Teraz jest 04 wrz 2025, 07:37



Odpowiedz w wątku  [ Posty: 22 ]  idź do strony:  Poprzednia strona  1, 2
Świadectwa wiary 
Autor Treść postu
Specjalista
Własny awatar

 REJESTRACJA05 gru 2006, 08:01

 POSTY        396
Post Re: Świadectwa wiary
Każdy, więc także i ludzie należący do masonerii, są kochani przez Pana Boga i mają takie same szanse na nawrócenie jak pozostali ludzie niewierzący czy letni katolicy. Bóg przecież nie chce śmierci (wiecznej) grzesznika, ale by żył (wiecznie). Mówi nam o tym w Piśmie Św.

"Ty, o synu człowieczy, mów do domu Izraela: Powiadacie tak: 'Zaprawdę, nasze przestępstwa i grzechy nasze ciążą na nas, my wskutek nich marniejemy. Jak możemy się ocalić?' Powiedz im: Na moje życie! - wyrocznia Pana Boga. Ja nie pragnę śmierci występnego, ale jedynie tego, aby występny zawrócił ze swej drogi i żył. Zawróćcie, zawróćcie z waszych złych dróg!" (Ez 33, 10-11).

"Czyż tak bardzo mi zależy na śmierci występnego - wyrocznia Pana Boga - a nie raczej na tym, by się nawrócił i żył?" (Ez 18, 23).

"Odrzućcie od siebie wszystkie grzechy, któreście popełniali przeciwko Mnie, i utwórzcie sobie nowe serce i nowego ducha. Dlaczego mielibyście umrzeć, domu Izraela? Ja nie mam żadnego upodobania w śmierci - wyrocznia Pana Boga. Zatem nawróćcie się, a żyć będziecie" (Ez 18, 31-32).

Poniżej świadectwo jednego z nawróconych masonów.


Z mroków masonerii ku światłu Chrystusa

     "Niespokojne jest serce moje, póki nie spocznie w Tobie" - tę prawdę odkrytą przez św. Augustyna można zastosować do wielu życiorysów współczesnych. Po jakich drogach błąka się myśl człowieka, gdzie w swych poszukiwaniach odpowiedzi dochodzi, a gdzie ją definitywnie znajduje - możemy odczytać, w życiu współczesnego lekarza francuskiego Maurice Caillet.

    Urodzony w 1933 roku nie został nawet ochrzczony. Jego rodzice, sami ochrzczeni ale niewierzący, żyjący w małżeństwie cywilnym, uważali, że, gdy syn dorośnie, sam sobie wybierze wyznanie. Maurice wspomina jedynie, że jego dwie babki, jedna prawosławna, Ukrainka z pochodzenia, a druga katoliczka, wniosły do rodziny jakiś posiew chrześcijaństwa. Szkoły odbył laickie a potem rozpoczął studia medyczne w Paryżu. W tym czasie wierzył w postęp i nieograniczone możliwości nauki. Dopiero początek praktyki lekarskiej zaczął mu otwierać oczy na ograniczonbść ludzkiej myśli i działań wobec zagadek życia, choroby i śmierci. 13 lat poświęcił chirurgii, urologii i ginekologii "marnując - jak wspomina - wiele czasu i energii na naprawianie szkód możliwych do usunięcia, gdyby istniała odpowiednia profilaktyka". Na tym tle dochodziło do coraz częstszych konfliktów z przełożonymi i w końcu porzucił chirurgię, by przejść do systemu ubezpieczeń zdrowotnych w Rennes jako przewodniczący komisji lekarskich.

    Ale zanim to uczynił, doświadczył skutków wprowadzenia prawa o dopuszczalności przerywania ciąży. Jeszcze przed liberalizacją prawną zdarzało mu się dokonywać zabiegów usuwania ciąży w wyjątkowych wypadkach, był też zwolennikiem zmiany prawa istniejącego w tej materii od 1922 roku, uważając je za zbyt represywne wobec kobiety i lekarza. Ale to czego doświadczył po jego liberalizacji, przeszło wszelkie wyobrażenie: w jego gabinecie 30 - 40 zgłoszeń do aborcji dziennie. Klaudia - pielęgniarka-instrumentariuszka, jego prawa ręka a później żona - dokonywała zapisów kandydatek, próbując przynajmniej niektóre odwieść od tej decyzji, ale natychmiast zaczęły się wrogie interwencje różnych organizacji feministycznych. Doktor Caillet, agnostyk, jeszcze wtedy daleki od etyki chrześcijańskiej, zaczął odczuwać odrazę do tego, co musiał robić. Czy morderstwo może być sposobem na rozwiązywanie problemów rodzinnych, socjalnych czy ekonomicznych?

    Zdarzyło się tym czasie doktorowi, że koleżanka jego córki, 19-letnia licealistka zaszła w ciążę. Dziewczę było sierotą, ojciec dziecka chłopakiem z marginesu, ślub nie wchodził w grę. Na aborcję było za późno - minął już czwarty miesiąc. Doktor zwrócił się do wszystkich możliwych instytucji społecznych o pomoc dla niej. Nic nie wskórał. Ponieważ zbliżała się zima a dziewczę mieszkało w przyczepie kampingowej, zdecydował się wziąć ją do siebie. W domu doktora spędziła dwa lata. urodziła synka, skończyła szkołę, dziś jest cenioną pielęgniarką, specjalistką od reanimacji, syn uczy się w liceum. Doktor Caillet z satysfakcją wspomina ten epizod swego życia: zapobiegł przynajmniej jednemu nieszczęściu dzieciobójstwa, uratował dwoje ludzi: matkę i dziecko.

    Dziś uważa, że antykoncepcja, aborcja i seksuologia, to trzy wielkie klęski naszego świata. Tę ostatnią potępia nie jako wiedzę o płciowości człowieka, ale jako tendencję do oddzielania seksu od miłości, traktując seks jako przedmiot konsumpcji niemal na równi z papierosem, a słowu "miłość" odbierając jego głęboki sens. Jako lekarz zetknął się niejednokrotnie ze skutkami patologicznymi takiego podejścia. Apeluje więc, aby edukacja seksualna nie ograniczała się do uczenia technik, ale przede wszystkim tłumaczyła, że życie płciowe angażuje całą osobowość człowieka i dlatego wymaga dojrzałości fizycznej, psychicznej i duchowej obojga partnerów. Współczesną "rewolucję seksualną" w mediach, reklamie itp. oskarża o dewastację psychiczną wśród młodzieży, ponieważ doprowadziła do oddzielenia aktu płciowego od miłości.

