównał ich koloru i charakteru uszkodzeń. Zrobił to dopiero badacz o pseudonimie „fotoamator” – podkreśla poseł Macierewicz.
Prof. Binienda o nowych faktach w sprawie katastrofy TWA 800: "Może ten przypadek otworzy oczy utrzymującym oficjalną wersję ws. 10/04"
Prof. Wiesław Binienda w rozmowie z RMF FM odnosi się do kwestii katastrofy amerykańskiego samolotu TWA 800, który uległ katastrofie lotniczej w 1996 roku. O wątpliwościach, które pojawiły się po niemal 20 latach pisaliśmy na naszym portalu.
Co więcej, śledczy którzy zajmowali się tą sprawą mieli być zmuszani do milczenia o prawdziwych przyczynach tragedii.
Binienda zwraca uwagę na różnice co do podejścia do śledztwa i badania przyczyn katastrofy między wspomnianą amerykańską katastrofą a smoleńską tragedią:
Przede wszystkim muszę powiedzieć, że warto się przyjrzeć, jak śledztwo było prowadzone. Po pierwsze, choć wrak samolotu spoczywał w Oceanie Atlantyckim, znaleziono wszystkie jego elementy. Zrekonstruowano ten samolot w hali, w postaci trójwymiarowej. Przez cztery lata analizowano wszystkie opcje łącznie z możliwością zestrzelenia tego samolotu rakietą. Słuchano świadków, którzy widzieli lot tej rakiety, i stwierdzono, że najbardziej prawdopodobną przyczyną był wybuch paliwa w zbiornikach w tym samolocie z powodów elektrycznych
- mówi.
Jak się okazuje - te wnioski nie muszą być prawdziwe. Nie spięcie i wybuch paliwa, ale co najmniej jedna eksplozja na zewnątrz były przyczyną katastrofy Boeinga 747 sprzed 17 lat, w której zginęło 230 osób - tak twierdzą twórcy filmu dokumentalnego opisującego przyczyny tej katastrofy.
Binienda ocenił również, że przypadek wspomnianej katastrofy powinien dać do myślenia badającym przyczyny katastrofy smoleńskiej, w tym ekspertom komisji Millera:
To jest bardzo smutne, że do tej pory tej lekcji nie wyciągnęli. Ale może ten przypadek otworzy im oczy. Chociaż muszę przyznać, że tak w duchu oni doskonale wiedzą, to nie są głupi ludzie. Doskonale wiedzą, że oficjalne raporty MAK-u, obecne wystąpienia pana Laska są ukrywaniem prawdy. Po prostu z powodów politycznych, nienawiści do niektórych ludzi mają taką, a nie inną, pozycję. W takim wypadku nawet ten film i ta sytuacja nie otworzą im oczu
- oznajmił.
Zwrócił też uwagę na sposób podejścia mediów, publicystów i społeczeństwa do kwestii badania - wydawać by się mogło - wyjaśnionych katastrof lotniczych:
Jeszcze raz powtórzę, że (za Oceanem - przyp. red.) wszystkie media podkreślają w sposób pozytywny, nie wyśmiewając tych, którzy pytają i stawiają jakieś hipotezy. Widzimy NTSB, która niechętnie sprawdza, ale bierze pod uwagę możliwość podjęcia tej analizy jeszcze raz
Uniki, pretensje do dziennikarzy i szczątkowe informacje. Wojskowa prokuratura nie chce, byśmy wiedzieli za dużo?
Na tę konferencję czekaliśmy pół roku. Miała ostatecznie wyjaśnić sensacyjne doniesienia z jesieni ubiegłego roku, gdy okazało się, że urządzenia używane przez biegłych w Smoleńsku wskazały obecność materiałów wybuchowych na wraku tupolewa. Czy wyjaśniła? Nie.
Ci, którzy od początku wyśmiewali wiadomości o odczytach spektrometrów, będą używać słów płk. Ireneusza Szeląga o niewykryciu w policyjnych laboratoriach TNT czy nitrogliceryny innej niż zawarta w nasercowym leku jako argumentu ostatecznego rozprawiającego się z oszołomami domagającymi się wyjaśnienia wszystkiego do spodu. To nieuzasadnione, bo obok mało zrozumiałego komunikatu szefa warszawskiej Wojskowej Prokuratury Okręgowej śledczy postawili kilka parawanów przed szalenie ważnymi informacjami.
Po tej konferencji warto zwrócić uwagę na kilka kwestii:
- Badania laboratoryjne 258 próbek nie wykazały obecności materiałów wybuchowych. Jednak szczegółowa analiza przedstawiona przez śledczych dotyczyła ledwie 28 próbek. Dlaczego w kolejnych co najmniej kilkudziesięciu przypadkach nowoczesne urządzenia się „pomyliły”, tego - mimo wielokrotnych pytań - nie usłyszeliśmy. Nie dowiedzieliśmy się, czy ktoś je źle ustawił, czy nieprecyzyjnie się nimi posługiwał czy chodzi o coś jeszcze innego.
- Śledczy wciąż analizują możliwość wybuchu na pokładzie TU-154M. Sprawozdanie Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego jest zaledwie częścią opinii, która w tej materii może się pojawić dopiero za kilka miesięcy, po przeanalizowaniu materiału pobranego z brzozy i ciał ekshumowanych ofiar. Nie jest więc prawdą, jak chcą przeciwnicy stawiania wnikliwych smoleńskich pytań, że tzw. hipoteza o udziale osób trzecich nie jest już badana. Taki wniosek jest po prostu nieuprawniony.
- Prokuratorzy powinni zmienić nastawienie do dziennikarzy. Chwalą się, że chętnie odpowiadają na wszelkie pytania nadsyłane drogą elektroniczną. Po pierwsze nie jest to prawdą, a na pewno nie było za czasów „rzecznikowania” w NPW odwołanego niedawno płk. Zbigniewa Rzepy. Po drugie, tylko w czasie bezpośredniej rozmowy można należycie doprecyzować pewne szczegóły, ale śledczy robią wszystko, by mediom to uniemożliwić. Mimo że organizują konferencje raz na kilka miesięcy, ukrócają zadawanie na nich pytań, wiecznie się spieszą, nie są przygotowani do udzielania odpowiedzi na szczegółowe kwestie, tłumacząc się m.in. faktem nieuczestniczenia bezpośredniego w prowadzonym śledztwie. Niezrozumiałym jest więc, dlaczego nigdy (poza jednym wyjątkiem przed dwoma laty) nie pojawiają się na spotkaniach z dziennikarzami referenci śledztwa smoleńskiego, którzy najlepiej znają materiał dowodowy i mogliby zaspokoić ciekawość dziennikarzy, opinii publicznej, a także rodzin ofiar. Zasadne jest pytanie, dlaczego tak się dzieje? Czy prokuratorzy obawiają się powiedzieć za dużo? Czy nie chcą pozwolić dziennikarzom znaleźć zbyt wielu nieścisłości w podawanych informacjach? To bezskuteczne. Mogą co najwyżej tę przepychankę przedłużać.
Jeśli mamy mieć zaufanie do wojskowej prokuratury (a to być może ostatnia już instytucja mogąca wyświetlić odpowiedzi na mnóstwo nierozstrzygniętych jeszcze smoleńskich wątpliwości), nie może ona traktować przedstawicieli mediów jak intruzów, których za wszelką cenę chce się pozbyć, a których pytania odbiera jako atak na siebie.
Osobną kwestią jest traktowanie przez prokuraturę rodzin ofiar. Ppłk Janusz Wójcik, świeżo upieczony rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, może i nie ma większego doświadczenia z publicznymi wystąpieniami, ale powinien mieć na tyle ogłady, by nie rzucać do Andrzeja Melaka, że jego pytanie pozostanie bez odpowiedzi, bo nie jest on dziennikarzem.
Empatia pułkowników pozostawia wiele do życzenia, co odczuli wszyscy ci bliscy ofiar katastrofy, którzy od trzech dni bezskutecznie próbowali – jako pokrzywdzeni w tym śledztwie (!) – dowiedzieć się, co zawiera sprawozdanie biegłych. Zostali sprowadzeni do rangi telewidza stacji informacyjnych.
I w drugą stronę – gdy przed kilkoma miesiącami prokuratorzy ujawnili część dokumentacji z sekcji zwłok Anny Walentynowicz, zawierającą opis szczegółów anatomicznych ekshumowanego ciała, nikt rodziny o zgodę nie zapytał.
Takie traktowanie po prostu nie przystoi i śledczy powinni to wiedzieć. Zwłaszcza jako urzędnicy państwowi.
Logika prokuratury w sprawie trotylu opiera się na prostej sztuczce: na zasłonięciu kuchni całej operacji badania próbek
Czasem najwięcej widać gdzieś na marginesie. I właśnie charakter uwagi na marginesie "trotylowej" konferencji prokuratury wojskowej miała wypowiedź szefa tej struktury płka Jerzego Artymiaka. Próbując przekonać dziennikarzy, że prokuratorzy wykonują swoją pracę nadzwyczaj starannie, stwierdził on:
Pobierano te próbki nie tylko z wraku znajdującego się na płaszczyźnie lotniska, ale również z tzw. magazynów, niektórzy nazywają je komórkami, pięciu magazynów, w których znajdowały się drobniejsze elementy, przemieszane ówcześnie jeszcze z, dajmy na to innymi materiałami. Każdy z tych paru tysięcy elementów znalazł się w rękach biegłych, został dokładnie oglądnięty. (...) Zostały one w jakiejś mierze przy okazji uporządkowane. (...)
Chodzi o wyprawę sprzed kilku miesięcy - a więc mniej więcej 3 lata po tragedii. Jak się dowiadujemy, tam wciąż jest 5 magazynów wypełnionych częściami samolotu i "innymi materiałami". I dopiero misja mająca na celu pobranie próbek owe magazyny jakoś ogarnęła - "przy okazji". Wcześniej - rozumiemy - nikt się nimi nie zajmował.
Dobrze, że nie służyły za magazyn części zamiennych. Chyba nie służyły.
Jeśli - jak przekonuje prok. Ireneusz Szeląg - "teren katastrofy smoleńskiej to jest tablica Mendelejewa", to śledztwo smoleńskie, rozumiane jako całościowe działanie państwa polskiego - jest gabinetem osobliwości. Bardzo wschodnich.
Prokuratura przedstawiła wywód pozornie logiczny. Ta logika opiera się jednak, nie mogę oprzeć się wrażeniu, na prostej sztuczce: na zasłonięciu kuchni całej operacji badania próbek. Nie wiemy, gdzie podparto kijkiem, gdzie przybito deskę, gdzie przyklejono klejem, a gdzie gumą do żucia. Bez tej wiedzy dotyczącej kulis i detali nie jesteśmy w stanie stwierdzić, na ile prokuratorską wersję ulepiono z pasujących do siebie fragmentów, a na ile puzzle złączono na siłę. Tym bardziej, że całe działanie prokuratury - od pierwszych chwil wybuchu afery trotylowej - jest działaniem wyraźnie zaangażowanym. Celem jest obalenie hipotezy wybuchu.
Prokuratura zachowuje się zbyt często jak obrońca wersji oficjalnej. Szybko reaguje na każdą wiadomość niepasującą do założonej milcząco tezy. W drugą stronę już dużo gorzej.
Dokonania prokuratury tak dziś podsumował prok. Ireneusz Szeląg:
"To biegli powiedzieli: takie wskazanie spektrometru ruchliwości jonów użytego przez w sposób taki jak użyliśmy nie świadczy o tym, że wyświetlenie napisu TNT jest równoznaczne z wykryciem trotylu. Bardzo jest mi przykro, że przez tak długi czas tak wielu nie chciało przyjąć tego do wiadomości."
"Wyświetlenie napisu TNT nie jest równoznaczne z wykryciem trotylu" - niby proste, a jednak skomplikowane. Ile badań trzeba zrobić, ile ekspertyz cząstkowych zamówić, jak krętą drogę pokonać, by móc przedstawić Polakom taki wniosek?
I jeszcze jedna sprawa. Za dwa dni ważna polityczna kumulacja - zjazdy partyjne PO i PiS. W momencie szczególnym, tuż po sondażowym przesileniu. Czy konferencja prokuratury była tak mierzona, by dać argumenty władzy? Dowodów nie będzie, pewności, że intencje były czyste również. W każdym razie jeżeli celem było sprowokowanie opozycji do jakiegoś emocjonalnego wybuchu, to już widać, że się nie udało. Opozycja milczy. W tym wypadku - słusznie.
Nie wytrzymał za to premier. Powiedział:
"Mam nadzieję, że koniec tej trotylowej awantury będzie stosownym dniem i momentem dla tych, którzy tę awanturę rozpętali, by równie głośno, jak krzyczeli w sprawie wybuchu i w sprawie trotylu, żeby równie głośno przeprosili tych wszystkich, których obrazili".
Panie premierze, niech pan nie idzie tą ścieżką! Jeżeli bowiem wprowadzimy zwyczaj przepraszania za realne lub urojone winy smoleńskie, nie starczy panu czasu nie tylko na rządzenie, ale także na grę w piłkę nożną!
Logika prokuratury w sprawie trotylu opiera się na prostej sztuczce: na zasłonięciu kuchni całej operacji badania próbek
To nie trotyl - to pasta do butów. To nie to nitrogliceryna - to lek na serce. To nie to dynamit - to prezerwatywa na ch..a.
"Nie było żadnego wybuchu. Był wybuch"
Premier Donald Tusk powiedział, że wydany tego dnia przez Naczelną Prokuraturę Wojskową komunikat mówiący, że biegli nie stwierdzili pozostałości materiałów wybuchowych na elementach wraku Tu-154M, to "koniec awantury trotylowej". - Dzisiaj kończy się awantura trotylowa. Awantura, która dała pretekst wielu politykom do formułowania najcięższych oskarżeń, kończy się jednoznacznym komunikatem prokuratury - powiedział dziennikarzom Tusk, który w czwartek przebywa w Brukseli na szczycie UE.
Antoni Macierewicz o oświadczeniu prokuratorów ws. materiałów wybuchowych na tupolewie - Prokuratorzy nie są w stanie orzec, czy był wybuch, czy go nie było - powiedział Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu ds. wyjaśniania katastrofy smoleńskiej. - Trudno komentować oświadczenie, bo to jest unik - dodał... Premier dodał, że "nie było żadnego wybuchu, był wybuch niechęci i agresji, wybuch ciężkich oskarżeń pod adresem m.in. polskiego rządu". - Mam nadzieję, że koniec tej trotylowej awantury będzie stosownym dniem i momentem dla tych, którzy tę awanturę rozpętali, by równie głośno, jak krzyczeli w sprawie wybuchu i w sprawie trotylu, żeby równie głośno przeprosili tych wszystkich, których obrazili - powiedział Tusk. Jak dodał, "gotowość do takich przeprosin będzie prawdziwą miarą przyzwoitości tych ludzi".
Naczelna Prokuratura Wojskowa poinformowała w czwartek, że biegli nie stwierdzili pozostałości materiałów wybuchowych na elementach wraku Tu-154M. Szef prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Ireneusz Szeląg podkreślił, że ze sprawozdania biegłych wynika, iż w próbkach z wraku nie stwierdzono "obecności pozostałości materiałów wybuchowych lub produktów ich degradacji". Próbki pobrane z wraku tupolewa trafiły do kraju w grudniu zeszłego roku, ich badanie prowadziło Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji w Warszawie. Zbadano łącznie 258 próbek - 124 próbki gleby z miejsca katastrofy i 134 próbki z wraku. Szef WPO powiedział też, że biegli nie mają wątpliwości, iż próbki pobrane z wraku Tu-154M przekazano z Rosji nienaruszone.
Sprawa badania tych próbek stała się głośna, gdy w końcu października zeszłego roku "Rzeczpospolita" napisała, że śledczy jesienią 2012 r. na wraku samolotu znaleźli ślady trotylu i nitrogliceryny. Prokuratura wojskowa wskazywała, że wyświetlenie się napisu TNT na detektorze używanym przez ekspertów podczas pobierania próbek z wraku nie jest równoznaczne ze stwierdzeniem obecności trotylu.
Opinie:
"nie było żadnego wybuchu, był wybuch" .......... Jak żadnego to żadnego, brak jakiejkolwiek logiki ! ~DOBRY UCZEŃ SZKOŁY PODSTAWOWEJ
ale bezczelny cham i jak tu nie być przeciw takiej hołocie aroganckiej. ~wova
Ale ten ryży prostak bezczelny, mógłby stulić pysk na pohybel z nim.... ~Tomek
krańcowo nieprzyzwoity żąda przyzwoitości ~Ola
Ty przeproś za siebie.Ze istniejesz w polityce. ~jarek
on jeszcze zada przeprosin? balwan. miech przerprasza Polaków co zrobil z nasza POLSKA ~polak
Tu nie ma za co przepraszać. Przeprąszać to powinien Tusk za to ,że po trzech latach zaczęto badać obecność materiałów wybuchowych,brak czarnych skrzynek i samolotu,dano na 3 m-ce do przechowywania przez Rosję pobranych próbek / jaki to miało cel ? /.Ateraz wyskakuje ,że powinno się Go przepraszać. ~Jacek Bąk
"gotowość do takich przeprosin będzie prawdziwą miarą przyzwoitości tych ludzi". Powiedział przyzwoity człowiek...
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
Ostatnio edytowano 30 cze 2013, 20:21 przez Badman, łącznie edytowano 2 razy
30 cze 2013, 20:15
Re: Katastrofa smoleńska
Kazimierz Nowaczyk ośmiesza komisję Millera. Oto jak badano katastrofę smoleńską
Komisja Millera nie tylko wyliczała tor lotu Tu-154 przy użyciu kradzionych zdjęć rosyjskiego fotoamatora. Fotografie te, co całkowicie kompromituje komisję, były w dodatku fatalnej rozdzielczości - ujawnia na swoim blogu prof. Kazimierz Nowaczyk, ekspert zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej.