    Doktor Caillet - tak oddany swemu powołaniu lekarza - zaczął się czuć nieswojo w swoim ukochanym zawodzie. Nie widział już w nim wystarczającego celu życia. Bliski przyjaciel, wyczuwając te rozterki a znając obszary jego intetektuałnych poszukiwań, powiedział mu pewnego dnia 1968 roku: "Maurice, tobie brakuje rodziny duchowej. Zdaje się, że ją odnajdziesz w masonerii".

    Te słowa padły na podatny grunt. Doktor czuł się rzeczywiście na jakimś rozdrożu. Uważał, że ma do dyspozycji tylko jedno, doczesne życie między urodzeniem a śmiercią, a będąc wrogo nastawiony do moralizatorstwa płynącego z motywacji religijnych, wyznawał imperatyw rozumowy nakazujący człowiekowi żyć według pewnych zasad etycznych, które sam wybiera. Było to bliskie teoriom promowanym przez masonerię, według których - odrzucając doktryny moralne religii - człowiek sam sobie stwarza kryteria etyczne i prawa, które będzie wcielał w życie.

    Dewiza wolnomularstwa - czyli masonerii - "wolność, równość, braterstwo" tak została sformułowana przez konwent francuskiej "Loży (oboediencji) Wielkiego Wschodu" do której zaczął kandydować doktor Caillet: "Jaśniejąca gwiazda, której światło rozbłyska ponad naszą Regułą dozwoli nam zobaczyć w całym blasku nieśmiertelne hasło, które daliśmy Republice (Francuskiej) i światu: wolność, równość, braterstwo. Jest to słowo niezmiernej wagi, słowo rewolucyjne i wzniosłe, które zastąpiło dawny tryptyk pokorny, zrezygnowany i żałosny: wiara, nadzieja i miłość. Ideał religii to wiara prostego człowieka, wiara dziecka, wiara ignoranta. Ideał nowego świata, to człowiek poszukujący w pełnej wolności sumienia i rozumu prawdy, dobra i poznania, przełamujący wszelkie obawy i wszelkie poddaństwa".

    Nowy kandydat przyjął tę dewizę za swoją, odpowiadała w pełni jego ówczesnemu światopoglądowi. Główne założenia ideowe masonerii to liberalizm i racjonalizm, w ich imię walczy z wpływem religii na życie społeczne, więc propaguje szkoły bezwyznaniowe, prawo do aborcji (to jej wielkim zwycięstwem była właśnie liberalizacja prawa, czego doświadczył Caillet jako lekarz), kult człowieka wolnego w każdej dziedzinie, eutanazję.

    Wstępując do oboediencji francuskiej Wielkiego Wschodu Caillet nie zetknął się na początku z jakimś wyraźnym ateizmem. Problemy metafizyczne były pozostawione prywatnym poglądom członków, nie zastanawiano się, skąd pochodzi człowiek, a po śmierci przewidywano dla niego pobyt w jakimś bliżej nieokreślonym "wiecznym Wschodzie".

    "Bóg masonów nie jest ani Substancją, ani Przyczyną, ani Duszą, Moralnością, Stworzycielem, Ojcem, Pocieszycielem, Odkupicielem, Stanem ani czymkolwiek, co odpowiadałoby pojęciu transcendentalnemu. Tutaj odrzuca się całą metafizykę. Bóg masonów jest personifikacją powszechnej Równowagi. "Architektem", który trzyma kompas, poziomicę, węgielnicę, młot, narzędzia pracy i miary. W porządku moralnym jest sprawiedliwością. Oto i cała teologia masońska" - to słowa francuskiego masona Marcela Cauwella na konwencie Wielkiej Loży w 1924 roku. Dla doktora te sformułowania były wystarczające: Bóg był wtedy dla niego pojęciem pustym.

    Jako renomowany lekarz, wykładowca wyższej uczelni rfiedycznej nie potrzebował specjalnych protekcji, by być przyjętym do loży - był znaną i cenioną postacią w swoim mieście. Wstąpił do masonerii, jak to określił "przez idealizm" licząc, że wielkie hasła "wolność, równość, braterstwo" będą wytyczały kierunek budowy lepszego świata.

    Wkrótce pokonał różne szczeble wewnętrznej hierarchii: został mistrzem jednej z lóż, delegatem do Konwentu (rodzaj parlamentu masońskiego), dopuszczono go do 18. stopnia wtajemniczenia (jest ich wszystkich 33) i do Fraternii Wyższych Funkcyjnych. Wspominając ten okres już po swoim nawróceniu, Caillet winszuje sobie, że nie dał się wciągnąć w żadne struktury polityczne i finansowe, przez które masoneria realizuje swoje dążenia do zawładnięcia centrami decyzyjnymi polityki i ekonomii światowej.

    W masonerii będącej systemem tajnych, hermetycznych organizacji, przyjęcie do poszczególnych lóż czy stopni hierarchicznych lub przejście do wyższych jest zawsze połączone ze specjalnym rytem i ceremoniałem. Obowiązuje daleko posunięta dyskrecja, głównie dotycząca członków. Tajemniczość otaczająca masonerię jest przyczyną, że wielu ludzi uważa twierdzenie o jej istnieniu za wynik podekscytowanej wyobraźni a, w każdym razie, opinie ojej szkodliwości za grubo przesadzone.

    Zdumienie doktora wywołała liczba katolików, których spotkał wśród braci lożowych. Trafili tam właśnie z nieświadomości, czym masoneria de facto jest.

    Doktor Caillet stanął na osiemnastym "różokrzyżowca", co otwierało przed nim nowy kierunek masonerii: okultyzm, czyli system nauk tajemnych. Okultyzm wychodzi z założenia, że w człowieku i w przyrodzie istnieją siły dotychczas niezbadane, które za pomocą odpowiedniej wiedzy i praktyk magicznych mogą się ujawnić i otworzyć przed człowiekiem nieograniczone możliwości.

    "Wąż kusiciel, który zachęca do zerwania owocu z drzewa poznania dobra i zła, symbolizuje ów szczególny instynkt, już nie zachowawczy, ale impuls najszlachetniejszy, a zarazem najsubtelniejszy, którego właściwością jest wywołanie u jednostek potrzeby wznoszenia się po stopniach bytów". Do tej teorii masońskiej doktor Caillet, po odzyskaniu wiary w Boga, dodaje taki komentarz: "Tak, to Wąż powiedział pierwszej parze «Będziecie jako bogowie». Ta forma ludzkiej zarozumiałości, która podsyca wszystkie organizacje ezoteryczne, jest owocem Złego".

    Okultyzm masoński obejmuje różne obszary wierzeń: panteizm (Bóg nie jest Osobą, tylko tworzy jedno ze stworzeniem), reinkarnacja (dusza ludzka przechodzi po śmierci szereg wcieleń ponownych), system potrójnego świata (pomiędzy światem duchowym i materialnym istnieje świat pośredni, astralny, znajdujący się we władaniu demonów), spirytyzm (przywoływanie i kontaktowanie się z istotami bezcielesnymi, duchami), kabała.

    Doktor Caillet i jego żona byli "różokrzyżowcami" przez 10 lat, szukając prawdy we wszystkich proponowanych kierunkach zainteresowań. Po inicjacji w "Zakonie Różokrzyżowców" doktor szybko zauważył, że o ile na poprzednich stopniach panowała większa demokracja, nie wchodzono w czyjeś poglądy religijne, gdyż uważano je za przynależne do sfery prywatności, teraz nastąpiły już szkolenia bardziej przypominające indoktrynację: wykład ex cathedra, dyskusja zredukowana do minimum, lektury o charakterze instruktażowym, wprowadzające nową terminologię i pojęcia, które należało sobie przyswoić, by być uznanym za "oświeconego". Doktryna Różokrzyżowców to już swoista religia masońska - jest w niej wiele z chrześcijaństwa, ale wymieszane z elementami innych religii, głównie Wschodu, więc tworzy przykład religijnego synkretyzmu. Proponuje jakieś ezoteryczne, kosmiczne chrześcijaństwo przyszłości. "Jak może chrześcijanin - pisał doktor już po swoim nawróceniu - w swoim sercu i umyśle pogodzić pojęcie Boga osobowego i miłosiernego z kosmicznym bytem bezosobowym i zimnym, który tylko księguje dobre i złe uczynki człowieka".

    Dziedziny, które stanęły teraz otworem przed "różokrzyżowcem", to spirytyzm, wyższy stopień hata-yogi, hipnoza, astrologia, radiestezja "wahadełkowa", magnetyzm, uzdrowicielstwo. Dla doktora najciekawsze były te praktyki, które mogły mieć dodatni wpływ na zdrowie człowieka, więc różne formy medycyny niekonwencjonalnej, ale próbował i innych. Brał udział w seansach spirytystycznych przy kręconych stolikach, w radiestezji, nawet w operacjach dokonywanych przez lekarzy wietnamskich bez użycia skalpela. Doszedł do przekonania, że można ćwiczeniem osiągnąć różne sprawności parapsychologiczne jak autohip-noza, postrzeganie aur, wejście w stan astralny, kontakt z siłami kosmosu. "To poczucie własnej siły, władzy, sprzyja ludzkiej pysze, z czego oczywiście szatan ma szczególną radość, zwłaszcza, że jego obecność w tych procederach pozostaje nie odkryta" - skonstatował po latach Caillet.

    Zafascynowany jeszcze tymi doświadczeniami z pogranicza nauki i magii, zaczął jednakże zauważać pewne nieprzewidziane skutki uboczne. Gdy przy pomocy wahadełka starał się wykrywać rzeczy niewiadome np. miejsce pobytu jakiejś osoby - a zajęcia takie uprawiał często i z zapałem - jego żona, przebywająca nawet w osobnym pokoju, doznawała jakichś nieokreślonych cierpień fizycznych. Potem się dowiedział, że żony "uzdrowicieli" i różnych radiestetów-wróżbiarzy często zapadają na zdrowiu, najczęściej na raka.

    Innym doświadczeniem ostrzegawczym był wypadek, który się zdarzył podczas kongresu uzdrowicieli w Bordeaux. Zaprezentowana na nim technika medyczna wychodziła z założenia, że niektóre choroby są wywołane działaniem energii, zwanych negatywnymi, które przy odpowiednim zadziałaniu mogą być przemieszczane. Podczas posiedzenia instruktor tej metody zaczął zapisywać na tablicy alfabetem hebrajskim nazwy energii negatywnych. W tym momencie dwie osoby będące na sali, w tym żona doktora, poczuły się bardzo źle, dostały kurczu mięśni, potem straciły przytomność. Na szczęście znaleźli się wśród obecnych uzdrowiciele, znający się na podobnych przypadkach, którzy wpłynęli na wyzwolone "energie" i przywrócili ofiary eksperymentów do stanu normalnego. Okazało się, że instruktor zaniedbał wpisania na tablicy najprzód nazw energii pozytywnych, które by neutralizowały działanie energii negatywnych, z czego się gęsto tłumaczył wobec audytorium.

    Ale sceptycyzm doktora zaczął rosnąć. Doszedł do przekonania, że człowiek w swojej ciekawości i żądzy panowania nad każdą dziedziną, podsycany czasem szlachetnymi dążeniami filantropijnymi, ale częściej chęcią zysku, wkracza na obszary niezbadane a groźne. Zbiegło się to w czasie z dojrzewaniem decyzji na opuszczenie masonerii.

    Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, doktor otrzymał z rąk swojego przełożonego i kolegi, a także brata lożowego, wypowiedzenie z zajmowanego stanowiska. Dymisja nastąpiła w takim momencie i okolicznościach, że doktor został faktycznie bez pracy. Ta upokarzająca dla renomowanego lekarza sytuacja dotknęła go głęboko nie tylko pod względem materialnym, ale też ambicyjnym. To był wstrząs, który zachwiał całym porządkiem jego świata, a zwłaszcza wiarą w człowieka. Nie rozumiał pobudek swego szefa: czy była to zemsta masonerii wobec kogoś, kto się wahał, czy przypadek, że przełożony był członkiem tej samej loży.