Jak przypomina Nowaczyk na stronie naszeblogi.pl - już w sierpniu 2011 r. kilku blogerów zauważyło, że większość zdjęć zamieszczonych w raporcie Millera zostało ściągniętych z internetu. Część z nich pochodziła ze strony Rosjanina Siergieja Amielina, wiernego zwolennika wersji MAK; inne zdjęcia były autorstwa polskich i amerykańskich fotografów. Szybko okazało się, że fotografie te zostały użyte bez wiedzy i zgody autorów, czyli najzwyczajniej w świecie ukradzione.
Prof. Nowaczyk zauważa jednak, że nawet tak haniebny postępek jak kradzież zdjęć odbył się najmniejszym możliwym wysiłkiem. W raporcie wykorzystano bowiem kopie fotografii o fatalnej rozdzielczości, uniemożliwiającej użycie ich do profesjonalnej analizy.
Ekspert zespołu Macierewicza zamieszcza powiększony fragment jednego z kluczowych zdjęć wykorzystanych w raporcie Millera (widoczne poniżej) i drwi: Takiej „jakości” zdjęcie zostało użyte do analizy toru lotu TU-154M w ostatnich sekundach przed uderzeniem w ziemię. Można sprawdzić, że jakość zdjęcia zamieszczonego w raporcie nie jest wynikiem wysokiego stopnia kompresji pliku pdf udostępnionego na stronach rządowych.
Kazimierz Nowaczyk zaznacza przy tym, że oryginał zdjęcia - o wysokiej rozdzielczości - bez większego problemu można odnaleźć w internecie: "Oryginalną fotografię można znaleźć w sieci (nie podaję adresu, żeby komisja dr. Laska miała zajęcie na najbliższe miesiące). Dla ułatwienia poszukiwań dodam, że zdjęcie o rozmiarach 3264x2448 zostało wykonane 13 kwietnia o godz. 5:05 PM".
Naukowiec konkluduje:
Podsumujmy [...] informacje dotyczące materiału, na którym komisja KBWL LP oparła „analizy” kątów przechlenia samolotu po utracie fragmentu lewego skrzydła: 1. Zdjęcie nie zostało wykonane przez śledczych ani członków kom. Millera. 2. Zdjęcie nie zostało wykonane z zachowaniem reguł obowiązujących przy dokumentowaniu miejsca zdarzenia. 3. Zostało ono „ściągnięte” z Internetu bez podania nazwiska jego autora. 4. Zamiast oryginału wykorzystana została n-ta kopia o rozdzielczości dyskwalifikującej nie tylko jego analizę, ale nawet publikację w oficjalnym dokumencie. 5. Jedyny prawidłowy kąt, jaki udało się komisji narysować, to kąt prosty (90°). Wcale się nie dziwię, że komisja dr. Laska chciałaby dyskutować za zamkniętymi drzwiami, a najlepiej w ciemnym kącie.
"Gazeta Polska": Moskiewskie szkolenia szefa biegłych od trotylu
"Gazeta Polska" w najnowszym numerze ujawnia, że Roman Jóźwik, kierujący Wojskowym Instytutem Chemii i Radiometrii, którego biegli nie wykryli śladów materiałów wybuchowych na przedmiotach i ubraniach należących do ofiar katastrofy smoleńskiej, jest doktorantem Akademii Wojskowej w Moskwie, oficerem zawodowym, nagradzanym przez PZPR medalami za zasługi.
„Rozerwany i nadpalony but, wycinek swetra o wymiarach 16 cm na 18 cm, dwa banknoty o nominałach 50 zł i 100 zł, kawałek ułamanej parasolki, wycinek spodni dżinsowych, nadpalony egzemplarz książki »Śpij mężnie«, wycinek rękawa o wymiarach 17 cm na 13 cm, wycinek nogawki spodni o wymiarach 47 cm na 21 cm" – pierwszą i do tej pory najważniejszą, bo kompletną opinię dotyczącą braku obecności materiałów wybuchowych na powyższych przedmiotach i ubraniach należących do ofiar katastrofy smoleńskiej wydał Wojskowy Instytut Chemii i Radiometrii (WIChiR).
Jak ujawnia w najnowszym numerze tygodnik „Gazeta Polska", który dziś trafi do kiosków, stojący na czele Instytutu Roman Jóźwik w okresie PRL-u był częstym gościem w Moskwie. Jego pobyty opłacane były przez MON. W 1976 r. Sztab Generalny skierował Jóźwika do Związku Sowieckiego na trzyletnie, gruntowne przeszkolenie. Do Polski wrócił z dyplomem doktoranckich studiów Akademii Wojskowej w Moskwie.
Wcześniej, pod koniec lat 60., mimo że młody porucznik dopiero od czterech lat odbywał służbę wojskową, Oddział Wojskowych Spraw Zagranicznych Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego wysłał go z misją wojskową na Węgry, do Rumunii i Moskwy.
Z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska" wynika także, że Roman Jóźwik pełnił w PZPR funkcję kierownika grupy partyjnej. Doceniany przez władze PRL-u może się poszczycić m.in. złotym i srebrnym Krzyżem Zasługi oraz licznymi medalami resortowymi.
Opinia WIChiR została załączona do raportu Jerzego Millera i to właśnie na nią powołuje się dr Maciej Lasek, zapewniając, że w Tu-154M nie doszło do wybuchu. Opinia wydana przez biegłych z Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii pokrywa się z ustaleniami Rosjan, którzy w ekspertyzie z 12 kwietnia 2010 r. wykluczyli obecność materiałów wybuchowych na wraku Tu-154M.
Kancelaria premiera ukrywa przed rodzinami ofiar informacje o prokuratorskich pismach kierowanych do niej w sprawie zwrotu dowodów. Po wyroku sądu trzy ważne dokumenty nagle się odnalazły.
Informacji o staraniach podejmowanych przez polskie organy władzy w sprawie m.in. zwrotu wraku rządowego Tu-154M, który rozbił się pod Smoleńskiem, domagało się kilkoro przedstawicieli rodzin ofiar, m.in. Beata Gosiewska i Jacek Świat.
Do kancelarii premiera wystąpił ich ówczesny pełnomocnik mec. Rafał Rogalski w piśmie z 20 kwietnia 2012 roku. Chodziło m.in. o udzielenie informacji w przedmiocie istnienia korespondencji „kierowanej przez polskich prokuratorów do Prezesa Rady Ministrów, rządu Rzeczypospolitej lub jego członków odnośnie przekazania stronie polskiej wraku polskiego rządowego samolotu Tu-154M nr 101”.
W piśmie z 13 lipca 2012 r. zastępca szefa Centrum Informacyjnego Rządu Grzegorz Szymański stwierdzał, że kancelaria premiera „nie dysponuje innymi informacjami żądanymi” we wniosku adwokata. Okazało się jednak, że po kwietniowym wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego, który uznał, że premier niewłaściwie rozpatrzył wniosek Gosiewskiej o dostępie do informacji publicznej, kancelaria premiera nagle „odnalazła” stosowne dokumenty.
Zastępca szefa CIR Grzegorz Szymański – ten sam, który ponad rok temu twierdził, że żadnych dokumentów nie ma – 19 czerwca przyznał, że do kancelarii premiera wpłynęły jednak trzy pisma prokuratury adresowane do ówczesnego szefa KPRM Tomasza Arabskiego z lat 2010 i 2011 dotyczące właśnie kwestii zwrotu wraku polskiego samolotu.
– Początkowo było powiedziane, że nie posiadają takiej informacji, następnie stwierdza się, że posiadają. A musieli te pisma posiadać w chwili, kiedy wystosowałem swój wniosek – zwraca uwagę mec. Rafał Rogalski.
Centrum Informacyjne Rządu w swoim ostatnim liście przekazuje „znajdujące się w posiadaniu KPRM” pisma – zastępcy prokuratora generalnego, Naczelnego Prokuratora Wojskowego do szefa KPRM z 17 grudnia 2010 r., wojskowej prokuratury okręgowej z 10 kwietnia 2011 r. oraz prokuratora generalnego do szefa KPRM z 23 maja 2011 roku.
W pierwszym piśmie Krzysztof Parulski pisze do Arabskiego, że według wojskowej prokuratury okręgowej, prowadzącej śledztwo smoleńskie, „wszystkie szczątki samolotu” stanowić będą dowody w postępowaniu karnym. Dlatego należy „zminimalizować prawdopodobieństwo ich zniszczenia czy też uszkodzenia”.
Jak dalej stwierdza Parulski: „planowane jest bowiem, na dalszym etapie śledztwa (…) poddanie ich specjalistycznym badaniom przez biegłych z odpowiednich dziedzin”. Były szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej zwraca uwagę, że „przejęcia elementów” samolotu należy dokonać od strony rosyjskiej protokolarnie, a wszystkie czynności powinny być rejestrowane zapisem filmowym i fotograficznym.
Szef wojskowej prokuratury okręgowej płk Ireneusz Szeląg, oceniając wnioski o pomoc prawną rok po katastrofie, stwierdza, że „nie zostały zrealizowane postulaty o kluczowym znaczeniu dla czynności dowodowych we wskazanym śledztwie”.
Szeląg ocenia, że brak jakiejkolwiek reakcji strony rosyjskiej „nie ma żadnego merytorycznego uzasadnienia i stoi w sprzeczności z deklarowaną publicznie przez organy Federacji Rosyjskiej, prowadzące postępowanie w sprawie katastrofy z dnia 10 kwietnia 2010 r. – otwartością i gotowością do współpracy” z Polską.
– Widać z tego pisma, że już wtedy były problemy z pomocą prawną – ocenia Rogalski.
Rażącym przykładem tego postępowania ze strony organów rosyjskich jest dla prokuratora Szeląga brak przekazania aktów prawnych regulujących pracę rosyjskich służb kierowania ruchem powietrznym oraz „dowodów związanych z pracą Grupy Kierowania Lotami lotniska Smoleńsk-Siewiernyj dnia 10 kwietnia 2010 r. zapisy urządzeń rejestrujących tę pracę”. Prokurator podkreśla, że dowody te „mają znaczenie wręcz podstawowe”.
Dalej Szeląg stwierdza, że brak reakcji co do „realizacji postulatów zawartych w kierowanych przez stronę polską wnioskach o międzynarodową pomoc prawną może podlegać ocenie, jako naruszenie przez Władze Federacji Rosyjskiej Europejskiej konwencji o pomocy prawnej w sprawach karnych z dnia 20 kwietnia 1959 r.”.
Prokurator generalny Andrzej Seremet w piśmie z maja 2011 r. relacjonuje spotkanie z przedstawicielami rosyjskiego Komitetu Śledczego, na którym poinformowano go, że przekazanie wraku samolotu „nie nastąpi wcześniej niż po zakończeniu postępowania śledczego z możliwością uwzględnienia etapu sądowego”.
Dodaje, że „powołano się na względy prawne, tłumacząc, że takie regulacje ustawowe obowiązują w Federacji Rosyjskiej”. Seremet zaznacza, że przewodniczący Komitetu Śledczego z własnej inicjatywy „zaproponował przekazanie stronie polskiej elementu wraku po jego przebadaniu przez biegłych”. Chodziło o wykorzystanie go do budowy ewentualnego pomnika smoleńskiego, co nie spotkało się z aprobatą strony polskiej.
Odpowiedź CIR, nawet po wyroku NSA, nadal jednak jest lakoniczna i zawiera zwroty: kancelaria „nie posiada”, „nie dysponuje”. Na kluczowe pytania o warunki czy okoliczności zwrotu wraku stwierdza się, że „KPRM nie dysponuje umowami, porozumieniami lub uzgodnieniami dotyczącymi unormowania zasad lub warunków przekazania, w tym terminu, stronie polskiej przez stronę rosyjską wraku samolotu Tu-154M nr 101”.
Taki rodzaj polityki informacyjnej i podejścia do sprawy zwrotu wraku prezentowany przez premiera wywołuje oburzenie Gosiewskiej. – Oni nam przysyłali informacje, że premier tutaj udzielił wywiadu, że z kimś porozmawiał i okazało się, że żadnych decyzji nie podejmował – mówi wdowa po wicepremierze Przemysławie Gosiewskim. – Oni są w trudnej sytuacji, bo na piśmie dali zgodę Rosjanom, żeby ten wrak tam był – dodaje.
Gosiewska nie jest zadowolona z sądowych batalii o udzielenie informacji publicznej, które przynoszą mierne efekty. – My wszyscy i tak za to płacimy. A premier i tak robi swoje – tłumaczy Gosiewska, wskazując, że do opracowania kasacji do NSA kancelaria premiera wynajęła drogą kancelarię prawniczą, o czym miał według niej zdecydować sam Tomasz Arabski, były szef KPRM.
Rogalski przypomina, że po pierwszej lakonicznej odpowiedzi skierował sprawę do sądu administracyjnego ze względu na tzw. bezczynność organów dotyczącą udzielania informacji. – Skierowano skargę do wojewódzkiego sądu administracyjnego o uznanie bezczynności organu, sprawa została wygrana w pierwszej instancji, następnie kancelaria premiera złożyła skargę kasacyjną do NSA i przegrała tę sprawę, w efekcie została zobowiązana do odpowiedzi na postawione pytania i odpowiedziała – przypomina adwokat.
Doktorze Lasek, DON’T SINK, DON’T SINK! Wyjątkowa bezczelność szefa rządowego zespołu
Wczorajsza wypowiedź doktora Macieja Laska dla TVP Info wpisuje się w najbardziej parciany nurt kampanii wymierzonej ogólnie przeciwko pilotom 36 splt, a załodze śp. majora Protasiuka w szczególności. Jest ona tak kuriozalna, że nie sposób przejść nad nią do porządku dziennego. I to z kilku względów.
W rozmowie z TVP Info doktor Lasek stwierdził [1]:
„od 2008 roku do katastrofy urządzenie zapisało aż 125 alarmów TAWS (chodzi o system ostrzegający o nadmiernym zbliżaniu się do ziemi- przyp. M.D.), generowanych, gdy samolot nieprawidłowo podchodził do lądowania”.
Ta wypowiedź jest prymitywną próbą wmówienia niezorientowanym odbiorcom nieistniejącego związku „włączony alarm TAWS = nieumiejętność lądowania”.
[b]CZY 125 RAZY NIE UMIELI LATAĆ?
Sprawa jest oczywiście o wiele bardziej skomplikowana, niż próbuje to przedstawić Lasek, który sam, jako czynny pilot, powinien mieć świadomość, że po prostu bezczelnie kłamie – chyba, że nigdy nie używał TAWS-a- ale, jeśli tak, to jakim prawem feruje wyroki w sprawach, o których nie ma pojęcia?
Alarm TAWS może np. włączyć się w wyniku usterki awioniki, na ustabilizowanej ścieżce, zaś sam system generuje sygnały o różnym stopniu ważności, na które reaguje się w różny sposób. Pomijam już szczegół, że „krzyk” systemu TAWS jest zupełnie normalny w okolicy lotnisk wojskowych, których nie ma w bazie danych systemu. Nie ma zaś dlatego, że kolejni Ministrowie Obrony Narodowej przez kolejne dekady nie podjęli decyzji o wyasygnowaniu góra kilku tysięcy dolarów na zakup rozszerzonej bazy.
DOKTORA LASKA PŁYWANIE PO TEMACIE
Byłoby jednak wyjątkową złośliwością wypominanie doktorowi, że po zapoznaniu się z dokumentacją 36.splt nie wie, iż w polskich tupolewach TAWS potrafił włączać się notorycznie po starcie (tak, panie doktorze, PO STARCIE, a nie przed lądowaniem!) – choćby z Bagram, w bardzo trudnym terenie i rozrzedzonym powietrzu. W jednym ze znanych mi przypadków TAWS włączył się z powodu awarii autopilota. Standardowo generował także alarmy w lotach treningowych w czasie odejść na drugi krąg, kiedy samolot zgodnie z procedurami oddalał się w górę od ścieżki ILS (GLIDESLOPE). A takich odejść mogło być kilka w jednym locie treningowym - wg narracji Laska te wszystkie ćwiczone odejścia to błędy załogi! TAWS potrafił wreszcie włączyć się wtedy, gdy maszyna (zgodnie z rozkazem i planem lotu) musiała wylądować na pasie o długości mniejszej niż przewidują cywilne normy, i należało w końcówce lotu tak zmienić prędkość opadania, aby idealnie trafić w próg, a nie miejsce oddalone od niego o 300 metrów, aby nie „przesmarować” i nie zatrzymać się poza pasem z uszkodzonym podwoziem. Piloci wojskowi byli zmuszeni do nauczenia się i stosowania manewrów, które cywilom - takim jak doktor Lasek - po prostu się nie śniły.
Porażająca skala niekompetencji, która wychodzi z cytowanej wypowiedzi Laska każe poważnie zastanowić się, czy komisja w ogóle analizowała poszczególne przypadki włączenia się TAWS, czy tylko bezmyślnie spisała liczbę „125” z dostępnej dokumentacji 36 splt i na podstawie własnej niewiedzy, ewidentnie złej woli oraz politycznego zapotrzebowania wydała ustami swojego przewodniczącego wyrok na całą eskadrę.
Idąc tokiem rozumowania doktora Laska, włączenie się w pilotowanym przez niego samolocie podczas przelotu przez turbulencje alarmu TAWS WINDSHEAR („uskok wiatru”) lub wykonanie odejścia na drugie zajście w ścieżce ILS musiałyby skutkować jednoznacznym wnioskiem, że sam doktor po prostu nie potrafi latać. Niech więc i tak będzie. Bo na to, że Maciej Lasek potrafiłby stutonową maszyną przemknąć między afgańskimi górami, i tak raczej liczyć nie możemy. Jednak jego stwierdzenie o „niskim standardzie wykonywania lotów” przez załogi 36 splt w kontekście powyższych informacji jest wyjątkowo bezczelne.