    Równocześnie doktorowa Caillet zaczęła poważnie zapadać na zdrowiu. Lekarze nie umieli określić charakterujej choroby. Były to uporczywe bóle żołądka i kiszek, zaburzenia trawienne - wszystko bez medycznie stwierdzalnej przyczyny.

    Doktor nie wiedział wtedy, że poprzez te dwa zupełnie odmienne wydarzenia wchodzi w jego życie Jezus Chrystus.

    Początek roku 1984 nie był fortunny: zastał doktora Caillet dotkniętego podwójnym ciosem. Jednym z nich była niespodziewana i niezasłużona dymisja z wszystkich zajmowanych stanowisk, a były to stanowiska wysokie. Upokorzenie 50-letniego lekarza, wybitnego specjalisty, wykładowcy uczelni medycznych, było dotkliwe. Odczuł to, jakby z dnia na dzień stał się nikim. Sprawił to zazdrosny czy chory z ambicji szef i kolega. Rok później ten sam człowiek próbował zwolnić żonę doktora Klaudię pracującą jako pielęgniarka.

    Ale jeszcze gorsza dla doktora była świadomość stanu zdrowia żony i bolesne szczególnie dla lekarza poczucie, że pomimo wszelkich starań nic nie może pomóc. Dolegliwości żołądkowo-kiszkowe doprowadziły Klaudię do takiego stanu, że nie mogła nic jeść poza odrobiną ryżu i gotowanej marchewki, a boleści wciąż nie ustawały, przynosząc osłabienia i omdlenia. W tym stanie doktor wywiózł ją samochodem w Pireneje, licząc, że zmiana klimatu może przynieść poprawę. Ale prawie cały pobyt w górach Klaudia spędziła w łóżku. Wtedy doktorowi przyszła myśl, by w drodze powrotnej zahaczyć o Lourdes. Sądził, że to przynajmniej podbuduje jąpsychicznie. Klaudia inaczej zrozumiała tę propozycję: jeżeli jej mąż, lekarz, racjonalista, naukowiec, mason i antyklerykał proponuje jako lekarstwo wodę z Lourdes, to znaczy, że jej stan jest beznadziejny. Nie dała poznać po sobie, co myśli, ale, zachowawszy w sercu przywiązanie do wiary chrześcijańskiej, zaczęła się przede wszystkim obawiać, że po jej bezskutecznej kąpieli w cudownej wodzie, mąż wpadnie w jeszcze gorszy sceptycyzm i ateizm. Żyła w lęku, że taki będzie jedyny efekt podróży do Lourdes.

    Po przybyciu tam w pierwszych dniach lutego, przy marznącej mrzawce, doktor odprowadził trzęsącą się z zimna i niepokoju żonę do basenów dla kobiet. Nie wpuszczono go do środka, więc zostawił Klaudię w rękach obsługi żeńskiej, a sam, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, szukając jakiegoś schronienia przed deszczem, trafił do krypty pod bazyliką. Odbywała się Msza św. Nigdy dotychczas w niej nie uczestniczył, bo obecność w kościele z powinności towarzyskich podczas ślubów czy pogrzebów, nigdy nie wywołała u niego zainteresowania obrzędem liturgicznym. Masoneria nauczyła go, że trzeba człowiekowi pozostawić jakąś przestrzeń dla sacrum, jeśli to mu pomaga przezwyciężać chaos zewnętrznych doznań. Doktor traktował więc Mszę św. jako prymitywny rytuał, który w naiwnej wierze ma przywołać moce dobre, a odstraszać złe.

    Tym razem nie mógł patrzeć na ołtarz okiem obojętnym. Jego serce było zbyt udręczone... Coraz jaśniej uświadamiał sobie, że uczynił krok niespodziewany jak na niego, człowieka o twardym karku. Dotarły do niego słowa, które już kiedyś słyszał, ale nie wiedział wtedy, że to słowa Jezusa: "Proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a otworzą wam" (Mt 7,7). Uświadomił sobie nagle, że przecież swoją decyzją przyjazdu do Lourdes przyszedł prosić.

   "Ja, który szukałem wyższego oświecenia na drodze inicjacji masońskich - relacjonował te chwile - ujrzałem kapłana ukazującego hostię, Żywą Obecność Chrystusa. I Duch Święty, o którym nic nie wiedziałem, bo nigdy mi o Nim nie mówiono (myślałem wówczas, że to głos mojego sumienia), On, Duch Święty, spytał mnie, co mam do ofiarowania prosząc o zdrowie Klaudii. Zdałem sobie sprawę, że nie mam nic do oddania poza sobą samym. To rzecz oczywista dla wierzącego, ale dla ateisty, zwalczającego Kościół przez 40 lat, oskarżającego kulturę judeochrześcijańską o wpędzanie ludzkości w kompleksy winy i grzeszności, o zaprawianie goryczą wszystkich przyjemności ziemskich - to było dużo. Niemniej, po zakończeniu Mszy św. udałem się za księdzem do zakrystii, prosząc o chrzest. Ten zaniepokoił się o stan moich władz psychicznych, a usłyszawszy, że jestem masonem i to z loży Wielkiego Wschodu, wpadł w większe przerażenie, niż gdyby ujrzał diabła w kropielnicy.

    Kazał mi się zwrócić z tą prośbą do biskupa ordynariusza w Rennes. W duchu stanąłem okoniem, wyobrażając sobie upokorzenie Czcigodnego Wielkiego Wschodu, członka Kapituły masońskiej, pochylonego w prośbie przed biskupem katolickim, triumfującym z odniesionego zwycięstwa. Moja pycha była jeszcze wielka".

    Ze swojej wyprawy do Lourdes doktor przywiózł doświadczenie, że Bóg, znając lepiej od nas samych nasze potrzeby, uzdrowił nie tylko Klaudię, której stan zaczął się szybko poprawiać, ale i jego samego - na duszy i umyśle.

    Dwa miesiące później odbył się chrzest doktora w kościele prawosławnym; przy tej ceremonii asystowała żona, już o wiele zdrowsza. Dopiero trzy lata później, po intensywnym dokształcaniu się religijnym, wielu przemyśleniach i rozmowach z ojcem Iwo, benedyktynem, doktor Caillet zdecydował się na przejście do Kościoła katolickiego.

    Ojciec Iwo wywarł na doktora doniosły wpływ. Widząc po różnych objawach, że szatan nie ma zamiaru łatwo zrezygnować z duszy doktora, a ten może się załamać pod ciosami Złego, odradził mu m.in. raptownego zrywania z masonerią. Szatan walczył różnymi metodami. Caillet, parafrazując zdanie A. Frossarda, mógł stwierdzić: "Szatan istnieje - spotkałem go". Ojciec Iwo umacniał neofitę na drodze wiary, poznania Chrystusa, i w staraniach o sakrament małżeństwa z Klaudią, gdyż była ona trzecią z kolei cywilną żoną doktora, a sama też miała za sobą inny związek.

    Tymczasem władze masońskie, widząc, że brat łozowy obiera zupełnie inną drogę, po wielu próbach złamania jego biernego oporu wykluczyły go ze swoich szeregów z racji "utraty zaufania". Ta dymisja usunęła doktora również z szeregów "różokrzyżowców" AMORC, gdzie Caillet osiągnął już tytuł Brata Różokrzyżowca. Warto wspomnieć, że symbol tej organizacji, róża na krzyżu, ma oznaczać, że przez przeciwności (krzyż) człowiek dochodzi do pełnego rozwoju swej osobowości (róża). Zabrakło w tym symbolu zasadniczego elementu: Chrystusa na krzyżu, przynoszącego człowiekowi najpełniejszy duchowy rozwój.

    Doktorowi opuszczającemu lożę masońską kazano zwrócić wszystkie materiały szkoleniowe i pisma. Zobowiązano go do zachowania tajemnicy w ściśle ustalonym zakresie, na co przystał wiedząc, jakie tragiczne bywają skutki złamania masońskich tajemnic. Winszował sobie w tym momencie, że nie wszedł w żadne struktury ekonomiczno-polityczne, przez które masoneria wywiera wpływ na organizacje międzynarodowe i politykę światową. Wtedy nie byłoby przyzwolenia na odejście "swojego człowieka", zorientowanego w dalekosiężnych programach podporządkowywania sobie polityki i gospodarki na świecie.

    Teraz nie było już przeszkód, aby doktor przeszedł do Kościoła katolickiego, zwłaszcza, że wszystkie zastrzeżenia odnośnie możliwości zawarcia związku sakramentalnego zostały szczęśliwie wyjaśnione, a władze kościelne wydały formalne pozwolenie na zawarcie sakramentu małżeństwa.

    Po kilku latach, przeszedłszy na emeryturę, Caillet postanowił dać świadectwo o swojej drodze do Boga. Uczynił to pisząc "List otwarty do mojej rodziny jako dziękczynienie Bogu". List ten ukazał się w 1998 roku pt. "Z sekretów łoży do światła Chrystusa albo nawrócenie masona". Caillet zdecydował się złożyć to świadectwo przynaglony natchnieniem Ducha Świętego, otrzymanym podczas modlitwy w grupie odnowy w Duchu Świętym. Skarby łaski, wylane na człowieka, według ekonomii Bożej mają służyć nie tylko jemu samemu. "Co mówię wam w ciemności, powtarzajcie na świetle, a co słyszycie na ucho, rozgłaszajcie na dachach" (Mt 10,27). "To jest obowiązek - pisał w "Liście otwartym" - być świadkiem, kiedy Bóg pochyla się, aby interweniować w nasze życie. Nie jestem wybrańcem, prorokiem a jeszcze mniej kimś doskonałym. Starając się być świętym, jestem zwykłym posłanym, obarczonym skromną misją, bez rozgłosu, aby przypomnieć członkom mojej rodziny, że Bóg może wejść w ich życie, jeżeli tylko otworzą Mu szparkę swoich drzwi. Bo nie mniemajcie, że Bóg wszedł w moje życie przez włamanie. Boża pedagogika jest łagodna, świadcząca o Jego wielkiej miłości, szanującej niezmiernie naszą wolę. On oczekuje nawrócenia każdego z nas, a to nawrócenie polega na wyzbyciu się starego człowieka upartego i zatwardziałego, który jest w każdym z nas niezależnie od wieku, i staniu się człowiekiem nowym, przekonanym, że nie tkwi samotnie w świecie bezsensu, ale jest otoczony życzliwą troską potęg niebieskich, przekonanym, że nie jest związany łańcuchem dogmatycznych praw, rytów i praktyk, ale uwolniony z win, lęków i strachu przed śmiercią (doprowadzającym do tego, że się boi nawet wymawiać jej imię); jednym słowem, wolny w miłości jednoczącej go ze swym Stwórcą i całym stworzeniem. Niektórzy, czytając te słowa, może przyjmą je jak wykład teoretyczny, wyuczony, albo jako próbę indoktrynacji. Proszę tych, którzy znali mnie i moje przywiązanie do wolności, aby zaświadczyli, że nie jestem człowiekiem, który by przyjął jakąkolwiek doktrynę lub czyjś autorytet, gdyby one nie odpowiadały w pełni całemu memu jestestwu. Oddałem się całkowicie tylko dwom osobom: mojej żonie Klaudii i Bogu, ale oddałem się aktem mojej wolnej woli «nie jako niewolnik, ale syn» (Gal 4,7)".

    Świadectwo Maurice Caillet jest adresowane nie tylko do jego rodziny, jest przeznaczone dla każdego. Wskazuje wszystkim, a w szczególności tym, którzy w trudzie swego intelektu szukają odpowiedzi na zagadki swego życia i otaczającego świata, że Odpowiedź na wszystkie dręczące ich pytania jest blisko, wychodzi naprzeciw, czeka cierpliwie, aby człowiek uczynił tylko jeden gest - otworzył drzwi swego serca.