JEDEN TAWS INCYDENTU NIE CZYNI
Przyjmijmy jednak na chwilę, że Lasek ma rację, i polscy piloci tupolewów jak rasowi kamikaze notorycznie kozaczyli przed lotniskami, nawet tymi, które w bazie danych się znajdują. A jeśli tak, to równie dobrze o tym, co robili piloci, wiedziała miejscowa kontrola ruchu lotniczego i służby bezpieczeństwa lotów, profesjonalne i nienawykłe do zamiatania ułańskich incydentów pod dywan. W lotnictwie, o czym Lasek najwyraźniej wybiórczo zapomniał, obowiązują procedury, i łatwo z niezależnych źródeł sprawdzić, ile z tych 125 alarmów TAWS, o których wspomniał, rzeczywiście oznacza incydenty lotnicze, a w szczególności- zagrożenia bezpieczeństwa lotu.
W razie zauważenia potencjalnego naruszenia bezpieczeństwa przez załogę polskiego tupolewa, odpowiednie służby z lotniska, w okolicy którego zauważono takie wątpliwe zachowanie, obligatoryjnie przesyłały odpowiedni raport do polskiego Urzędu Lotnictwa Cywilnego. Oznacza to, że każde złamanie przepisów, o którym mówi Lasek, zostawiłoby swój ślad nie tylko w Polsce, ale i za granicą. A ponieważ za granicami Polski doktor nie ma monopolu na dawkowanie informacji, możemy mieć nadzieję, że ktoś skutecznie sprawdzi, jakie to naruszenia procedur miały miejsce w Paryżu i Tel-Awiwie, a niewykluczone, że i w innych ze wspomnianych 125 przypadków.
SĘDZIOWIE WE WŁASNEJ SPRAWIE
Raport, który trafiał do Urzędu Lotnictwa Cywilnego, był kierowany dalej do Sił Powietrznych, do Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, kierowanego przez… prawą rękę doktora Laska w Komisji Millera, podpułkownika (obecnie pułkownika), Mirosława Grochowskiego. W każdej takiej sprawie należało wszcząć postępowanie, aby potwierdzić lub wykluczyć zaistnienie zagrożenia bezpieczeństwa lotów. Na okoliczność tak otrzymania każdej sprawy z ULC, jak i przeprowadzenia postępowania powinny być ślady w dokumentacji Inspektoratu.
Sam Grochowski co roku kontrolował 36 splt - i chciałoby się zapytać- jeśli wtedy było tak dobrze, dlaczego teraz jest tak źle? I gdzie są ślady tego nieprofesjonalizmu załóg, o którym właśnie teraz rozprawia doktor Lasek, w raporcie KBWL LP, zgodnie z deklaracją Jerzego Millera, „bardziej bolącego” niż raport MAK?
PROBLEMY, PROBLEMY
Dowódcy 36 splt wielokrotnie[2] monitowali szefostwo Techniki Lotniczej Inspektoratu Wsparcia SZ o dostarczenie przetłumaczonych na język polski uaktualnionych rosyjskich instrukcji do Tu-154M, dostosowanych do wyposażenia awionicznego polskich maszyn (np. w rosyjskich instrukcjach i ich używanym w pułku polskim odpowiedniku pochodzącym z PLL „LOT” nie zawarto procedur związanych chociażby z systemem TAWS, a także wieloma elementami zachodniego wyposażenia nawigacyjnego, których nie zawierała oryginalna dokumentacja OKB Tupolew). Notoryczny brak paliwa, także niezawiniony przez personel 36 splt, powodował konieczność wykorzystywania każdego fragmentu lotu dyspozycyjnego, w którym na pokładzie nie było pasażerów, do celów szkoleniowych- a co za tym idzie, pojawiały się biurokratyczne problemy ze spełnieniem wymogów pochodzącego jeszcze z lat 70-tych XX wieku systemu szkolenia, opracowanego dla samolotów bojowych, w ogóle nie uwzględniającego specyfiki lotnictwa transportowego.
W takim „kontekście sytuacyjnym” była zmuszona działać jednostka, o której teraz doktor Lasek ex cathedra wypowiada się w sposób lekceważący i widzi w niej całe zło.
Dopóki jednak nie zwróci on publicznie uwagi na faktycznie winnych braku finansowania rzeczy najbardziej niezbędnych do normalnej pracy personelu jednostki (np. paliwo, części zamienne) – a więc konkretnych posłów na sejm, uchwalających budżety MON, oraz kolejnych Ministrów Obrony Narodowej, i wreszcie nie wskaże imiennie odpowiedzialnych z najwyższych szczebli władzy - pozostanie tylko mizernym propagandystą na politycznych usługach partii rządzącej. Wiedzącym, czego trzeba[3], a czego nie należy dotykać, aby nie narazić się „górze” i nie stracić dostępu do konfitur, do których go dopuszczono z pieniędzy podatników.
NIEWYOBRAŻALNA HUCPA
Kuriozalny występ doktora Laska należy zauważyć także z jeszcze jednego powodu - otóż, powołuje się on na alarmy TAWS zapisane w polskich „czarnych skrzynkach” tupolewów z 36.splt. Cała dokumentacja związana z zapisami parametrów lotu samolotu „101” jest w gestii Prokuratury Wojskowej, a jej udostępnienie lub upublicznienie każdorazowo wymaga zgody prokuratorów prowadzących śledztwo.
Z własnego doświadczenia wiem, że prokuratorzy nie kwapią się do udostępniania żadnych danych środowisku naukowemu, zajmującemu się Katastrofą Smoleńską.
Tym gorzej wygląda w tej sytuacji decyzja śledczych, aby wziąć udział w firmowanym przez doktora Laska propagandowym przedsięwzięciu, polegającym na zarzuceniu całej eskadrze Tu-154M z 36 splt skrajnej niekompetencji – bo takie, niezależnie od intencji prokuratorów, są wyniki decyzji, na mocy której komisja Laska otrzymała od nich informacje z „czarnej skrzynki” Tu-154M „101” dotyczące liczby włączonych alarmów TAWS, a następnie zinterpretowała je w sposób wyjątkowo oszczędnie gospodarujący prawdą.
To żołnierze żołnierzom (nie tylko poległym pod Smoleńskiem, ale i żyjącym pilotom z 36 splt) zgotowali ten los, i warto o tym pamiętać, obserwując tych ludzi w polskich mundurach na kolejnej konferencji prasowej. Ludzi, którzy- jak sami zadeklarowali- nie mają zamiaru ujawnić żadnych szczegółów opinii psychologicznej na temat załogi tupolewa „101”, nawet tych, które byłyby dla tragicznie zmarłych lotników korzystne w obliczu procesu który niedługo ma zacząć się w Rosji - zasłaniając się, a jakże, własną empatią i troską o „dobro rodzin” pilotów.
NIEWYGODNE PYTANIA
Kłamstwo, którym uraczył publiczność doktor Maciej Lasek ma wprawdzie krótkie nogi, ale dokładnej skali bezczelnej hucpy, którą nam zafundował, nie poznamy, dopóki nie otrzymamy odpowiedzi na następujące pytania:
- ile raportów dotyczących możliwego spowodowania niebezpieczeństwa w ruchu lotniczym przez załogi eskadry Tu-154M z 36 splt wpłynęło do Urzędu Lotnictwa Cywilnego w latach 2008-2010?
- ile z nich zostało przekazanych do Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, kierowanego przez płk. Mirosława Grochowskiego?
- ile postępowań w sprawie spowodowania niebezpieczeństwa w ruchu lotniczym przez załogi eskadry Tu-154M z 36 splt w latach 2008-2010 wszczął Inspektorat?
- ile z tych postępowań zakończyło się stwierdzeniem winy personelu latającego?
- gdzie był płk Grochowski, gdy miał osobiście zapoznawać się z ustaleniami specjalnej komórki 36 splt, zajmującej się tylko i wyłącznie analizami możliwych przekroczeń dopuszczalnych parametrów lotu, w tym alarmów TAWS, na podstawie „czarnych skrzynek”, i wtedy, gdy dawał 36 splt pozytywne oceny z bezpieczeństwa, organizacji i zabezpieczenia lotów oraz realizacji szkolenia lotniczego?
- czy płk Grochowski zgadza się z ostatnią narracją doktora Laska, według której wszystkie 125 włączeń alarmów TAWS było równoznaczne z błędami załóg? Czy w związku z zarzutami Laska, który de facto wczoraj udzielił mu 125-krotnego votum nieufności, nie powinien podać się do dymisji ze stanowiska szefa Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, jako człowiek skrajnie nieporadny?
- jeśli zaś takiego znaku równości pomiędzy TAWS-ami a niekompetencją lotników postawić nie można- jaki jest sens marnowania publicznych pieniędzy na ciepłą posadkę dla doktora Macieja Laska- bardziej propagandysty, niż eksperta i pilota?
Dopiero odpowiedź na powyższe pytania unaoczni nam skalę manipulacji, której doktor Maciej Lasek próbuje dokonać, mając najwyraźniej nadzieję na mentalne „wdrukowanie” wyjeżdżającym akurat na wakacje rodakom zbitki pojęć „125 razy krzyczący TAWS = 125 razy błędy niedoszkolonej załogi samolotu = katastrofa w Smoleńsku”.
ODPOWIEDŹ BARDZIEJ NIEWYGODNA NIŻ PYTANIA
Jak się okazuje, do Urzędu Lotnictwa Cywilnego w latach 2008-2010 wpłynęła tylko JEDNA informacja – zawiadomienie o zdarzeniu związana z przekroczeniem procedur bezpieczeństwa samolotów Tu-154M z 36 splt, i to niezwiązana z lądowaniem, lecz niedotrzymaniem wymaganej prędkości wznoszenia po starcie w locie treningowym. W incydencie nie brał udziału śp. major A. Protasiuk. W sprawie incydentu KBWL nie wydała żadnych zaleceń dotyczących bezpieczeństwa lotów.
Jak teraz wygląda doktor Maciej Lasek z jego „niskim standardem wykonywania lotów” przez załogi eskadry tupolewów 36 splt i 125 alarmami TAWS- niech Czytelnicy ocenią sami.
Marek Dąbrowski
Niniejsze opracowanie stanowi wyłącznie wyrażenie poglądów autora.
[2] Do dziś istnieje część dokumentacji wytworzonej po 2007 roku, wcześniej takie wystąpienia również miały miejsce, ale z powodu przekroczenia limitu 5 lat i rozformowania jednostki część korespondencji nie zakwalifikowana jako archiwalna została zniszczona.
W dokumencie z grudnia 2010 r. pt. Uwagi Rzeczypospolitej Polskiej do raportu MAK jest napisane, że strona polska uważa ustalenia Rosji dotyczące złego szkolenia pilotów za nieprawdziwe – przypomina Antoni Macierewicz. Tymczasem wczoraj podczas konferencji Maciej Lasek przekonywał zgromadzonych do rosyjskich ustaleń w tej sprawie.
„Zdaniem strony polskiej, niektóre stwierdzenia zawarte w rozdziale 3.2 Przyczyny nie znajdują potwierdzenia w faktach, nie są wystarczająco uzasadnione w analizie lub analiza ta jest przeprowadzona niewłaściwie. Zastrzeżenia te dotyczą m.in. poniższych stwierdzeń: »W organizacji wykonywania lotów szczególnie ważnych miały miejsce istotne niedociągnięcia w części przygotowania załogi, jej formowania, kontroli gotowości do lotu i wyboru lotnisk zapasowych«” – to fragment oficjalnego, polskiego dokumentu przekazanego Rosjanom 16 grudnia 2010 r. W polskich uwagach do raportu MAK-u wyliczono kilkadziesiąt kluczowych dokumentów, których strona polska dotychczas nie otrzymała, a bez których – jak stwierdzono – „nie można ocenić rzeczywistego przebiegu wydarzeń i powodu dramatu”.
– Tymczasem wczoraj na konferencji prasowej zespołu Laska ci sami panowie, którzy opracowywali dokument z grudnia 2010 r., powtórzyli sprzeczną z nim wersję Rosjan zawartą w raporcie MAK-u. To niebywałe – mówi Antoni Macierewicz, który wskazał tę sprzeczność podczas konferencji prasowej.
Polityk odniósł się do słów Wiesława Jedynaka, wiceszefa pracującego przy KPRM zespołu Laska. Jedynak mówił m.in., że załoga Tu-154M popełniła błędy wynikające z niewłaściwego szkolenia. Macierewicz zwraca uwagę, że zespół Laska podkreślał złe wyszkolenie bądź jego brak i przypomina, że Arkadiusz Protasiuk i Robert Grzywna „przeszli niesłychanie intensywne szkolenie, skoncentrowane na tych punktach, które były wskazywane jako kluczowe dla katastrofy smoleńskiej – nieprecyzyjnym podejściu, pilnowaniu wysokości decyzji [lądować czy kontynuować lot] i odejściu na drugi krąg”.
Podczas wczorajszej konferencji zespołu Laska „nieśmiało” wprowadzono dotychczas wyciszany wątek zaniedbań po stronie rosyjskich kontrolerów lotu. Lasek i współpracownicy wskazali, że ocena pracy kontrolerów jest utrudniona, gdyż każde z ich stanowisk powinno być wyposażone w system rejestracji, ale nieszczęśliwie „zapis się nie zachował”. – Dostaliśmy informację ze strony rosyjskiej, że przyczyną niezachowania się zapisu pracy kontrolerów było przetarcie się kabla łączącego kamerę wideo z magnetowidem – powiedział Edward Łojek.
Komandor Wiesław Chrzanowski, nawigator wojskowy, który przez wiele lat pracował na stacji radiolokacyjnej identycznej z tą, która znajduje się na wyposażeniu w Smoleńsku, pełniąc funkcję nawigatora i kierownika systemu lądowania, uważnie słuchał konferencji i komentuje ją krótko: „To pic na wodę”. – Od trzech lat pozwalamy stronie rosyjskiej kamuflować winę kontrolerów wojskowych z wieży ze Smoleńska. Dość tego. Wina za tę katastrofę w ogromnej mierze leży po ich stronie – mówi „Codziennej”.
14 prostych pytań - dlaczego pan nie odpowiada, panie Lasek?
Od 18 kwietnia doktor Lasek nie odpowiada na pytania senatorów PiS.
Dwa i pół miesiąca temu, 18 kwietnia 2013 roku, grupa senatorów Prawa i Sprawiedliwości (Grzegorz Wojciechowski i inni) zgłosiła w Senacie oświadczenie zawierające 14 pytań do doktora Laska, rządowej alfy i omegi w sprawie katastrofy smoleńskiej. Jako urzędnik rządowy Lasek ma obowiązek odpowiedzieć na oświadczenie w ciągu 6 tygodni. Minęło już 10 tygodni, a Lasek zachowuje grobowe milczenie. Na ostatnim posiedzeniu senatorowie PiS wystąpili do premiera Tuska, żeby on odpowiedział na proste pytania senatorów.
A swoją drogą, ciekawe, dlaczego pan milczy, panie Lasek?
Przypominam pytania senatorów:
1. Kto i kiedy z ramienia komisji rządowej Pana Ministra Millera badał brzozę, od której według raportu komisji rządowej miała się zacząć destrukcja samolotu? Proszę o podanie nazwisk ekspertów, czas oraz zakres prowadzonych badań.
2. Kto i kiedy dokonywał pomiarów wymienionej wyżej brzozy? Proszę podać nazwiska ekspertów oraz czas, w którym pomiar ten został dokonany. Czym wg Pana Laska należy tłumaczyć różnicę pomiaru brzozy, która według wersji raportu Millera była złamana na wysokości 5 metrów, a według biegłych prokuratury została złamana na wysokości 6,66 metra.
3. Czy Pan Maciej Lasek nie uważa, że błąd w pomiarze brzozy, która według oficjalnej wersji miała kluczowe znaczenie w katastrofie, dyskredytuje cały raport komisji Millera?
4. Czy komisja rządowa przeprowadzała analizy naukowe możliwości oderwania fragmentu skrzydła samolotu po zderzeniu z brzozą, przy równoczesnym złamaniu tej brzozy? Jeśli tak – jacy eksperci przeprowadzali te analizy, proszę podać nazwiska ekspertów i wyniki ich badań.
5. Czy komisja rządowa przeprowadzała analizy naukowe możliwości odwrócenia się samolotu „na plecy” po zderzeniu z brzozą i oderwaniu skrzydła? Jeśli tak – jacy eksperci przeprowadzali te analizy, proszę o podanie nazwisk ekspertów i wyników ich badań.
6. Kto i kiedy w imieniu komisji rządowej dokonywał oględzin wraku samolotu? Proszę o podanie nazwisk ekspertów oraz czas i zakres prowadzonych badań.
7. Czy eksperci komisji rządowej badali wrak na obecność trotylu lub innych materiałów wybuchowych? Jeśli tak, to proszę podać nazwiska ekspertów oraz czas i zakres przeprowadzonych badań, a także ich wynik.
8. Kto i kiedy z ramienia komisji rządowej badał oryginały czarnych skrzynek? Proszę o wskazanie nazwisk ekspertów oraz czas i zakres prowadzonych badań.
9. Czy komisja rządowa ustaliła, co się stało z jedną z czarnych skrzynek, która nie została odnaleziona? Czy komisja ustaliła, że ta skrzynka uległa zniszczeniu, czy też zaginęła? Jak to możliwe, że skrzynka ta nie została odnaleziona? Czy brak tej skrzynki nie ogranicza możliwości wyjaśnienia przyczyn katastrofy?
10. Kto i kiedy rozpoznał z zapisu w czarnych skrzynkach głos generała Błasika? Kim był ten ekspert i na podstawie jakich danych dokonał rozpoznania?
11. Czy polscy lekarze uczestniczyli w sekcjach zwłok ofiar katastrofy w Moskwie? Proszę o podanie nazwisk tych lekarzy oraz określenie zakresu ich uczestnictwa w tych czynnościach?
12. Czy komisja rządowa przed wydaniem swojego raportu dysponowała protokołami sekcji zwłok wykonanymi przez polskich lekarzy, a jeśli nie, to dlaczego?
13. Czy polscy eksperci bądź jakiekolwiek polskie służby uczestniczyły w przeszukiwaniu terenu katastrofy, w poszukiwaniu szczątków ofiar? Jeśli tak, to kto konkretnie w tych czynnościach uczestniczył i kiedy?
14. Czy teren katastrofy był przekopywany, a jeśli tak, kto go przekopywał?
– Czy tak trudno na te proste pytania odpowiedzieć?