Teresa Tyszkiewicz
http://adonai.pl/swiadectwa/?id=4


Ostatnio edytowano 04 maja 2017, 08:28 przez Kuras1, łącznie edytowano 2 razy



04 maja 2017, 08:27
Zobacz profil
Specjalista
Własny awatar

 REJESTRACJA05 gru 2006, 08:01

 POSTY        396
Post Re: Świadectwa wiary
Czy członek gangu motocyklowego, alkoholik, używający przemocy, i w ogóle ciągnący za sobą kontener grzechów, może się nawrócić?
Może.
Bo choć dla człowieka nic nie jest możliwe to dla Pana Boga wszystko jest możliwe. Trzeba tylko, by człowiek odpowiedział na Bożą łaskę nawrócenia, która dana jest każdemu, niezależnie od tego jak bardzo i jak długo obrażał Stwórcę swoimi grzechami.


Carver Alan Ames - fragm. książki „Przywrócony do życia”

Jak się to wszystko zaczęło


Moja mama, która pochodzi z Kerry, starała się wychować mnie na katolika. Kiedy jednak byłem młody, brakowało mi prawdziwej wiary. Sądziłem, że Bóg nie istnieje. Uważałem, że to tylko historia wymyślona przez grupę mędrców, którzy wspólnie stworzyli wskazówki dotyczące tego, jak powinniśmy żyć, aby nie ranić się wzajemnie, a następnie połączyli je z opowieścią o Jezusie. Nie mogłem jednak naprawdę w nią uwierzyć… zwyczajnie nie mogłem. W bardzo młodym wieku po prostu oddaliłem się od Kościoła. Do kościoła chodziłem tylko po to, aby coś ukraść. W końcu złapała mnie policja i musiałem stanąć przed sądem. Wtedy zaprzestałem kradzieży.
Jakakolwiek relacja z Bogiem miała miejsce tylko wówczas, kiedy miałem kłopoty. Prosiłem, aby mi pomógł, jeśli istnieje. Tak naprawdę jednak nie wierzyłem w Niego.

Później zostałem członkiem gangu motocyklowego w Londynie. Stałem się bardzo porywczy, a z czasem coraz więcej piłem. Bóg był ostatnią rzeczą, o której byłem skłonny myśleć. Żyłem w świecie, żyłem dla siebie, nieustannie poszukując pieniędzy, poczucia siły i dobrej zabawy. Nie zdawałem sobie sprawy, że wcale nie bawię się dobrze, gdyż za każdym razem kiedy wydawało mi się, że się czymś cieszę, niosło to ze sobą ból i cierpienie. Radość, którą odnajdowałem, wiązała się bowiem z uzależnieniem, grzechem i postępowaniem, które było złe. Zawsze miałem w sobie pustkę, ból, cierpienie i samotność.
Wyemigrowałem do Australii, gdzie picie było bardzo popularne, więc doskonale tam pasowałem. Zacząłem nadużywać alkoholu. Stałem się alkoholikiem, a moje życie wypełnione było piciem, bójkami, kradzieżami, oszustwami i kłamstwami – samymi grzechami. Jedynym złem, którego się nie dopuściłem, było morderstwo, aczkolwiek kilka razy byłem tego bliski.

Głos

Pewnego dnia, kiedy byłem przekonany, że moje życie jest zupełną porażką, usłyszałem czyjś głos. Pomyślałem: „Świetnie, odbiło mi do reszty. Wszystko przez alkohol. Teraz słyszę głosy”. Głos jednak należał do anioła, posłanego do mnie przez Boga, który mnie kocha i pragnie mojej miłości. Nie wierzyłem w anioły, sądziłem, że są jak wróżki, czyli nie istnieją. Tymczasem jeden z nich zaczął do mnie coś mówić.
– Udowodnij, że jesteś prawdziwy – zażądałem.
Tak też uczynił. Zaczął mi opowiadać o wydarzeniach, które miały nastąpić w moim życiu. Możecie sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy przepowiednie te faktycznie się ziściły. Każda z nich okazała się prawdziwa.

Po pewnym czasie zdobyłem się na odwagę i opowiedziałem o tym żonie. Nie miała pewności, co się ze mną dzieje. Kolejne wydarzenia sprawiły jednak, że ona także uwierzyła. Anioł pozostawał przy mnie przez kilka miesięcy, zachęcając mnie do miłości do Boga oraz do przemiany, ale ja nie zwracałem na niego uwagi. Żyłem tak samo jak wcześniej, ponieważ byłem bardzo uparty. Nadal nadużywałem alkoholu, wciąż biłem się z różnymi ludźmi, nadal kradłem i oszukiwałem… po prostu nic sobie z tego nie robiłem.

W tym czasie dużo podróżowałem służbowo. Pewnego dnia, podczas mojego pobytu w Adelaide, około wpół do dziewiątej wieczorem anioł powiedział:
– Będę musiał cię zostawić, ponieważ nic się nie zmieniłeś.
Anioł odszedł. Czułem smutek, ponieważ staliśmy się już dobrymi przyjaciółmi. Doskwierało mi prawdziwe poczucie straty. Szybko jednak usłyszałem poważny i surowy kobiecy głos, który brzmiał jak głos strofującej mnie nauczycielki z czasów wiktoriańskich. Wiecie, jednej z tych, które miały w zwyczaju dawać po łapach czy ciągnąć za ucho.

Powiedziała, że jest św. Teresą z Avili. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałem. Znałem tylko takich świętych, jak św. Patryk (ponieważ mama pochodziła z Irlandii), św. Jerzy (ponieważ urodziłem się w Anglii) i kilku apostołów. Święta Teresa nie znaczyła dla mnie nic. Wydawało się, że wie o mnie wszystko, i zwróciła się do mnie bardzo bezpośrednio, mówiąc, że powinienem zmienić swoje życie, ponieważ jeśli nie przestanę grzeszyć, jeśli nie wezmę się w garść, będę cierpiał przez całą wieczność.
Powiedziała, że jeśli nie zmienię swojego życia, pójdę do piekła, a skoro Bóg daje mi szansę na zbawienie, powinienem ją wykorzystać, ponieważ mogę nie dostać następnej.
– Możesz umrzeć jutro lub pojutrze, nigdy nie wiadomo. Bóg wyciąga teraz do ciebie dłoń, oferując zbawienie. Od ciebie zależy, czy skorzystasz z tej szansy – powiedziała.