Biegli nie stwierdzili na wraku tupolewa obecności materiałów wybuchowych – oznajmili kolejny raz prokuratorzy wojskowi, przedstawiając sprawozdanie z badań laboratoryjnych pobranych w Smoleńsku próbek. I kolejny raz dokonali szeregu drobnych gierek słownych, pozwalających premierowi wyciągnąć jeden wniosek: wybuchu nie było. Manipulacje nie uchronią śledczych przed pytaniami, na które wcześniej czy później będą musieli udzielić wyczerpujących odpowiedzi.
Dlaczego prokuratura pobrała pierwsze próbki z wraku dopiero dwa i pół roku po katastrofie?
Niektóre substancje wybuchowe ulegają rozkładowi po około dwu tygodniach. Na przykład ANFO, związek saletry amonowej (czyli po prostu nawozu sztucznego) z paliwem płynnym (takim jak w samolocie). Tymczasem polska prokuratura wojskowa przez dwa lata (do sierpnia 2012 r., gdy złożyła stosowny wniosek do Moskwy) nie widziała potrzeby dokonania oględzin miejsca katastrofy oraz przebadania elementów wraku Tu-154M, w tym pobrania własnych próbek. Swe przeświadczenie opierała na nieznanych opinii publicznej analizach sporządzonych przez Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej oraz przez Wojskowy Instytut Chemii i Radiometrii. Na konferencji prasowej 27 czerwca tego roku szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Ireneusz Szeląg pytany przez „Gazetę Polską”, „jakie ślady bezpowrotnie utracono z powodu 2,5-letniej zwłoki w pobraniu próbek”, odparł: „Sprawozdanie nie zawiera informacji w tym zakresie”.
Co faktycznie przebadali Rosjanie?
Jaka jest wartość analiz, na które dotąd powoływały się zarówno prokuratura, jak i komisja Millera? Z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska Codziennie”, wynika, że 12 i 13 kwietnia 2010 r. na miejsce katastrofy przyjechali przedstawiciele Departamentu Spraw Wewnętrznych Obwodu Smoleńskiego P.A. Kremień i A.W. Misurkin. Eksperci pobrali z różnych części tupolewa próbki (wymazy), które poddano analizie na obecność materiałów wybuchowych. Ale porównanie dokumentów, przekazywanych nam etapami z Moskwy, pokazało, że wyniki badań Rosjan budzą wiele wątpliwości. W protokole oględzin miejsca katastrofy znajduje się bowiem informacja, że rosyjscy biegli pobrali w sumie dziewięć próbek z Tu-154M, natomiast w ich ekspertyzie pirotechnicznej figuruje jedynie pięć próbek. W przekazanych do Polski dokumentach nie ma szczegółowego opisu samych badań Misurkina i Kremienia. Brakuje np. określenia granicy błędu, tymczasem każde szanujące się laboratorium podaje ten margines. „Na przedstawionych do badań tamponach z marli (jest to najczęściej gaza lub wata, na którą pobiera się materiał do badań – przyp. red.) materiałów wybuchowych – trotylu, heksogenu, oktogenu, okfolu, tetrylu – nie stwierdzono w granicach zastosowanej metody czułości. Uwaga: w trakcie badania tampony z marli zostały w całości zużyte” – czytamy w ekspertyzie podpisanej przez Kremienia i Misurkina, ujawnionej przez „GPC”.
W jaki sposób pobrano próbki zbadane w Wojskowym Instytucie Chemii i Radiometrii?
Rok po tragedii, 1 kwietnia 2011 r., prokurator generalny Andrzej Seremet stwierdził, że zgromadzony materiał dowodowy nie dostarczył podstaw do przyjęcia, by katastrofa była wynikiem zamachu. Później prokuratura nadal uważała, że nie pojawiły się jakiekolwiek poszlaki, „które powodowałyby konieczność zmiany stanowiska”. Śledczy wydawali takie opinie, nie przeprowadziwszy oględzin wraku i badań pobranych na miejscu katastrofy próbek. „Stwierdzić trzeba, że uwadze opinii publicznej umknęła wielokrotnie podawana informacja, iż polscy biegli przy użyciu najnowocześniejszych metod sporządzili opinię fizykochemiczną. Badaniom poddano przedmioty osobiste i odzież ofiar katastrofy. Nie wykazały one śladów użycia jakichkolwiek materiałów wybuchowych” – czytamy w komunikacie prokuratury wydanym 10 kwietnia 2012 r., dwa lata po katastrofie.
Co tak naprawdę poddano wtedy analizie, wiemy dzięki „Sprawozdaniu z badań Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii z 18 czerwca 2010 r. wykonanych na zlecenie Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie z dnia 19 maja 2010 r.”. Stanowiło ono załącznik do protokołu komisji Millera. Jak czytamy w dokumencie, badano dziewięć obiektów: but z uszkodzeniami w postaci rozerwania i nadpalenia, wycinek swetra, dwa banknoty, kawałek ułamanej parasolki, wycinek spodni dżinsowych, egzemplarz książki pt. „Śpij mężny” z uszkodzeniami w postaci nadpaleń, wycinek rękawa, wycinek nogawki spodni.
Biegli podali, że w próbkach szczątków zebranych na miejscu katastrofy nie stwierdzono obecności bojowych środków trujących oraz produktów ich rozkładu powyżej granicy ich wykrywalności. „W analizowanych próbkach nie stwierdzono obecności materiałów wybuchowych takich jak: dinitrotoluenu, nitroglikolu, nitrogliceryny, tri nitrotoluenu, heksogenu, oktogonu oraz pentrytu”.
Ze sprawozdania dowiadujemy się, że obiekty do analizy pobrano w hali Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim. To tam w plastikowych worach trafiały wybrane wcześniej przez Rosjan przedmioty należące do ofiar katastrofy i to tam przyjeżdżały rodziny na rozpoznanie tych rzeczy. W sprawozdaniu uderza jeszcze jedno sformułowanie: „Analiza na obecność materiałów wybuchowych oraz węglowodorów nie jest objęta systemem zarządzania i jest poza zakresem akredytacji”. Czy to oznacza, że laboratorium Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii nie ma w tym zakresie żadnego certyfikatu respektowanego w świecie?
W jaki sposób selekcjonowano próbki do pobrania w Smoleńsku?
Prokuratura twierdzi, że biegli pojechali we wrześniu 2012 r. do Smoleńska, by przeprowadzić badania pirotechniczne, które mogłyby rozstrzygnąć, czy na wraku tupolewa doszło do wybuchu. Skoro tak, dlaczego nie wzięli ze sobą sprzętu, który pozwoliłby im na rzetelny wybór próbek do przebadania? Jak na konferencji prasowej przyznał Szeląg, polscy biegli nie mieli w Smoleńsku chromatografów, czyli urządzeń, które w odróżnieniu od spektrometrów służą do wykrywania substancji powybuchowych. Przenośne chromatografy znajdują się na wyposażeniu policji (wszystkich łącznie ma ich 17). Pułkownik Szeląg zapytany, dlaczego tych urządzeń zabrakło w Smoleńsku, powiedział: „To biegli wybierali sprzęt, który należy zabrać. To są osoby kompetentne, wzięli te, które uznali za stosowne, i wypracowali własną metodę badawczą”.
Dlaczego pobrano tylko 250 próbek?
Samolot z prezydentem na pokładzie rozpadł się na tysiące szczątków. Biegli powinni więc pobrać tysiące próbek – zwłaszcza że wiele fragmentów wraku niszczało wystawionych na zmienne warunki atmosferyczne. Na przykład deszcze mogą wypłukać ślady powybuchowe, takie jak sadze.
Nie jest jasne, według jakich kryteriów pobierano próbki, z jakich miejsc i kto zadecydował, ile ich będzie. Jeszcze w zeszłym roku słyszeliśmy o kilkuset. Teraz wiadomo, że zbadano łącznie 258 próbek - 124 próbki gleby z miejsca katastrofy i 134 próbki z wraku. A co z próbkami z miejsca, gdzie zdaniem ekspertów smoleńskiego zespołu parlamentarnego kierowanego przez Antoniego Macierewicza doszło jeszcze w powietrzu do pierwszej fazy rozpadu samolotu? Ten obszar znajduje się kilkaset metrów przed miejscem uderzenia tupolewa w ziemię.
Dlaczego nie pobrano próbek z foteli?
Kiedy w październiku 2012 r. Cezary Gmyz napisał, że biegli odkryli trotyl na wraku tupolewa, powołał się na relacje paru z nich. Jak mówili, wiele z tych śladów odkryto na ponad 30 fotelach samolotu. Pojawiły się natychmiast komentarze, że trotyl mógł pochodzić z mundurów żołnierzy powracających z Afganistanu. Prokuratura przeprowadziła nawet badania Tu-154M o numerze bocznym 102, który stoi w jednostce w Mińsku Mazowieckim. Jak zakomunikowała prokuratura, także w tamtym tupolewie odkryto ślady trotylu. Jednak tej tezie zaprzeczają byli i obecni funkcjonariusze BOR. Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik BOR, powiedział mediom: „Tu-154M nr 101 był sprawdzany przed odlotem, w godz. 3:15-6:15, i nie wykryliśmy żadnych podejrzanych śladów. Był czysty. Tupolew był sprawdzany między innymi przy użyciu detektora MO 2M, takiego samego, jakiego używali już po katastrofie w Smoleńsku nasi prokuratorzy i biegli. Używamy kilku rodzajów detektorów, MO 2M jest jednym z nich. Do sprawdzenia prezydenckiego samolotu 10 kwietnia, poza urządzeniami technicznymi, użyty był także pies, którego węch jest lepszy do wykrywania materiałów wybuchowych niż urządzenia”.
Prokurator Ireneusz Szeląg na konferencji prasowej nie udzielił odpowiedzi na pytanie, dlaczego psy nie wykryły trotylu w Tu-154M nr 101, skoro na wraku miał być rzekomo wykryty ten sam trotyl, który na ubraniach mieli żołnierze.
Dopiero po konferencji NPW wyszło na jaw, że dopiero na przełomie lipca i sierpnia polscy biegli będą mogli pobrać próbki z foteli, gdzie jesienią zeszłego roku spektrometry wskazywały na obecność materiałów wybuchowych. – Przebywający w Smoleńsku jesienią biegli uznali, że z uwagi na zbyt niską temperaturę nie będzie właściwe pobieranie próbek w tym czasie – zdradził prokurator generalny Andrzej Seremet. Fotele pozostawiono w Smoleńsku bez zabezpieczenia.
Przypomnijmy, że – jak już pisała „GP” – z nieznanych przyczyn cztery dni przed tragicznym lotem przebudowano salonkę tupolewa, wstawiając do niej dziesięć foteli pasażerskich, w efekcie było ich 100 (bez załogi).
Dlaczego pobrane próbki nie zostały przywiezione od razu do Polski, tylko leżały dwa miesiące w Rosji?
Prokuratura nie potrafi wyjaśnić, dlaczego nie można było wystąpić do Rosjan o natychmiastowe przewiezienie do Polski próbek pobranych w Smoleńsku jesienią 2012 r. Z jakiego powodu próbki leżały w Rosji dwa miesiące? Pytany o to rzecznik NPW odparł: „Było to spowodowane wymogami obrotu międzynarodowego w zakresie pomocy prawnej w sprawach karnych”.
Jak sprawdzono, czy próbki wróciły z Rosji nienaruszone?
Prokuratura nie chce ujawnić szczegółów, w jakich warunkach były przechowywane próbki przez dwa miesiące, gdy przejęli je Rosjanie. „Próbki były przechowywane w jednym z pomieszczeń w Komitecie Śledczym Federacji Rosyjskiej” – informuje lakonicznie. Istnieje ryzyko, że ich zabezpieczenie w czasie tych dwóch miesięcy wyglądało tak, jak zabezpieczenie w Moskwie sejfu z czarnymi skrzynkami: czyli za pomocą plomby, która okazała się kawałkiem papieru przyklejonego klejem.
Tymczasem specjaliści w zakresie analiz chemicznych, z którymi rozmawiała „GP”, twierdzą, że przechowywanie próbek – podobnie jak ich wyselekcjonowanie, przygotowanie do dalszej obróbki i badanie w laboratorium - powinno się odbywać zgodnie z wyśrubowanymi standardami.
„Na jakiej podstawie biegli stwierdzili, że próbki były nienaruszone?” – zapytaliśmy rzecznika prokuratury. „Biegli, na podstawie oględzin zabezpieczonego materiału, nie stwierdzili, że próbki były naruszone” – odpisał p.o. rzecznika ppłk Janusz Wójcik. Pułkownik Szeląg tłumaczył na konferencji prasowej, że biegli są ludźmi doświadczonymi, profesjonalistami, którzy dostrzegliby, gdyby „pakiety z próbkami zostały naruszone”. Ale nasi rozmówcy wskazywali, że wystarczyło poddać próbki działaniu wyższej temperatury – i już wynik mógłby zostać zakłócony. Same zaś pakiety to tzw. bezpieczne koperty z nazwiskami prokuratorów.
Dlaczego po przewiezieniu próbek do Polski nie poddano ich ponownemu badaniu przez te same detektory, które były użyte w Smoleńsku?
Gdyby próbki były nienaruszone, wskazania detektorów powinny być tożsame. Zapytany o to na konferencji prasowej Szeląg odparł: „Biegli rozważali to, ale nie da się tego zrobić. Próbki to nie były fragmenty samolotu, tylko w większości wymazy pobrane wacikiem. Środek, którym jest nasączony wacik, zakłóca odczyt spektrometrów”.
Na jakiej podstawie prokuratura twierdzi, że spektrometry się pomyliły?
Spektrometry to detektory, które mają w danym miejscu wyłapywać obecność materiałów wybuchowych. Wskazują na związki, które są substancjami wybuchowymi, na związki inicjujące bądź na związki używane jako markery do oznaczania materiałów wybuchowych używanych do legalnych celów. „GP” wiele razy informowała, powołując się na wiarygodne źródła, że spektrometry użyte przez biegłych w Smoleńsku wielokrotnie sygnalizowały obecność TNT (trotylu), nitrogliceryny, heksogenu i oktogenu.
„W wyniku przeprowadzonych badań laboratoryjnych biegli nie stwierdzili na elementach wraku samolotu obecności pozostałości materiałów wybuchowych lub produktów ich degradacji” – powiedział na konferencji prasowej płk Ireneusz Szeląg. Wynika z tego, że wszystkie 258 próbek pobrano po błędnych wskazaniach użytych w Smoleńsku spektrometrów. Takie stwierdzenia prokuratury oburzają nie tylko producenta spektrometrów, ale i specjalistów, którzy na co dzień używają detektorów. Major Robert Terela, były pirotechnik BOR, powiedział Niezaleznej.pl: „Spektrometry są bardzo dokładne i bardzo dobre. Pracowałem na takich urządzeniach i nie pokazywały one błędnych wyników. Używane prawidłowo, w odpowiednich warunkach i według ustalonych metod, nie powinny dawać tak fałszywych wskazań”.
Dlaczego prokuratura wciąż nie przebadała próbek pobranych z ekshumowanych ciał ofiar katastrofy?
Podczas konferencji prasowej prokuratury 30 października 2012 r. płk Ireneusz Szeląg poinformował, że choć niektóre ciała ekshumowano nawet półtora roku wcześniej, to badań pod kątem obecności materiałów wybuchowych w pobranych ze szczątków ciał próbkach wciąż nie przeprowadzono. Jak mówił, biegli przyjęli metodę badawczą, która zakłada, by poddać analizie laboratoryjnej wszystkie próbki naraz – wraz z tymi zabezpieczonymi w Smoleńsku. Teraz okazało się, że próbek ciał nadal nie zbadano. Dlaczego?
Dlaczego reszta próbek i materiału badawczego przyjechała do Polski dopiero po trzech i pół miesiącach?
Dopiero 28 czerwca został dostarczony materiał dowodowy, pobrany i zabezpieczony w trakcie oględzin dwóch fragmentów brzozy w dniach 18 lutego – 7 marca 2013 r. przy udziale prokuratora Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie oraz biegłych. Jak informuje WPO, „biegli dokonali wówczas zwymiarowania dwóch fragmentów brzozy (odciętych do badań kryminalistycznych w Smoleńsku w dniu 11 października 2012 r.), zmierzyli cięcia, ułamania i darcia, zabezpieczyli znajdujące się w nich elementy metalu i powłok lakierowych. W dalszej kolejności biegli dokonali odlewów silikonowych z wybranych darć, cięć i złamań oraz elementów metalowych. Biegli pobrali również próbki z elementów tkwiących w brzozie do dalszych badań fizykochemicznych, metaloznawczych i mechanoskopijnych. Następnie, w Smoleńsku, biegli pobrali z lewego skrzydła wraku samolotu próbki referencyjne (porównawcze) elementów metalowych i powłok lakierowych”. Prokuratura nie informuje, dlaczego przekazywanie tych próbek trwało tak długo.
Borusewicz o Smoleńsku: to będzie gorzka prawda dla Polaków
- W ocenie przyczyn katastrofy smoleńskiej nie mam wątpliwości. Ustalenia komisji Millera są niepodważalne - twierdzi Bogdan Borusewicz z PO. Marszałek Senatu jest też pewny, że prokuratura wyjaśni sprawę katastrofy i wskaże odpowiedzialnych. - To będzie gorzka prawda dla Polaków - dodaje w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
W obszernym wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Bogdan Borusewicz wrócił do kwestii wyjaśnienia okoliczności katastrofy smoleńskiej. Jak powiedział, w ocenie przyczyn katastrofy "nie ma wątpliwości". - Ustalenia komisji Millera są niepodważalne. Mam przecież swoje doświadczenie - stwierdził. Przypomniał też, że, według zasad, na pokładzie samolotu decyzję podejmować mogą jedynie dwie osoby - pierwszy pilot i szef delegacji. - Prokuratura bardzo ostrożnie dawkuje informacje, ale wiadomo, kto był szefem polskiej delegacji prezydenckiej do Katynia. Reszta nie miała wpływu na lot i skutki - wyjaśnił. Zaznaczył też, że pod Smoleńskiem zginęło wielu jego przyjaciół, w tym prezydent Lech Kaczyński. Marszałek Senatu nie ma jednak wątpliwości, że prokuratura "do końca" wyjaśni okoliczności katastrofy i wskaże odpowiedzialnych. - Mam wrażenie, że to będzie gorzka prawda dla Polaków, również odpowiedzialnych za katastrofę smoleńską, których nie ma już wśród żywych - dodał w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Pytany o winę ze strony rosyjskiej, w tym kontrolerów lotów odparł: "To nie lotnisko lądowało na samolocie, tylko samolot lądował na lotnisku". - Gdyby było odwrotnie, to odpowiedzialność również byłaby inna - wyjaśnił. Borusewicz, w rozmowie z "Rzeczpospolitą", mówi też m.in. o kondycji obecnej "Solidarności" i roli jej szefa Piotra Dudy. - Przewodniczący w czasach stanu wojennego był po drugiej stronie, ochraniając z dywizją powietrzno-desantową radio i telewizję. To chichot historii. Dla niego stare podziały i historia są nieaktualne – stwierdził. Dodał również, że nie ma wątpliwości, że Duda "umiejętnie buduje swoją pozycję polityczną" i "prędzej czy później" znajdzie się na listach Prawa i Sprawiedliwości. - Na razie upolitycznił "Solidarność" i przyprowadził ją PiS-owi - dodał.
Komentarze:
PIS milczy w sprawie Smoleńska to PO musi podgrzewać temat aby odwrócić uwagę od katastrofalnej sytuacji budżetowej Polski. I KTO TU GRA TRUMNAMI i TRUPAMI SMOLEŃSKIMI? ~borsukowa
Rewolusjonista Polski znawca lotnictwa i czego jeszcze????????? ~Jur
Ustalenie komisji millera NIE MAJA ZADNYCH PODSTAW Ani badania wraku, ani miejsca, ani nie ma w nich wynikow sekcji ciał ofiar!! BTW Borusewicz zawsze umiał "cudownie" uciec z obławy SB gdy łapano wszystkich pozostałych którzy byli pod tym samym adresem Taki zbieg okoliczności jak wygrane w totolotka Bolka!!! ~wwww
TO CO MOWI TEN CWANIACZEK TO JEST BELKOT!!! PANIE BORUSEWICZ PAN TEZ STAL PO TEJ STRONIE CO p.DUDA TYLKO W INNYM NAROZNIKU /dla kapusiow/. ~xyz
Hmmm ... . To podobno PiS męczy nas tematem Smoleńska, ale jakoś wydaje mi się, że pan Borusewicz to nie z PiS-u, a nie pozwala nam zapomnieć o temacie i o dziwo ON JUŻ WIE jakie będą ustalenia prokuratury, zanim je ogłoszono ! Skąd ? Może sam brał udział w ustalaniu tej "prawdy" podobno gorzkiej dla Polaków. Trzeba jątrzyć temat, bo gotów przyschnąć i nie byłoby czym zasłonić coraz gorszej sytuacji w kraju. ~Krzysztof
Budżet się wali a ten idiota o smoleńsku. przecież wystarczy go posłuchać jaki to przygłup, trochę inteligentniejszy od Wałęsy. Warto się natomiast pochylić nad tym co zaprezentował minister Jacek Rostowski wraz z premierem Donaldem Tuskiem na wczorajszej wspólnej konferencji, kompromituje ich obu. Okazało się, że sytuacja finansów publicznych naszego państwa jest katastrofalna. A przecież jeszcze niedawno ta sama para zapewniała nas, że wszystko jest idealnie. Słyszeliśmy, że budżet jest dobrze skonstruowany, bezpieczny i prorozwojowy. Sam premier stwierdził, że rok 2013 będzie dużo lepszy niż prognozy pesymistów. Dziś okazuje się, że panowie wreszcie zauważyli dziurę budżetową wysokości 26 mld zł. A przecież minęła dopiero połowa roku. Dziura budżetowa będzie więc jeszcze rosła. Widać wyraźnie, że obecny rząd zupełnie nie panuje nad finansami publicznymi. Jedyne, na co go stać, to oczekiwanie na cud. W związku z tym wciąż słyszymy zapewnienia o ożywieniu gospodarczym, które ma zaraz nadejść. Jednak żadne znaki na niebie i ziemi na to nie wskazują. Świadczą o tym szczególnie prognozy dotyczące strefy euro, od której zależna jest w znacznej mierze nasza gospodarka. Jest źle, a przy obecnej ekipie, która nami rządzi – będzie jeszcze gorzej. ~ks:
z wikipedii - Piotr Duda "Od 1980 był pracownikiem Huty Gliwice. W latach 1981–1983 odbył służbę wojskową w 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej, brał udział w Polskim Kontyngencie Wojskowym w UNDOF w Syrii. Następnie powrócił do pracy w Hucie Gliwice." Pan Borusewicz stawia Piotra Dudę po drugiej stronie. Po której stronie byłby Borusewicz gdyby go wzieli w kamasze. Wielki działacz bierze sie za oszczerstwa, chce Dude skompromitować. Metoda pomówień lub niedopowiedzeń charakterystyczna dla komuchów, jakże bliskich obecnej opcji. Marszałek kompromituje się doszczętnie tak jak i większość chłoty której kiedyś naród zaufał. To nie dotyczy takich ludzi jak Gwiazda i śp.Walentynowicz. ~zimny
kto tu jest Sektą Smoleńską? Miller ustalił przyczyny, bez badania wraku, bez sekcji zwłok, bez czarnych skrzynek... budżet się zawalił, sondaże ciągle nieprzychylne, HGW może być kolejnym odwołanym POwiakiem... jest szansa , że coś Kaczyński sprowokowany chlapnie, zrobi sie z tego news dnia, wystarczy jedno zdanie... żeby tylko Kaczyński powiedział Smoleńsk, żeby tylko powiedział..... Borsuk potłumacz się ze swoich lotniczych wycieczek na koszt podatnika........ hatta2
Panie Marszałku, ta prawda, to prawda o Was, prawda o niekompetencji, która uruchomiła swoistą kulę śnieżną tejże. Najgorsze jest to, że to wcale nie jest to koniec, czego przykładem "przybite" jajko na ramieniu Prezydenta RP Komorowskiego. Co zaś się tyczy p. Dudy i jego służby w 6. PDD, to tak na marginesie, czy Pan odbył służbę wojskową , a może wykręcił się Pan lewym zwolnieniem np. na platfusa, czy dysgrafię z dysleksją połączone!? Bo ja stoję na stanowisku, że osoba, która nigdy nie włożyła osobistego czyli według mnie, żadnego wkładu w kształt Ojczyzny chociażby przez służbę wojskową nie powinna nigdy, przenigdy zasiadać w jakichkolwiek gremiach Kraju. To zawodnik, który z klucza, własnych zasad, czerpie tylko korzyści, a jak coś będzie się dziać to za sztachetę i....dziurą, Szanowny Panie! Pan Duda gdyby coś działo się z Naszą Ojczyzną, stanie z bronią w ręku jako przeszkolony człowiek. I tak się działo w tym Kraju od wieków, że ludzie pokroju p. Dudy ginęli na wszystkich możliwych TDW, lub byli mordowani, a tacy jak Pan ważyli czyny na swojej niewidzialnej szalce oceniając , która to krew, jakie życie było coś warte. Panie, kochany zastanów się Pan co wygadujesz! Duda to nie Bolek i On sobą nie da sterować tak jak wcześniej wskazany! ~[+&-]
JAKA "gorzka prawda dla Polaków"? A jaka to niby miałaby być SŁODKA PRAWDA? Borsuku nie pieprz głupot.! Prawdziwy patriota jakim był i pozostał w sercach i umysłach polskich patriotów śp. Lech Kaczyński przeszkadzał zdrajcom Polski, tak samo jak ruch "Prawo i Sprawiedliwość" przeszkadza aferałom i złodziejom spod znaku PO (poprzednio KL-D i UW). Coście wspólnie z Bolkiem i Donkiem zrobili z tego pięknego ruchu pod nazwą "Solidarność"? Coście zrobili z tego pięknego kraju o nazwie Polska? ~Były Stoczniowiec
Borusewicz z dnia na dzień staje się coraz bardziej żałosny i nędzny a kopanie przeciwników po genitaliach staje się w PO-sekcie normą. Nagle stary cap zapomniał, że w PRL-u każdy mężczyzna powyżej 19 roku życia miał obowiązek odbycia zasadniczej służby wojskowej. I nie było to żadne widzi mi się lecz komisja wojskowa, przydział, bilet i jazda do jednostki. Odmowa służby wojskowej kosztowała 2 lata odsiadki bez zawieszenia. Borusewicz jako stary tetryk dobrze o tym wie i pieprząc głupoty o Dudzie świadomie tumani młodych licząc na zdewaluowanie związków zawodowych. papasmerf
Gorzką prawda dla Polaków jest 12% bezrobocie, zadłuzone na bilion złotych państwo i 2 500 000 młodych ludzi wypchnietych za granicę. Dziękuje Ci Borsuku, Michniku, Wałęso, Bartoszewski , Buzku i Tusku. Bronkowi oczywiście tez. ~Gorzka prawda
Gorzka prawda to jest o Borusewiczu... ~tomek1
Przysięgam Wam, że Miller mówi prawdę mamy na to 1000 dowodów - najmniejszy liczy 3 mm, a największy nie mieści na II piętrze MSW. Przeczytajcie sobie Wyspę Pingwinów Anatola France'a, jako żywo widzę postać pewnego generała zapewniającego sąd Pingwinii, o winie niejakiego Pyrota. Ta część książki to panegiryk dotyczący słynnego procesu Dreyfusa - francuskiego Żyda, posądzonego o szpiegostwo na rzecz Niemieckiej Rzeszy. Mechanizm zawsze jest ten sam. Wchodzi na mównicę PALANT z tzw autorytetem i przysięga, że racja jest po jego stronie nie popierając jej żadnymi dowodami. Dzięki takim oświadczeniom Dreyfus załapał się początkowo na dożywotni pobyt na Diabelskiej Wyspie w Gwinei Francuskiej. Widzę, ze borsuk próbuje zrobić z siebie takiego PALANTA. No cóż,............ albo Tuskowi faktycznie pali się pod tyłkiem i wyciąga ostatnie trefne asy z rękawa, albo borsuk to patentowany deeeebil, który resztkę cudem niezmarnowanego autorytetu wsadza do smoleńskiego młyna. Należy pamiętać, że każdy kto wkłada rękę do tego młyna wyjdzie z niego jak LASEK bez honoru, bez autorytetu, bez kumpli, którymi można golnąć co nieco w wolnej chwili. ~nieżyt
No i znowu DEBIL BORUSZEWICZ gra trumnami smolenskimi zeby POpaprancom dzwignac slupki. WSTD panie POpaprancu. DORZNELYSCIE KRAJ DO DNA. ~sylwek1272
Skąd się ten człowiek urwał?Stara, millerowsko-anodinowska "prawda" jako jedyna już funkcjonuje od początku w PO."Nowa prawda" którą ogłosi prokuratura wskaże winnych, bo w/g p.Borusewicza "To nie lotnisko lądowało na samolocie, tylko samolot lądował na lotnisku".Bardzo odkrywcze spojrzenie na katastrofę.Najprawdziwsz prawda będzie po PO, tzn. po wyborach, które również będą gorzkie dla PO ~Pery Skop
gorzka prawda dla Polaków to to że nie starcza na jedzenie i leczenie! ~Polacy
Dla was żydów słodka. ~wwww
Czy warto oglądać tak przed południem taką parszywą grubą morde???? Prawda dla Polaków jest oczywista komisja Millera to komisja Anodiny czyt. -- bolszewicka KGB , POLACY znają prawde i wiedzą swoje a PO-lacy i inny szlam bolszewicki wierzą w Putina i KGB ~czesiek spawacz w beretce
Prawda jest gorzka dla renegatów z PO, którzy robili wszystko aby zdyskredytować jedynego prawdziwego polskiego patriotę prezydenta. Prawda jest gorzka dla arabskiego, który bezczelnie robił wszystko aby umniejszyć znaczenie prezydenckiej wizyty, który powinien stanąć przed sądem a nie być ambasadorem w Hiszpanii. Był w Smoleńsku zamach a mataczenia amatorów z których poażni eksperci za granicą się śmieją do mnie nie docierają. Wymieńcieco co te eksperty z kwazi komisji miller-lasek (specjalnie tak napisałem) ustalili, skoro nie przeprowadzili żadnych badań co najlepiej potwierdzają słowa jej komisji - "no samolot spadł i się rospadł" podczas gdy jego obowiązkiem było ustalić dlaczego spadł!!!!!!! Prawdziwi eksperci byli u Macierewicza. Oni są poważanymi autorytetami i żadne minusy mojego zdania nie zmienią. Dlaczego lasek i jego koledzy boją się kontaktu z Biniendą, Szulatyckim i innymi ekspertami zespołu Macierewicza? zwiń ~POLAK
Co zrobił dla Kraju Tusk ? Aha, pomógł biednej prześladowanej posłance Sawickiej oraz niejakiemu JÓZEFOWI BĄK alias Michał Tusk oraz kolegom z firm hazardowych. To że przy okazji swojej działalności tak niebotycznie zadłużył nasz kraj to PRZERAŻA i tego zupełnie nie widzą te matoły z TVN, POLSATU, TVP pozostałych służalczych mediów. A miły wąsaty starszy pan, co rubasznie gada, co rusz inne głupoty. Czym on się zasłużył dla Polski ??? Marszem z czekoladowym orłem , różowymi balonikami i programem III PR ?? Czy to jest mąż stanu, czy on ma w ogóle jakąś wizję Polski, Europy, świata ??? Nie on czeka, aż mu żona ugotuje obiad i jedzie na polowanie, a w perspektywie ochrona i dostatnia emerytura. Żal mi Cię Polsko, że masz u szczytu takie same miernoty. Ale to był wybór lemingów... ~Wojtek
Borusewicz wstydu nie masz sprzedałeś się dla kasy i sprzedałeś ludzi którzy walczyli dla Polski mam na myśli Solidarność/ oprócz Wałęsy/ wogóle ja na twoim miejscu nie wypowiadałabym się i łeb schowałabym , Wsytydu nie masz ale będzie czas gdy ciebie i twoich kolesiów rozliczą. ~ANNA
Borusewicz z dnia na dzień staje się coraz bardziej żałosny i nędzny a kopanie przeciwników po genitaliach staje się w PO-sekcie normą. Nagle stary cap zapomniał, że w PRL-u każdy mężczyzna powyżej 19 roku życia miał obowiązek odbycia zasadniczej służby wojskowej. I nie było to żadne widzi mi się lecz komisja wojskowa, przydział, bilet i jazda do jednostki. Odmowa służby wojskowej kosztowała 2 lata odsiadki bez zawieszenia. Borusewicz jako stary tetryk dobrze o tym wie i pieprząc głupoty o Dudzie świadomie tumani młodych licząc na zdewaluowanie związków zawodowych. papasmerf
Jeszcze nie tak dawno nie wiedziałem czemu słuzyła kłótnia Borusewicza z Wałęsą.... A tu proszę samo sie wyjaśniło. Chciano z tego grubego buca zrobić większy medialny autorytet niż sam Wałęsa ,żeby póżniej mógł takie jak teraz głupoty POlszewickie ludzim wciskać. A ja myślę sobie, że gdyby nie Macierewicz to "pijany Błasik" nadal byłby w kokpicie. Ziemia nadal byłaby przekopana na metr , a wszyscy byliby we właściwych trumnach, Brzoza dalej nie byłaby właściwie zmierzona a samolot o rozpiętości skrzydeł mający KILKANAŚCIE metrów obróciłby się po ścięciu brzozy na SZEŚCIU metrach no i statecznik nie byłby przez ruskich przyniesony gdzieś z kilometra odległości Nadal nie byłoby śladów materiałów wybuchowych na Tupolewie. Nadal piloci nie odchodzili by na drugi krąg. Nadal śledztwo z ruskimi byłoby prowadzone perfekcyjnie na kopiach koipi ze skrzynek na których powycinane są dziwnym trafem sekundy nagrania. ~takaprawda
Myslałem że Borusewicz to porządny człowiek ,a jest taki sam jak reszta z PO. Czyli...obcy światopoglądowo z narodem polskim ~Slavo
____________________________________ Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć /Katon starszy/
17 lip 2013, 18:17
Re: Katastrofa smoleńska
Maciej Lasek odpowiedział na pytania senatorów PiS. Czternaście obłudnych i pokrętnych odpowiedzi
Odpowiedzi Laska potwierdzają najgorsze podejrzenia – badanie katastrofy smoleńskiej to była jedna wielka lipa!
18 kwietnia senatorowie Prawa i Sprawiedliwości zadali 14 pytań Maciejowi Laskowi, ekspertowi rządowemu do spraw wyjaśniania, a raczej zaciemniania katastrofy smoleńskiej.
Po trzech miesiącach Lasek wreszcie wydusił z siebie odpowiedział, a jej treść potwierdza najgorsze przypuszczenia – badanie katastrofy przez komisje Millera to była jedna wielka lipa.
Lasek kluczy, ściemnia, lawiruje, ale nie jest w stanie ukryć nieprawdopodobnej wręcz kompromitacji komisji. Nie podaje nazwisk ekspertów dokonujących oględzin, nie wskazuje ekspertów, którzy dokonywali wyliczeń, jak mantrę powtarza tezy z raportu Anodiny. A oto, co odpowiedział Lasek na pytania senatorów (treść pytań wytłuszczonym drukiem, poniżej każdej odpowiedzi, wytłuszczonym i pochyłym drukiem, dodaję mój komentarz.