Myślę, że Bóg zesłał mi najpierw łagodnego anioła, a kiedy go nie posłuchałem, wytoczył ciężkie działo w postaci św. Teresy, która dała mi kopa w tyłek, wyjaśniając mi istotę piekła, abym się ocknął.
Powiedziała, że muszę całkowicie odmienić swoje życie, aby uniknąć piekła. Nie wierzyłem w piekło. Uważałem, że zostało zmyślone, aby nas przestraszyć i nakłonić do lepszego życia. Święta Teresa wyjaśniła mi jednak szczegółowo istotę piekła, a to naprawdę mnie przeraziło i do głębi mną wstrząsnęło. Pomyślałem, że jeśli to miejsce istnieje, zdecydowanie nie chcę się w nim znaleźć.

Święta Teresa powiedziała, że jeśli nie chcę trafić do piekła, muszę zacząć kochać Boga i bliźnich, a nie nienawidzić ich, jak dotąd. Nienawidziłem większości ludzi, ponieważ byłem zazdrosny. Pochodziłem z biednej rodziny. Widziałem, że inni ludzie mają pieniądze i zabawki, jeżdżą na wakacje, posiadają rzeczy, których ja nie mogę mieć. Tkwiło we mnie wyjątkowo silne uczucie zazdrości i nienawiści do tych ludzi.
Święta Teresa mówiła, że nie powinienem żywić takich uczuć w stosunku do innych osób, ponieważ każdy człowiek został stworzony na podobieństwo Boga, w Bożej miłości. Dlatego kochając Boga, w naturalny sposób kocham innych ludzi, bez względu na to, jak mnie traktują i jak się zachowują wobec mnie.
Co zaskakujące, odkryłem, że to prawda. Gdy zacząłem kochać Boga, nagle zapragnąłem kochać każdego człowieka. Pamiętam, jak pewnego dnia chodziłem tu i tam, starając się w każdym człowieku widzieć Jezusa. Nie mogłem przestać się uśmiechać i miałem ochotę każdego objąć. Musiałem nad sobą panować. Ludzie mieli zapewne wrażenie, że jestem szaleńcem, kiedy tak chodziłem wokół, uśmiechając się szeroko.
Po tym jak św. Teresa pokazała mi piekło, przedstawiła mi też inną możliwość. Wyjaśniła mi szczegółowo istotę nieba. „Tam właśnie chciałbym się znaleźć!”, pomyślałem. Święta Teresa powiedziała:
– Możesz sięgnąć nieba, podobnie jak każdy człowiek. Jeśli będziesz żył w wierze katolickiej, będziesz miał zagwarantowane niebo.

Różaniec

Święta Teresa powiedziała, że powinienem zacząć kochać Boga. Powinienem zacząć kochać bliźnich i odmawiać Różaniec.
– Odmawiaj codziennie piętnaście dziesiątek Różańca.
Czułem się w obowiązku zrobić to, o co mnie prosiła, bowiem mimo że była bardzo surowa, czułem głęboką miłość i po prostu chciałem jej odpowiedzieć. Zacząłem jednak szukać wymówek.
– Nie mam różańca. Nie pamiętam, jak go odmawiać – powiedziałem.
Zdarzyło mi się go odmawiać raz czy dwa razy w życiu, kiedy zmusiła mnie do tego matka.
– Za rogiem jest sklep, który jest jeszcze otwarty. Sprzedają w nim różańce – odparła św. Teresa.
„Jasne”, pomyślałem. „O tej godzinie! Jest 20.30, na pewno będzie zamknięte”. Mimo wszystko poszedłem tam i z zaskoczeniem odkryłem, że sklep jest otwarty. Poleciła mi zejść na dół. Było tam wiele różańców, po prostu nie mogłem w to uwierzyć. Pokierowała mną tak, abym wziął brązowy. Jak się później dowiedziałem, był to kolor zakonu, do którego należała.

Z różańcem w dłoni wróciłem do hotelowego pokoju, ale nadal szukałem wymówek.
– Nie mogę się w ten sposób modlić. To tak wiele modlitw, tyle Zdrowaś, Maryjo i Ojcze nasz! Nie mogę! – powtarzałem. Do tamtej chwili wieczorna modlitwa zajmowała mi może dziesięć sekund, czasem może minutę. Była dla mnie jak polisa ubezpieczeniowa. Sądziłem, że gdybym zmarł w nocy, po odmówieniu modlitwy Bóg zabierze mnie do nieba. To wszystko, jeśli chodzi o moją dotychczasową modlitwę, tymczasem teraz proszono mnie, abym odmawiał Różaniec trzy razy dziennie.

Święta Teresa zachęciła mnie, abym zaczął się modlić, ponieważ w ten sposób otworzę serce dla Boga i pozwolę, aby Jego łaska dotknęła mnie i napełniła. Nie chciałem się modlić, ale ona nalegała, mówiąc, że powinienem. Pokłóciłem się z nią o to, ponieważ uważałem, że modlitwa jest nudna, i nie chciałem się nią zajmować.
– Musisz zacząć się modlić, ponieważ modlitwa naprawdę otworzy twoje serce i duszę dla Boga, jeśli będziesz modlił się do Niego z miłością – nalegała.
Powiedziała, że mam zacząć od piętnastu dziesiątek Różańca. Nie wiedziałem, jak odmawiać Różaniec, więc mnie nauczyła. Wyjaśniła, że powinienem traktować Różaniec jak okno, przez które można zobaczyć Boga żyjącego na ziemi, obecnego tu Jezusa. Kiedy odmawiam Różaniec, powinienem stanąć u boku Jezusa i podążać razem z Nim przez Jego życie. Gdy w ten sposób stanę przy Nim, Jego łaska napełni mnie i silnie na mnie wpłynie.
Święta Teresa powiedziała, że za każdym razem, kiedy odmawiam Różaniec, powinienem postrzegać go jako łańcuch, który wisi na szyi Szatana i robi się coraz cięższy, dzięki czemu mogę się od niego uwolnić. Każde odmówienie Różańca to krok oddalający mnie od Złego; krok ku dobroci, ku Bogu.

Po wielu sprzeczkach zacząłem więc odmawiać Różaniec. Już po pierwszej modlitwie zauważyłem, że czuję spokój, radość, szczęście i uniesienie. To było naprawdę cudowne uczucie. Nie mogłem przestać śmiać się i płakać. To było zdumiewające. Żadne narkotyki czy alkohol nie są w stanie wywołać takiego uczucia. Modlę się, aby inni ludzie także to odkryli. Im dłużej się modliłem, tym silniejsze było wspomniane uczucie, dlatego chciałem modlić się coraz więcej. Po odmówieniu piętnastu dziesiątek pragnąłem modlić się dalej.