Bogdan Borusewicz Marszałek Senatu Rzeczypospolitej Polskiej Szanowny Panie Marszałku,
Zespół do spraw wyjaśniania opinii publicznej treści informacji i materiałów dotyczących przyczyn i okoliczności katastrofy lotniczej z dnia 10 kwietnia 2010r. pod Smoleńskiem na Pana ręce pragnie złożyć odpowiedź na oświadczenie złożone przez senatorów Grzegorza Wojciechowskiego, Andrzeja Matusiewicza, Stanisława Gogacza, Wiesława Dobkowskiego, Stanisława Karczewskiego, Stanisława Koguta, Michała Seweryńskiego, Roberta Mamątowa, Bohdana Paszkowskiego, Wojciecha Skurkiewicza, Waldemara Kraskę, Henryka Ciocha, Krzysztofa Słonia, Andrzej Pająka, Kazimierza Wiatra, Beatę Gosiewską, Alicję Zając, Władysława Ortyla, Bogdana Pęka, Macieja Klimę, Jana Marię Jackowskiego i Henryka Górskiego na 31. posiedzeniu Senatu w dniu 18 kwietnia 2013r.
Kto i kiedy z ramienia komisji rządowej pana ministra Millera badał brzozę, od której według raportu komisji rządowej miała zacząć się destrukcja samolotu? Prosimy o podanie nazwisk ekspertów, czas oraz zakres prowadzonych badań.
Czynności związane z badaniem wypadku samolotu Tu-154M nr 101 były prowadzone na miejscu wypadku przez grupę polskich specjalistów z Inspektoratu Ministerstwa Obrony Narodowej do spraw Bezpieczeństwa Lotów, Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych, Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej, Dowództwa Sił Powietrznych, Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych oraz Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczego. Specjaliści ci dotarli na miejsce wypadku w dniach 10 i 11 kwietnia 2010 roku i pozostali w Smoleńsku do czasu zakończenia prac na miejscu wypadku przez Akredytowanego przedstawiciela Rzeczpospolitej Polskiej, Pana Edmunda Klicha. Decyzją nr 130/MON Ministra Obrony Narodowej część tych osób weszła oni w skład Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego wyznaczonej do zbadania przyczyny zdarzenia lotniczego nr 192/2010/11. W ramach powierzonych im zadań wykonywali czynności badawcze na miejscu wypadku do dnia 21 kwietnia 2010r. W ramach tych czynności dokonali, między innymi, oględzin wraku, miejsca wypadku i inwentaryzacji przeszkód, w tym również brzozy, w które uderzył samolot Tu-154M. Wyniki tych prac zostały zawarte w Raporcie końcowym, Protokole z badania oraz załącznikach do ww. dokumentów. W tym miejscu należy nadmienić, że przedmiotowa brzoza nie była pierwszą przeszkodą, w którą uderzył samolot Tu-154M. Szczegółowy opis przeszkód, z którymi zderzał się samolot znajduje się w Załączniku 4.7 – Geometria zderzenia samolotu.
Lasek kluczy.
Pytanie było jasne – prosimy o nazwiska ekspertów i zakres ich badań. Nazwisk w odpowiedzi nie ma. A przecież chodzi o funcjonariuszy publicznych, realizujących za publiczne pieniądze publiczne zadania. Nie wchodzi tu w grę żadna prawem chroniona tajemnica.
Dlaczego Lasek nie wskazuje nazwisk ekspertów?
Bo – jak podejrzewam - takich ekspertów nie było, żaden ekspert brzozy nie badał, a wersję brzozy komisja przepisała z raportu Anodiny.
2. Kto i kiedy dokonywał pomiarów wymienionej wyżej brzozy? Prosimy podać nazwiska ekspertów oraz czas, w którym pomiar ten został dokonany. Czym według pana Laska należy tłumaczyć różnicę w pomiarach brzozy, która według wersji raportu Millera była złamana na wysokości 5 m, a według biegłych prokuratury została złamana na wysokości 6,6 m.
Zgodnie z § 10 Rozporządzenia Ministra Obrony Narodowej z dnia 26 maja 2004r. w sprawie organizacji oraz zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, działalność Komisji w czasie badania wypadku lotniczego ma charakter niejawny, a o zakresie upublicznienia informacji, zgodnie z Rozporządzeniem Ministra Obrony Narodowej z dnia 27 kwietnia 2010 §14a pkt 4) decyduje Prezes Rady Ministrów. Informacja o tym, który z ekspertów wykonywał konkretne działania, zgodnie z zasadami obowiązującymi przy badaniu wypadków lotniczych, nie podlega upublicznieniu. Według pomiarów wykonanych przez członków Komisji znajdujących się w Smoleńsku między 10 kwietnia a 21 kwietnia 2010r. samolot uderzył w brzozę na wysokości około 5,1 m. Nie możemy odnieść się do pomiaru przeprowadzonego przez biegłych prokuratury wojskowej, gdyż nie są nam znane warunki oraz metodyka przeprowadzonego pomiaru.
Lasek ściemnia.
Sprawdziłem to rozporządzenie z 2004 i nowelizację z 27 kwietnia 2010 roku (swoja droga ciekawą nowelizację, na podstawie której premier Tusk w 17 dni po katastrofie smoleńskiej uzyskał pełną kontrolę nad pracami komisji) .
Sprawdziłem i twierdzę, że nie jest tam napisane, że nazwisk ekspertów i zakresu ich działań nie można ujawnić po zakończeniu prac komisji. Ograniczenie to istnieje tylko w czasie badania wypadku, natomiast po zakończeniu badania nie ma żadnych prawnych przeszkód w ujawnieniu nazwisk ekspertów i zakresu ich badań.
3. Czy pan Lasek nie uważa, że błąd w pomiarze brzozy, która według oficjalnej wersji miała kluczowe znaczenie w katastrofie, dyskredytuje cały raport komisji Millera?
Rozbieżności między pomiarem wykonanym przez członków Komisji a pomiarem przeprowadzonym przez biegłych prokuratury wojskowej, dotyczące miejsca przełamania brzozy nie mają żadnego znaczenia co do ustalenia przyczyn i okoliczności wypadku samolotu Tu 154M nr 101. Przyczyną wypadku było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania, przy nadmiernej prędkości opadania, w warunkach atmosferycznych uniemożliwiających wzrokowy kontakt z ziemią i spóźnione rozpoczęcie procedury odejścia na drugi krąg. Doprowadziło to do zderzenia z przeszkodą terenową, oderwania fragmentu lewego skrzydła wraz z lotką, a w konsekwencji do utraty sterowności samolotu i zderzenia z ziemią. Komisja wskazała na fakt zderzenia samolotu z brzozą (oraz szeregiem innych przeszkód) do doprowadziło do destrukcji samolotu i w konsekwencji zderzenia z ziemią. Należy wyraźnie podkreślić, że samolot przy prawidłowej ścieżce podejścia, w warunkach atmosferycznych umożliwiających lądowanie, powinien znajdować się w tym miejscu na wysokości około 55 metrów względem poziomu pasa startowego. Tego dnia samolot nie powinien być niżej niż 100 metrów nad terenem lotniska. Zderzenie z brzozą nastąpiło na wysokości około 1,1 m względem poziomu pasa startowego. Zgodnie z zapisami zawartymi w rejestratorze parametrów lotu oraz śladami zderzeń samolotu z kolejnymi przeszkodami samolot jeszcze przed brzozą znalazł się dużo poniżej wysokości bezpiecznej (np. w odległości 1187 metrów przed progiem drogi startowej 26 samolot znalazł się na wysokości 5 m poniżej poziomu pasa). Szczegółowa trajektoria lotu samolotu znajduje się w Załączniku nr 1 do Raportu końcowego, a opis przebiegu lotu w rozdziale 2.10.1 Raportu końcowego.
Lasek konfabuluje.
Kompromitacja z pomiarem brzozy ma kluczowe znaczenie, bo podważ cały rządowy raport. Jeśli niechluje brzozy nie chcieli albo nie potrafili zmierzyć, to wszystkie ich wywody funta kłaków nie są warte. Po prostu na tej brzozie komisja połamała całą swoją wiarygodność.
4. Czy komisja rządowa przeprowadzała analizy naukowe co do możliwości oderwania fragmentu skrzydła samolotu po zderzeniu z brzozą przy równoczesnym złamaniu tej brzozy? Jeśli tak, to jacy eksperci przeprowadzali te analizy? Prosimy podać nazwiska ekspertów i wyniki ich badań.
Analiza uszkodzeń samolotu, w tym oderwanej końcówki lewego skrzydła oraz pozostałej części skrzydła samolotu, a także wbite w brzozę elementy konstrukcji skrzydła jednoznacznie wskazują, że do destrukcji skrzydła doszło w wyniku zderzenia samolotu z brzozą. Jak już wspomniano wcześniej, samolot w tym momencie znajdował się na wysokości około 1,1 m względem pasa poziomu startowego. Jeżeli załoga samolotu wykonałaby prawidłowo manewr odejścia na drugi krąg, wysokość lotu samolotu w tym miejscu nie powinna być mniejsza niż 100 m względem pasa startowego, a w przypadku prawidłowego podejścia do lądowania 55 m. Elementy konstrukcji skrzydła wbite w pień brzozy, odłamki drzewa znalezione w oderwanej części skrzydła oraz ślady niszczenia struktury skrzydła typowe dla zderzenia konstrukcji cienkościennej z jednorodną przeszkodą, potwierdzają opisany w raporcie przebieg zdarzenia. Przeprowadzanie dodatkowych analiz naukowych, przy tak ewidentnych dowodach nie wniosłoby nic do procesu ustalenia przyczyny zdarzenia oraz głównego celu badania wypadku lotniczego jakim jest profilaktyka. Należy wyraźnie podkreślić, że przyczyną wypadku było zejście samolotu poniżej minimalnej wysokości zniżania, a konsekwencją tego było zderzenie z przeszkodami terenowymi.
Pragniemy dodatkowo zwrócić uwagę, że w materiałach konferencyjnych z Konferencji Smoleńskiej z dnia 22.10.2012 roku, na której prezentowane były wyniki prac przedstawicieli nauki, na stronie 73 znajduje się referat „Brzoza smoleńska – aspekty wytrzymałościowe struktury skrzydła samolotu Tu-154”. Jego autorem jest dr Jan Błaszczyk, uznany autorytet w zakresie konstrukcji lotniczych, ich wytrzymałości i aerodynamiki, emerytowany pracownik Wojskowej Akademii Technicznej. W materiale tym można znaleźć odpowiedź na zadane pytanie ujętą w formie naukowego wywodu.
Jako przykład możliwości zniszczenia skrzydła dużego samolotu przez dużo słabszy element można wskazać wypadek z 29.09.2006r., gdzie samolot Embraer EMB-135BJ odciął wingletem (końcówką skrzydła wywiniętą do góry) prawie połowę skrzydła samolotu Boeing B737-800, w wyniku czego załoga samolotu Boeing utraciła kontrolę nad samolotem, co spowodowało jego zderzenie z ziemią i śmierć wszystkich osób na pokładzie. Samolot Embraer wylądował bezpiecznie na najbliższym lotnisku.
Innym przykładem mogą być eksperymenty prowadzone przez Federal Aviation Administration (FAA) w latach 60., w czasie których dochodzi do zderzenia samolotów DC-7 (24.04.1964) i Constellation (3.09.1964) z drewnianymi słupami telegraficznymi. Prędkość zderzenia samolotu DC-7 z przeszkodą była zbliżona do prędkości lotu samolotu Tu-154M. W każdym z przywołanych eksperymentów dochodziło do oderwania końcówki skrzydła w wyniku kolizji ale też do złamania drewnianych słupów telegraficznych.
Lasek tumani.
O amerykańskich badaniach sprzed lat pisze, a senatorowie pytali konkretnie nie o Amerykę, lecz o Smoleńsk. Pytanie było proste – nazwiska ekspertów, którzy to wszystko obliczyli możliwość oderwania skrzydła przez brzozę. Nazwisk brak. A dlaczego brak? Nasuwa się jedyna odpowiedź – bo takich ekspertów i takich badań nie było.
5. Czy komisja rządowa przeprowadzała analizy naukowe co do możliwości odwrócenia się samolotu „na plecy” po zderzeniu z brzozą i oderwaniu skrzydła? Jeśli tak, to jacy eksperci przeprowadzili te analizy? Prosimy o podanie nazwisk ekspertów i wyników ich badań.
Przebieg ostatniej fazy lotu (po zderzeniu z brzozą i utracie fragmentu lewego skrzydła został odtworzony na podstawie obiektywnych dowodów, jakimi były zapisy zawarte w rejestratorach parametrów lotu oraz śladów zderzeń samolotu z kolejnymi przeszkodami. Szczegółowy opis geometrii zderzenia samolotu zawarty jest w Załączniku 4.7 do Protokołu z badania wypadku (dokument został upubliczniony i udostępniony na stronie internetowej). Po uderzeniu w drzewo utrata 1/3 długości lewego skrzydła spowodowała wystąpienie momentu przechylającego samolot w lewo (wraz z oderwaną końcówką oderwała się lewa lotka), niemożliwego do skompensowania przez pilota poprzez maksymalne wychylenie lotki prawej (działanie pilota potwierdza zapis rejestratora lotu). Niezrównoważony moment przechylający spowodował stopniowy wzrost kąta przechylenia samolotu, aż do obrócenia samolotu.
Korzystanie z obiektywnych źródeł danych jest metodą pozwalającą na jednoznaczne (dokładne) określenie trajektorii w przeciwieństwie do metod obliczeniowych, które są jedynie przybliżeniem. Należy jednakże wskazać, że trajektorię ostatniej fazy lotu, już po zakończeniu pracy Komisji, potwierdzili niezależnie swoimi obliczeniami opartymi na rozwiązaniu nieliniowych równań ruchu samolotu Tu-154M, prof. Paweł Artymowicz oraz prof. Grzegorz Kowaleczko. Uzyskane przez nich wyniki są zgodne z opisaną w materiałach opublikowanych przez Komisję trajektorią ostatniej fazy lotu samolotu Tu-154M. Wyniki ich prac są opublikowane m.in. w materiałach z XV Konferencji Mechanika w Lotnictwie, która odbyła się w maju 2012r. w Kazimierzu Dolnym.
Lasek kręci.
Pytanie było proste – prosimy o nazwiska ekspertów komisji, którzy naukowo stwierdzili możliwość odwrócenia się samolotu „na plecy”. Pan Lasek przywołuje dwa znane opinii publicznej nazwiska ekspertów nie należących do komisji. A pytanie dotyczyło ekspertów komisji
Dlaczego Lasek nie podaje nazwisk ekspertów?
Bo jak podejrzewam - takich ekspertów ani takich badań nie było.
6. Kto i kiedy w imieniu komisji rządowej dokonywał oględzin wraku samolotu? Prosimy o podanie nazwisk ekspertów oraz czasu i zakresu prowadzonych badań.
Odpowiedź na to pytanie została zawarta w odpowiedzi na pytanie 1.
Lasek mija się z prawdą.
Ani w pierwszej, ani w szóstej odpowiedzi żadnych nazwik przeciez nie podał, a więc nie odpowiedział na pytania senatorów.
7. Czy eksperci komisji rządowej badali wrak na obecność trotylu lub innych materiałów wybuchowych? Jeśli tak to prosimy podać nazwiska ekspertów oraz czas i zakres przeprowadzonych badań, a także ich wynik.
Przeprowadzone przez członków Komisji badania, zarówno na miejscu zdarzenia jak i podczas analiz zapisów rejestratorów rozmów nie potwierdziły hipotezy o eksplozji materiałów wybuchowych.
Eksplozjom materiałów wybuchowych zawsze towarzyszy gwałtowny wzrost temperatury, ciśnienia i odgłos wybuchu. Zarówno na skrzydle, które odpadło, a na którym są ślady zderzenia z brzozą, jak również na elementach kadłuba nie stwierdzono nadtopień spowodowanych wysoką temperaturą. W samolocie rejestrowane jest co pół sekundy tzw. ciśnienie różnicowe - czyli ile różni się ciśnienie wewnątrz kabiny, od ciśnienia na zewnątrz samolotu. Jeżeli nastąpiłby wybuch, w zapisie zarejestrowałby się jego efekt, czyli wzrost ciśnienia. Rejestrator parametrów lotu nie zarejestrował choćby najmniejszego wzrostu ciśnienia.
Odgłos wybuchu zostałby zarejestrowany na rejestratorze głosu przez mikrofony, które znajdowały się w kokpicie i w sposób ciągły rejestrowały dźwięki w kabinie. Opierając się na odsłuchach przeprowadzonych przez KBWLLP, ABW, CLK, a także odsłuchu [wykonanym już po zakończeniu prac Komisji] przez Instytut Ekspertyz Sądowych z całą pewnością można stwierdzić, że nie zostały zarejestrowane odgłosy, które byłyby dźwiękami świadczącymi o wybuchu.
Dodatkowo żaden ze świadków, którzy znajdowali się na lotnisku, nie wspomina nic o huku, jaki towarzyszyłby wybuchowi. Pilot Jak-a, pan Artur Wosztyl oraz stewardesa pani Aneta Żulińska-Pondo [publiczne wypowiedzi dla mediów obojga świadków], słyszeli odgłos zwiększającej się pracy silników samolotu, a po chwili - głuchy trzask łamanej czy gniecionej blachy i ciszę. Jeżeli z odległości w której się znajdowali słyszeli odgłos zwiększającej się pracy silników, tym bardziej słyszeliby eksplozję.
Komisje prowadzące badania zdarzeń lotniczych w celach profilaktycznych nie przeprowadzają samodzielnie badań na obecność materiałów wybuchowych, a jedynie korzystają z wyników ekspertyz sporządzanych przez kompetentne ośrodki. Udostępnione materiały z takich ekspertyz oraz omówione wcześniej ekspertyzy przeprowadzone przez Komisję, nie dawały podstaw do postawienia tezy o zaistnieniu eksplozji materiałów wybuchowych.
Lasek manipuluje.
Nie było wybuchu, bo nie było słychać huku, na tej podstawie komisja wydała swój werdykt. Brzozę mierzyli na oko, a wybuch badali na ucho. Badań na trotyl nie prowadzili żadnych. Lasek potwierdza, jak straszne dziadostwo uprawiała ta komisja.
8. Kto z ramienia komisji rządowej i kiedy badał oryginały czarnych skrzynek? Prosimy o wskazanie nazwisk ekspertów oraz czasu i zakresu prowadzonych badań.
Rejestratorzy parametrów lotu oraz głosów w kabinie samolotu Tu-154M (tzw. katastroficzne) zostały okazane polskim specjalistom na miejscu ich znalezienia i w ich obecności przewiezione do siedziby MAK. W obecności tych samych specjalistów zapisy zawarte w tych rejestratorach zostały skopiowane. Odczyt danych zawartych w rejestratorze eksploatacyjnym QAR-ATM został przeprowadzony w Instytucie Technicznym Wojsk Lotniczych przez producenta tego rejestratora w obecności specjalistów Komisji, MAK i prokuratury wojskowej.
Odczyt danych zawartych w urządzeniu TAWS oraz FMS został przeprowadzony w firmie Universal w USA w obecności przedstawiciela Komisji, MAK, NTSB i FAA.
Porównanie zapisów wszystkich wymienionych rejestratorów i urządzeń jednoznacznie wskazuje, że zawarte w nich dane są spójne i przedstawiają przebieg lotu samolotu Tu-154M nr 101 w dniu 10 kwietnia 2010r. Można z całą pewnością stwierdzić, że tzw. oryginały czarnych skrzynek (katastroficznych) pochodziły z samolotu Tu-154M nr 101.
Zgodnie z metodyką stosowaną przy badaniu wypadków lotniczych, dalsze analizy prowadzone były, zarówno przez specjalistów z MAK jak i Komisji, na kopiach tych zapisów.
Lasek lawiruje.
Była prośba o nazwiska – nazwisk brak. Potwierdzają się najgorsze obawy – żadni polscy eksperci rządowi nawet nie dotknęli czarnych skrzynek
9. Czy komisja rządowa ustaliła. co się stało z jedną z czarnych skrzynek, która nie została odnaleziona? Czy komisja ustaliła, że ta skrzynka uległa zniszczeniu czy też zaginęła? Jak to możliwe, że skrzynka ta nie została odnaleziona? Czy brak tej skrzynki nie ogranicza możliwości wyjaśnienia przyczyny katastrofy?
Rejestrator K3-63 przeznaczony jest do rejestracji w locie czasu, wysokości barometrycznej, prędkości przyrządowej i przeciążenia pionowego. Zapis prowadzony jest bezpośrednio na taśmie papierowej pokrytej specjalną emulsją. Rejestrator składa się z wbudowanych w nim nadajników wysokości, prędkości i przeciążenia pionowego oraz mechanizmu naciągu i przesuwu taśmy. Włączenie i wyłączenie rejestratora następuje automatycznie podczas startu i lądowania przy osiągnięciu przez samolot prędkości 70km/h i realizowane jest za pomocą sygnalizatora prędkości. Rejestrator wykorzystywany jest w celu wykonania szybkiej analizy parametrów lotu w sytuacji braku dostępu do urządzeń umożliwiających analizę parametrów z systemu MSRP.
Rejestrator K3-63 nie został odnaleziony na miejscu wypadku. Informacje (dane) zapisywane przez ten rejestrator znajdują się w całości w zapisach rejestratorów MSRP oraz ATM QAR i jego brak nie ogranicza możliwości dokonywania analiz w celu ustalenia przyczyn wypadku.
Lasek mataczy.
Czarna skrzynka to nie igła. Na dnie oceanu znajduje się czarne skrzynk po katastrofach, w niedostępnych górach, w bagnach pełnych krokodyli – a tu obok lotniska jej nie znaleźli. Skrzynka nie znalazła się, bo z jakichś powodów nie miała prawa się znaleźć...
10. Kto i kiedy rozpoznał z zapisu w czarnych skrzynkach głos generała Błasika. Kim był ten ekspert i na podstawie jakich danych dokonał rozpoznania?
Zgodnie z§10 Rozporządzenia Ministra Obrony Narodowej z dnia 26 maja 2004r. w sprawie organizacji oraz zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, działalność Komisji w czasie badania wypadku lotniczego ma charakter niejawny. Informacja o tym, który z ekspertów wykonywał konkretne działania, zgodnie z zasadami obowiązującymi przy badaniu wypadków lotniczych, nie podlega upublicznieniu.
Lasek chowa się za tajemnicę.
Działalność komisji w czasie badania wypadku ma charakter niejawny. W czasie badania! A senatorowie zadali pytania już po czasie badania. Lasek ściemnia i zasłania się tajemnica, której nie ma.
Potwierdza ta odpowiedź najgorsze przypuszczenia – komisja nie badała zapisu głosu z czarnych skrzynek, przepisywała jedynie tezy z raportu Anodiny.
11. Czy polscy lekarze uczestniczyli w sekcjach zwłok ofiar katastrofy w Moskwie? Prosimy o podanie nazwisk tych lekarzy oraz określenie zakresu ich uczestnictwa w tych czynnościach.
Pytanie o wyniki sekcji zwłok należy zadać właściwej Prokuraturze Wojskowej. Komisje prowadzące badania zdarzeń lotniczych w celach profilaktycznych nie przeprowadzają samodzielnie takich badań, a jedynie korzystają z wyników ekspertyz sporządzonych przez kompetentne ośrodki.
Lasek odpowiada wykrętnie.
Wykrętna odpowiedź Laska. Skądinąd już wiemy (z odpowiedzi prokuratury na inne pytanie senatorów), że polskich sekcji zwłok nie było.
12. Czy komisja rządowa przed wydaniem swojego raportu dysponowała protokołami sekcji zwłok sporządzonymi przez polskich lekarzy, a jeśli nie, to dlaczego?
Komisja w trakcie prowadzenia badania miała dostęp do wyników sekcji zwłok udostępnionych przez Prokuraturę Wojskową. Wnioski z tych badań zostały zamieszczone w Załączniku nr 7. Załącznik ten, z uwagi na charakter zawartych w nim informacji nie podlega upublicznieniu.
Lasek odpowiada pokrętnie.
Najpierw w odpowiedzi 13 nie wie, czy były polskie sekcje zwłok, a w odpowiedzi 14 pisze, że komisja miała do nich dostęp. Ale do jakich sekcji miała dostęp? Przecież polskich sekcji nie było!
13. Czy polscy eksperci bądź jakiekolwiek polskie służby uczestniczyły w przeszukaniu terenu katastrofy w poszukiwaniu szczątków ofiar? Jeśli tak, to kto konkretnie w tych czynnościach uczestniczył i kiedy?
Akcją poszukiwawczo-ratowniczą zajmują się wyspecjalizowane do tego zadania służby. Komisje badające wypadek, rozpoczynają pracę na miejscu zdarzenia po zakończeniu takiej akcji.
Lasek lawiruje.
Wyspecjalizowane służby... nie dodał tylko, ze wyłącznie rosyjskie. Nie wyjaśnił, czy ktokolwiek ze strony polskiej w ogóle próbował wziąć udział w przeszukiwaniu terenu.
14. Czy teren katastrofy był przekopywany, a jeśli tak, kto go przekopywał?
Zabezpieczenie terenu i jego przeszukanie oraz zabezpieczenie wraku było w gestii gospodarza terenu, czyli Federacji Rosyjskiej. Dla własnych potrzeb Komisja wykonała stosowne oględziny i pomiary fragmentów wraku samolotu TU-154M oraz bogatą dokumentację fotograficzną (około 1200 zdjęć miejsca wypadku oraz szczątków samolotu), a ich wyniki zostały uwzględnione przy sporządzaniu raportu z badania katastrofy.
Dodatkowo należy zwrócić uwagę na fakt, że stronę polską w badaniu prowadzonym przez MAK reprezentował Akredytowany przedstawiciel Pan Edmund Klich, którzy w związku z wykonywaną funkcją miał zagwarantowane, między innymi, uprawnienia dotyczące dostępu do miejsca zdarzenia czy składania wniosków dotyczących różnych elementów badania.
Członkowie Komisji byli w tym czasie jedynie jego doradcami a zakres ich uprawnień i możliwości działania wyznaczył właśnie Akredytowany zgodnie z punktem 5.24.1 Załącznika nr 13 do Konwencji Chicagowskiej.
Przedstawiciele Komisji nie uczestniczyli i nie wykonywali żadnego przekopywania terenu katastrofy.
Lasek dopełnia wykrętów. Komisja nie przekopywała. Może Klich przekopywał, może Ewa Kopacz...
Opadają ręce i nie mieści się to wszystko w głowie – oto jak beznadziejnie, bezradnie, pod moskiewskie dyktando, działała powołana przez państwo polskie komisja, mająca wyjaśniać katastrofę, w której zginął Prezydent Rzeczypospolitej i duża część przywództwa państwowego.
Obłudą i wykrętami Maciej Lasek pogłębił jeszcze kompromitacje komisji i pogłębił nasze zasmucenie nad stanem, w jakim pod obecna władzą znalazło się państwo polskie.
NATO gotowe pomóc ws. Smoleńska. Rząd Tuska nie chce
- Rząd Donalda Tuska systematycznie odrzuca oferty pomocy kierowane przez Stany Zjednoczone, które byłyby gotowe pomóc w śledztwie w sprawie katastrofy smoleńskiej. Co może kierować człowiekiem takim jak Donald Tusk skoro w tak ważnym śledztwie ignoruje pomoc NATO i USA? - pyta Antoni Macierewicz.
Ambasador USA w Polsce Stephen Mull po raz kolejny powtórzył, że po katastrofie smoleńskiej polski rząd nie zwracał się do NATO w sprawie pomocy przy wyjaśnieniu okoliczności tragedii.
Jednocześnie odpowiadając na pytanie dziennikarza "Rzeczpospolitej" czy Stany Zjednoczone byłyby gotowe zaangażować się w tą sprawę teraz, powiedział wyraźnie, że wszystkie decyzje w tej sprawie zależą tylko i wyłącznie od woli strony polskiej. Ambasador Mull podkreślił, że nie może dyktować władzom innego państwa zasad funkcjonowania i procedowania.
- Z wypowiedzi ambasadora USA wynika jasno, że strona amerykańska jest w dalszym ciągu gotowa nam pomóc w wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej. Uważam, że o taką pomoc należy się zwrócić i będzie cenna niezależnie od etapu śledztwa. Nie mam wątpliwości, że rząd, który zastąpi ekipę Donalda Tuska spełni ten obowiązek. Bo to jest narodowy obowiązek - mówi poseł Antoni Macierewicz, przewodniczący Parlamentarnego Zespołu ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy rządowego Tu-154M. Podkreśla jak profesjonalne są narzędzia, którymi dysponują Amerykanie i jak bezcenne jest ich doświadczenie w kwestii badania tragedii lotniczych.
Wdowa po dowódcy Sił Powietrznych Wojska Polskiego gen. Andrzeju Błasiku, Ewa Błasik relacjonuje, że wysocy generałowie NATO zapewniali ją, że Stany Zjednoczone tuż po katastrofie same zwróciły się do rządu Donalda Tuska proponując pomoc, ale usłyszeli, że taka nie jest potrzebna.
- 13 kwietnia 2010 roku przedstawiciele państw zachodnich zostali przez przedstawicieli rządu Donalda Tuska odprawieni z kwitkiem po tym jak zgłaszali chęć pomocy i uczestnictwa w pracach komisji pani Anodiny - przypomina poseł Macierewicz.
Przyznaje, że nie rozumie „jak rząd państwa dotkniętego tak straszną tragedią. Utratą prezydenta i ogromnej części elity systematycznie odrzuca pomoc takiego państwa jak USA i takiego sojusznika jak siły NATO”.
- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, a gdybym próbował byłaby to odpowiedź nieparlamentarna - mówi.
Ekspert z Danii odrzuca raport MAK: przy tych danych samolot powinien odlecieć
Nawet przy utracie końcówki skrzydła samolot odleciałby, a nie uderzył w ziemię. Straciłby tylko 5 proc. siły nośnej i byłby ok. 40 m nad ziemią, nad miejscem, w którym uderzył w ziemię - wynika z analizy inżyniera Glena Jengersena, eksperta z Danii, który przedstawił swoje ustalenia podczas dzisiejszego posiedzenia Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010 r.
Glen Jengerson z Danii jest inżynierem specjalizującym się w analizie strukturalnej, pracownikiem Duńskiego Uniwersytetu Technicznego. Jergenson to pilot cywilny.
Celem jego pracy była analiza dwóch możliwych przypadków katastrofy tupolewa. Według badań Duńczyka, według danych zawartych w raporcie rosyjskiego MAK, do katastrofy nie powinno dojść.
Pierwsza analiza eksperta wykazała, że samolot nie mógł się tak przechylić i wykonać obrotu jaki przestawia to MAK. Według badań Duńczyka, w miejscu upadku tupolewa, kąt przechylenia wynosił ok. 30 stopni. W raportach MAK i komisji Millera wynosił natomiast 150-160 stopni. Nawet przy utracie końcówki skrzydła samolot odleciałby, a nie uderzył w ziemię. Straciłby tylko 5 proc. siły nośnej i byłby ok. 40 m nad ziemią, nad miejscem, w którym przypisuje się pierwsze uderzenie w ziemię.
Druga analiza eksperta z Danii potwierdziła, że tylko eksplozja mogła spowodować oderwanie fragmentu skrzydła o wielkości ok. 20 m. Zaznaczył, że jego badania potwierdzają ustalenia prof. Wiesław Biniendy.
Witamy w "sekcie smoleńskiej", panie Wiedenroth! Zobacz rysunki niemieckiego karykaturzysty poświęcone tragedii 10/04
Jak Smoleńsk! Jak Smoleńsk!
- krzyczy dziecko w wózku na widok słynnego zdjęcia z fragmentem Jumbo Jeta, który spadł w 1988 r. na szkockie miasteczko Lockerbie w wyniku eksplozji będącej skutkiem zamachu terrorystycznego.
Komentarz pod karykaturą brzmi:
Prawda przemawia ustami dzieci.
To rysunek urodzonego w 1965 r. w Bremie znanego niemieckiego karykaturzysty Gotza Wiedenrotha. Ten z wykształcenia ekonomista raczej nie dostanie Orła Białego od prezydenta Bronisława Komorowskiego. Za bardzo bowiem odstaje od jedynej słusznej koncepcji, za którą opowiada się obecny "czekoladowy" prezydent RP.
Można chyba przyjąć, że pan Wiedenroth przejął się największą katastrofą w Polsce po wojnie, gdyż poświęcił jej kilka swoich prac. Przeszedł też pewną metamorfozę.
Jego pierwszy "smoleński" rysunek był jakby żywcem wzięty ze słynnych esemesów rozsyłanych do działaczy partii rządzącej tuż po katastrofie i dotyczył rzekomych nacisków na pilotów:
Żadnych sprzeciwów! Prezydent zażyczył sobie lądowania i radzi panu także tego chcieć
- mówi dowódca do przerażonej postaci pilota.
Zrozumiałem! Szukam lądowiska
- odpowiada pilot.
Jednak bardzo szybko - jak mniemam - poglądy Wiedenroth ewoluowały. Wkrótce pojawił się rysunek sugerujący podobieństwo do wydarzeń nad Lockerbie. Zaś w tym roku karykaturzysta opublikował kolejne swoje przemyślenia:
Oto tłumaczenie podpisów:
2001, Nowy Jork. Uderzenie w World Trade Center: przez dźwigary stalowe jak przez masło. 2010, Smoleńsk. Uderzenie w lasek brzozowy: przez pnie drzew jak przez palniki acetylenowo-tlenowe.
Fizyka lotu dla naiwnych baranów
Chciałoby się ironicznie skwitować: witamy w "sekcie smoleńskiej", panie Wiedenroth!
Ekspert z Danii: raporty MAK i Millera są niewiarygodne. Rozmowa z inż. Glennem A. Jørgensenem
Utrata przez samolot fragmentu skrzydła w wyniku uderzenia o brzozę skutkowałaby zupełnie inną trajektorią lotu maszyny, niż przedstawiono to w raportach MAK i Millera – mówi inż. Glenn A. Jørgensen, ekspert smoleńskiego zespołu Antoniego Macierewicza, pilot, specjalista od analizy strukturalnej, w rozmowie z „Gazetą Polską”.
Jak zainteresował się Pan tematem katastrofy smoleńskiej? Mój polski przyjaciel i kolega z pracy, którego wysoko cenię pod względem zawodowym, przez dłuższy czas zaznajamiał mnie z różnymi wątkami dotyczącymi katastrofy smoleńskiej. Spróbowałem więc przekonać go – poprzez obliczenia oparte na zapisach czarnych skrzynek – że wersja oficjalna jest racjonalna i wyjaśnia przyczyny katastrofy. Ale gdy zacząłem zagłębiać się w kolejne fakty i dane (zakupiłem m.in. oryginalne zdjęcia satelitarne od firmy GeoEye), coraz częściej dochodziłem do wniosku, że nie ma zgodności oficjalnej wersji z danymi z czarnych skrzynek. Ponadto oficjalne raporty wydały mi się nieprofesjonalne, bo nie dawały odpowiedzi na ważne pytania nasuwające się po analizie zapisów skrzynek – a przecież wyjaśnienie tych wątpliwości powinno być głównym celem zespołu badającego przyczyny katastrofy.
Na jakie pytania nie odpowiada raport Millera? Jest ich wiele, wymienię tylko kilka: dlaczego komputer pokładowy samolotu przestał działać ok. 70 m przed zetknięciem się maszyny z ziemią; dlaczego ślady ogona i skrzydła nie pokrywają się z rzekomą pozycją Tu-154 w momencie uderzenia w grunt; czemu lewy statecznik poziomy został przeniesiony o 35 m; jakie ostrzeżenia i awarie sygnalizował komputer pokładowy przed katastrofą; jakie obliczenia mogą potwierdzić, że utrata fragmentu skrzydła mogła doprowadzić do obrotu samolotu o 150 st., a następnie – do jego rozbicia.
Podzielił się Pan publicznie tymi wątpliwościami? Postanowiłem spisać je w formie raportu. Jego początkową wersję wysłałem do oceny prof. Wiesławowi Biniendzie, ekspertowi zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej. Jak się potem okazało, był to początek naszej współpracy.