Zakrawało to na cud, gdyż wcześniej modlitwa nic dla mnie nie znaczyła, nie wiązała się z żadnymi odczuciami. Teraz wydawała się mieć wielką moc, napełniała mnie radością, szczęściem i miłością, których wciąż nie miałem dosyć, dlatego nie chciałem przestać się modlić.

Jak się modlić

– Jak to jest? Kiedy patrzę na modlących się ludzi, często wyglądają na przygnębionych. Na ich twarzach gości smutek, jak gdyby zmuszano ich do modlitwy. A to przecież radosna, cudowna rzecz. Czy inni ludzie nie czują tego co ja? – zapytałem św. Teresę.
– Często zdarza się, że podczas modlitwy ludzie myślą o sobie. Koncentrują się na swoim życiu, swoich problemach, swoich zmartwieniach. Kiedy skupiasz się na sobie, równocześnie odsuwasz od siebie Boga. Bóg jest na drugim miejscu. Gdy myślisz przede wszystkim o sobie, twoje serce zamyka się na Boga, a Jego łaska przestaje cię napełniać. Jeśli jednak modląc się, koncentrujesz się na Bogu, patrzysz na Niego, odsuwając na bok siebie i świat, twoja dusza otwiera się, a Bóg napełnia cię swoją łaską – odpowiedziała.
Wyjaśniła, co się ze mną działo, kiedy jeszcze nie wiedziałem, jak się modlić. Kiedy uczyła mnie modlitwy, robiłem to, co mi kazała. Skierowałem oczy na Jezusa i stanąłem u Jego boku. W ten sposób otworzyłem serce, ponieważ skoncentrowałem się na Jezusie. Święta Teresa powiedziała, że niestety wielu ludzi tego nie robi.

Poleciła mi, abym powiedział innym, że pierwszą rzeczą, jaką trzeba zrobić podczas modlitwy, jest zwrócenie się do Ducha Świętego słowami: „Panie, nie potrafię modlić się we właściwy sposób. Jestem słaby, jestem człowiekiem, nie jestem wytrzymały. Łatwo się rozpraszam, gdy po głowie krążą mi myśli o mnie samym i o świecie. Panie, poprowadź mnie i pomóż mi modlić się tak, jak powinienem. Pomóż mi skupić się na Ojcu, Synu i Tobie, Duchu Świętym, aby moja dusza otworzyła się i otrzymała łaskę, którą dzięki modlitwie może otrzymać każdy człowiek”.
– Kiedy to zrobisz, kiedy poprosisz Boga o pomoc podczas modlitwy oraz we wszystkim, co robisz, napełni cię radość i zrozumiesz, jak cudownym darem jest modlitwa. Jeśli modlitwa jest dla kogoś brzemieniem, przykrym obowiązkiem czy zadaniem, oznacza to, że modlący koncentruje się na sobie, a nie na Bogu. Pamiętaj, że Bóg musi niezmiennie pozostawać na pierwszym miejscu. Zawsze szukaj Boga, a za każdym razem będziesz otrzymywać Jego radość – dodała.

Zatem zachęcam każdego, aby wyjrzał poza siebie i poza świat, aby zobaczyć Boga w niebie i każdym słowem modlitwy wyrażać miłość do Niego i pragnienie Jego miłości. Kiedy modlicie się w ten sposób, z miłością, wasze dusze otwierają się na Bożego Ducha i zaczynacie doświadczać tego, czym powinna być modlitwa. A powinna być radosnym darem Bożej miłości, a nie brzemieniem, przykrym obowiązkiem czy zadaniem. To cudowny, fascynujący dar. Jeśli tak nie jest, przyjrzyjcie się, czy podczas modlitwy myślicie o Bogu, czy o sobie.

Uwolnienie od uzależnień

Odkąd zacząłem odmawiać Różaniec, moc Złego nade mną znacznie osłabła. Kiedy rozpocząłem modlitwy, św. Teresa pomagała mi się zmienić. W ten sposób pozbyłem się nałogów, których miałem wiele. Jednym z najgorszych było uzależnienie od alkoholu. Każdy, kto miał ten problem, wie, jak trudno jest przestać pić. Dzięki Bożej łasce ja przestałem od razu. Sam niewiele zrobiłem. To Bóg, za pośrednictwem św. Teresy, dał mi łaskę, dzięki której mogłem to osiągnąć.

Pozbyłem się też wielu innych uzależnień. W przypadku niektórych z nich zajęło to nieco więcej czasu.
– Za każdym razem, kiedy pragniesz zrobić coś złego, pomyśl o Jezusie. Po prostu przywołaj w myślach Jego imię, pomyśl o tym, jak cierpiał na krzyżu, lub wyobraź sobie Hostię i skoncentruj się na niej, a zobaczysz, że pragnienie ustanie – mówiła mi św. Teresa.

Na początku było to dość trudne, ale im bardziej się starałem, tym było mi łatwiej. W ciągu kilku miesięcy pozbyłem się wszelkich nałogów. To było naprawdę cudowne. Człowiek, który boryka się z uzależnieniem (ja sam byłem uzależniony od wielu rzeczy), ma duże trudności z przerwaniem zaklętego kręgu, w którym się znalazł. W chwilach, kiedy czuje się słaby, samotny, zraniony, odrzucony i niekochany, sięga po to, od czego jest uzależniony – po alkohol, przemoc i wiele innych rzeczy.

Od tamtej chwili, kiedy czułem się źle, zaczynałem myśleć o Jezusie. Nie gnębiły mnie już samotność, smutek czy odrzucenie, byłem otoczony miłością i troską. Odkryłem, że nie potrzebuję już rzeczy, od których byłem uzależniony. Po tylu latach nawet ich nie dotykam i jest mi z tym cudownie.
Kiedy podczas modlitwy koncentrowałem się na Bogu, pragnąłem tylko być bliżej Niego i jak najdalej od zła. Naprawdę cieszyłem się każdą chwilą. Zaczynałem doświadczać życia we właściwy sposób. To może stać się udziałem