Według Pańskich analiz, polski tupolew nie mógł po stracie części skrzydła przemieszczać się tak, jak opisują to raporty MAK i Millera. Na czym oparł Pan swoje ustalenia? Wyszedłem od następujących danych: współrzędnych miejsca katastrofy; pionowej prędkości początkowej w miejscu brzozy; odczytów ostatniego zapisu komputera pokładowego dotyczących wysokości i pozycji samolotu; przybliżonego ciężaru maszyny (wyliczonego przez Rosjan). Dokonane przeze mnie w oparciu o drugą zasadę dynamiki Newtona obliczenia pokazują, że utrata przez samolot fragmentu skrzydła w wyniku uderzenia o brzozę skutkowałaby zupełnie inną trajektorią lotu maszyny, niż przedstawiono to w raportach MAK i Millera. Współrzędne miejsca katastrofy (przy utracie tylko kawałka skrzydła samolot straciłby tylko 5 proc. siły nośnej; znalazłby się ok. 30 m na północ i byłby na wysokości ok. 40 m nad miejscem uderzenia w ziemię), kąt przechylenia Tu-154 w momencie uderzenia o grunt, ślady na ziemi pozostawione przez skrzydło i ogon oraz dziwne zachowanie lewego steru wysokości podczas ostatnich sekund lotu – ustalone przez oficjalne wersje – przeczą tej fundamentalnej tezie raportu MAK. Ponadto wysokość samolotu w miejscu, gdzie rośnie brzoza, nie mogła być niższa niż 11 m, co pasuje do ustaleń prof. Biniendy, który wykazał, że drzewo to nie było w stanie uciąć fragmentu skrzydła Tu-154.
Ekspert aerodynamiki i struktur (co by to nie miało znaczyć)n Glenn Jørgensen – jak stwierdza w swym opracowaniu, które wykorzystywane jest m. in. przez zespół Macierewicza – chce, aby specjaliści (w domyśle; tacy jak on) z Wolnego Świata pozwolili uciemiężonemu Narodowi Polskiemu poznać prawdziwą prawdę o katastrofie smoleńskiej.
Pan Glenn Jørgensen nie tylko – co wybaczalneJ)) – nie jest jednak księciem,
NIE jest również aerodynamikiem w ogóle – a już ekspertem w szczególności.
Chyba, że jest szczególnym rodzajem eksperta, których zespół Macierewicza ma już – zdawało by się – komplet. No - ale tamci są o tyle usprawiedliwieni, że to znajomi pana Antoniego - więc skąd tu nagle ‘niezależny” Duńczyk?! I to facet z kraiku, którego potencjał intelektualny w TEJ dziedzinie był zawsze historycznie i nadal raczej jest nieporównywalnie mniejszy od naszego?!
(...)
Opracowanie J. jest błędne, jeśli chodzi o wyniki liczbowe, błąd czysto rachunkowy może się przytrafić niby każdemu, ale jeśli się ma czelność kontestować oficjalne wyniki oficjalnych organów powołanych do badania sprawy – to trzeba swe obliczenia sprawdzić dziesięć razy i jeszcze poprosić o recenzje kolegów ekspertów z tego ‘ wolnego świata” Nawet, jeśli te kontestowane polskie (i MAK) ‘oficjalne organy” są – jak uważa „ekspert’ – niewiarygodne, czy tam ‘reżimowe”
Przejrzałem je z pewnym, trudem nieproporcjonalnym do mizernej merytorycznie treści.
Trud polegał jednak na tym, że opracowanie jest zupełnie wyjątkowo niechlujne, zaprzeczając jakby mojemu mniemaniu o duńskiej systematyczności i porządku.
I znalazłem stosunkowo szybko zadziwiającą cechę: nie tylko o rachunki chodzi – naiwnie uproszczony a miejscami kompromitująco błędny jest model fizyczny rozpatrywanego procesu.
Raport komisji Millera został oparty na kopii rejestratora lotu, która powstała w Moskwie bez wiedzy Polaków. Rządowi eksperci nie chcą ujawnić, w jakich okolicznościach dostali od Rosjan tę kopię i dlaczego wkleili jej fragmenty do oryginalnych zapisów tzw. polskiej czarnej skrzynki - pisze w najnowszym numerze Gazeta Polska.
Analiza przebiegu dwóch sekund lotu – kluczowych dla ustalenia przyczyn katastrofy (m.in. ze względu na TAWS 38, czyli ostatnie zdarzenie zapisane przez to urządzenie ostrzegające) – powstała na podstawie wybrakowanej kopii rejestratora parametrów lotu, którą sporządzono w Rosji w nieznanych okolicznościach. Ten bulwersujący fakt ujawnili współpracownicy smoleńskiego zespołu Antoniego Macierewicza: dr Kazimierz Nowaczyk i inż. Marek Dąbrowski (sprawą zajęli się też blogerzy, m.in. e2rdo).
Na czym dokładnie polegała ta manipulacja i dlaczego można ją nazwać fałszerstwem? – Eksperci firmy ATM pracujący dla komisji Millera i prokuratury wojskowej uzupełnili zapis z rejestratora ATM-QAR (czyli z tzw. polskiej czarnej skrzynki zapisującej parametry lotu) dwusekundowym materiałem rosyjskim, który mógł zawierać błędy, a w dodatku pochodził z kopii wykonanej bez udziału strony polskiej – mówi „Gazecie Polskiej” Marek Dąbrowski.
Taśmy z Kremla Sprawa jest prosta: jedyny oryginalny zapis czarnej skrzynki, jakim dysponowała strona polska po katastrofie smoleńskiej, to parametry lotu pochodzące z rejestratora ATM-QAR. Niestety, skrzynka ta skonstruowana jest tak, że nie zarejestrowała ostatniej 1,5 sekundy lotu. Pojawiła się więc konieczność uzupełnienia tego zapisu.
Dwie pozostałe skrzynki zapisujące parametry lotu – rejestrator pokładowy MSRP-64M-6 i rejestrator KBN-1-1 – od początku znajdowały się jednak w rękach Rosjan. Dopiero 31 maja 2010 r., w obecności ministra Jerzego Millera i płk. Krzysztofa Parulskiego (ówczesnego szefa prokuratury wojskowej), Rosjanie sporządzili dla strony polskiej kopie z obu tych skrzynek. Ale szybko okazało się, że zarówno jedna, jak i druga kopia są wadliwe. Z ekspertyzy firmy ATM dla komisji Millera i prokuratury wojskowej wynika, że kopia skrzynki MSRP „zawiera zapis z dni 7, 8 i 10 kwietnia, jednak kopia zapisu z 10 kwietnia jest najgorsza z porównywanych i posiada na tyle dużo ubytków danych, że nie znaleziono żadnej w pełni poprawnej Subramki [zespołu danych – przyp. »GP«]”. Z kolei w kopii skrzynki KBN, przekazanej Millerowi przez Rosjan, brakowało zapisu... ostatnich pięciu sekund lotu. Komisja Millera wciąż nie miała więc zapisu końcówki lotu. Co zrobili rządowi eksperci? Nie wiedzieć czemu wycięli z rejestratora parametrów ATM ostatnie pół sekundy (poprawnego zapisu!) i zastąpili je dwusekundowym fragmentem z kopii rejestratora MSRP. Nie była to jednak oficjalna kopia wykonana 31 maja 2010 r. w obecności Polaków (plik MLP-15-5A.dat) – ta bowiem, jak pisaliśmy, miała tak wiele błędów, że do niczego się nie nadawała – lecz kopia dostarczona w nieznanych okolicznościach przez Komitet Śledczy przy Prokuraturze Federacji Rosyjskiej, sporządzona bez udziału strony polskiej (plik o nazwie 85837.FDR.ALLData.dat).
Maciej Lasek milczy Kopia wykorzystana do analizy ostatnich, kluczowych sekund lotu nie tylko została wykonana i przekazana Polakom w nieznanych okolicznościach, ale była też wadliwa. W ekspertyzie firmy ATM, przygotowanej dla komisji Millera i prokuratury wojskowej, czytamy wyraźnie, że plik 85837.FDR.ALLData.dat (stanowiący zawartość tejże kopii) zawierał „wyraźną ilość błędów”. Nie przeszkodziło to jednak członkom komisji Millera zrekonstruować na jego podstawie ostatniego etapu lotu Tu-154.
Prokuratura prowadzi śledztwo w sprawie poświadczenia nieprawdy w dokumencie firmowanym przez byłego szefa MSW Jacka Cichockiego.
Sprawa dotyczy okoliczności związanych z zapytaniem poselskim o nienadanie statusu „head” rządowym lotom z kwietnia 2010 r. do Smoleńska. Szef BOR gen. Marian Janicki nie nadał statusu „head” rządowym lotom z kwietnia 2010 r. do Smoleńska – potwierdza Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga.
Prokuratura zaznacza jednak, że śledztwo w zakresie odpowiedzialności BOR zostało już zakończone aktem oskarżenia wobec wiceszefa BOR oraz przesłaniem pisma w sprawie nieprawidłowości do MSW. Śledczy uznali takie działanie gen. Janickiego za zaniedbanie i nie znaleźli podstaw do postawienia byłemu szefowi BOR zarzutów. Skierowano jedynie tzw. sygnalizację dotyczącą ustalonych przez śledczych nieprawidłowości w związku z organizacją lotów rządowych w kwietniu 2010 roku. – Zawarliśmy takie uwagi w sygnalizacji skierowanej w 2012 r. do ministra spraw wewnętrznych i otrzymaliśmy stosowne wyjaśnienia pana ministra w zakresie tej sygnalizacji – mówi prok. Paweł Nowak, zastępca prokuratora okręgowego. Zaznacza, że minister Jacek Cichocki, ówczesny szef MSW, nie odniósł się konkretnie do kwestii nadawania statusu „head”. – To była odpowiedź ogólna dotycząca całości sygnalizacji – dodaje prokurator.
Zgodnie z przepisami rozporządzenia ministra infrastruktury z listopada 2008 r. obowiązek nadawania statusu „head” lotom z najważniejszymi osobami w państwie spoczywa na kierownictwie BOR. Jednak według prokuratury, „inne przesłanki” wskazywały na to, że te loty faktycznie mają taki status, mimo braku dopełnienia formalności, ponieważ według rozporządzenia każdy lot głowy państwa w oficjalnej delegacji jest lotem „head”. Parlamentarzyści opozycji próbowali od wielu miesięcy dowiedzieć się w MSW, jaka jest odpowiedzialność Janickiego w kwestii braku nadania przez niego tego statusu. Ale resort dawał wymijające odpowiedzi. Dlatego poseł Maks Kraczkowski (PiS), który pytał o to MSW, skierował zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. – Otrzymaliśmy takie zawiadomienie i teraz jesteśmy na etapie jego analizy – informuje prokurator. – Ono dotyczy poświadczenia nieprawdy w dokumencie skierowanym do posła przez ministra spraw wewnętrznych – dodaje Nowak, zaznaczając, że nie dotyczy ono działalności ówczesnego szefa BOR.
Nowak podkreśla, że kwestia odpowiedzialności funkcjonariuszy BOR została zakończona poprzez skierowanie do sądu aktu oskarżenia wobec wiceszefa BOR. – W przypadku tego śledztwa, w którym sąd uwzględnił zażalenie pełnomocników i uchylił postanowienie o umorzeniu postępowania przygotowawczego, jego meritum stanowiły nieprawidłowości w organizacji dwóch wizyt z 7 i 10 kwietnia 2010 r. do Katynia innych organów niż BOR – podkreśla prokurator Nowak.
Chodzi o ewentualne niedopełnienie obowiązków lub przekroczenie uprawnień przez urzędników i funkcjonariuszy publicznych Kancelarii Prezydenta, premiera, MSZ, MON i polskiej ambasady w Moskwie. Prokuratura umorzyła to śledztwo 30 czerwca 2012 r. „z braku cech przestępstwa”, ponieważ zabrakło „godzenia w dobro powszechne i dobro instytucji państwowych”. W marcu br. sąd nakazał wznowienie śledztwa, zwracając uwagę, że prokuratura „całkowicie pominęła działanie na szkodę interesu prywatnego” i dopuszczenie do udziału w postępowaniu wszystkich pokrzywdzonych. – Nakazując kontynuację postępowania, sąd polecił przyznać status pokrzywdzonych wszystkim uczestnikom oficjalnych delegacji i osobom im towarzyszącym, którzy w dniach 7 i 10 kwietnia 2010 r. korzystali z transportu lotniczego – stwierdziła w niedawnym komunikacie Renata Mazur, rzecznik prasowy prokuratury Warszawa-Praga.
Wszystkim pokrzywdzonym przysługuje prawo do składania wniosków dowodowych oraz wglądu w akta postępowania. – Te czynności nadal trwają – informuje Nowak.
Informował rząd PO o fatalnym stanie samolotów. Tusk ignorował ostrzeżenia Błasika
Gen. Andrzej Błasik już w 2008 r. alarmował premiera Donalda Tuska i ministra Bogdana Klicha o dramatycznej sytuacji w 36. specpułku i wprowadzał plany naprawcze – wynika z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska Codziennie". – Głos mojego męża ignorowano, a po katastrofie smoleńskiej wykreowano go na jednego ze współwinnych zaniedbań jako zwierzchnika Sił Powietrznych RP – mówi Ewa Błasik.
Setki stron dokumentów i jeden wspólny wniosek – tragiczna sytuacja w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. Adresatami większości raportów, które spływały już od 2008 r., są premier Donald Tusk i ówczesny szef MON-u Bogdan Klich. Wśród dokumentów jest m.in. dramatyczny raport sporządzony po katastrofie samolotu CASA przez dowódcę sił powietrznych gen. Błasika, dotyczący „sytuacji kadrowej i sprawności statków powietrznych w 36 splt". Są także dziesiątki meldunków o problemach związanych m.in. z remontem samolotów jak-40 czy ze sprawnością obu tupolewów, którym ciągle przedłużało się rekursy, zamiast oddać maszyny na złom (nawet LOT wycofał się z latania Tu-154M) czy o tym, że fałszowane są książki lotów, ponieważ odpowiednia liczba godzin ćwiczebnych jest niemożliwa do wylatania, bo… nie ma na nie paliwa.
– Cywilna kontrola nad siłami zbrojnymi, czyli rząd, nic sobie z tego nie robiła. A twierdzenie, że nic nie zrobiono po katastrofie samolotu CASA, należy uznać za absurdalne! Jest to slogan wymyślony przez tzw. zespół Laska, który bezkarnie poniża siły powietrzne. Krytykuje się mojego męża, bo nie żyje i nie może się bronić – oburza się Ewa Błasik.
40 miesięcy po tragedii smoleńskiej można stwierdzić wprost: obóz pamięci i prawdy wygrał tę batalię
40 miesięcy po tragedii smoleńskiej można stwierdzić wprost: obóz pamięci i prawdy wygrał tę batalię.
Zrobiono niemal wszystko, co można było zrobić dysponując tymi skromnymi zasobami, które nie podlegają rządowej kontroli. Podważono kłamliwą wersję oficjalną, zaproponowano wyjaśnienia alternatywne. Skutecznie przekonano Polaków, że Smoleńsk nie był zwykłym wypadkiem. Przede wszystkim: nie dopuszczono, by sprawa umarła w zapomnieniu. Sprawa żyje, i nawet jeżeli okresowo przycicha, to w każdej chwili może wybuchnąć na nowo.
Nie sposób wskazać wszystkich, którzy dołożyli swoją cegiełkę do tego zwycięstwa. Z pewnością należy wymienić Antoniego Macierewicza, którego taktyka okazała się więcej niż trafiona. A taktyka ta polegała na stałym przesuwaniu świadomości społecznej. To Antoni Macierewicz pchnął Polaków ku prawdzie, zawsze wyprzedzając opinię publiczną. Gdyby stał zawsze tam, gdzie stała opinia publiczna, dywagowalibyśmy dziś najwyżej o częściowej winie rosyjskich kontrolerów.
Ale też sam Antonii Macierewicz (szerzej: PiS) nie osiągnąłby tak wiele. W okresie ostatnich 40 miesięcy, używając określenia Jarosława Marka Rymkiewicza z jego ostatniego wywiadu w tygodniku "wSieci" - miliony Polaków stały się żołnierzami Rzeczypospolitej. Każdy, kto cokolwiek zrobił dla pamięci, kto protestował, kto nie uległ presji - stał się rycerzem. No i media. Wielkie zasługi mediów toruńskich, kierowanych przez ojca Tadeusza Rydzyka, wymagają szczególnego podkreślenia. Tym bardziej, że traktowały one sprawę poważnie i solidnie, stroniąc od szkodliwego strzelania błędnymi hipotezami dla samego tylko efektu.
Dziś dużo więcej nie da się zrobić. Trzeba czekać na zmianę władzy.
Warto jeszcze zaznaczyć, że bez sukcesu w sprawie Smoleńska nie byłoby sukcesów sondażowych opozycji. Ci, którzy radzili porzucenie tej sprawy w imię sukcesu politycznego, nie mieli racji. Jest odwrotnie: to społeczne przełamanie w sprawie 10/04 dało sukces opozycji i widoki na władzę. Walka o pamięć i prawdę okazała się skutecznym taranem, za pomocą którego udało się zdemolować obóz III RP. Zdemolować i zdemoralizować, ponieważ stronnicy władzy musieli i muszą nurzać się w kłamstwie. A obóz zanurzony w nieprawdzie w końcu przegra, bo ostatecznie musi zwątpić sam w siebie.
Każdy, kto w ciągu minionych 40 miesięcy stanął po słusznej stronie ma prawo do satysfakcji. Każdy, kto zwalczał obóz pamięci i prawdy powinien się wstydzić i przepraszać.
Wagi tego wyboru nie sposób przecenić. Będzie on znaczył wiele jeszcze bardzo długo. Inne wybory, wcześniejsze zachowania - tracą na znaczeniu. Ważne, co kto robił i jak się zachowywał wówczas, gdy stawką stała się godność Rzeczypospolitej oraz wierność urzędującemu Prezydentowi.
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników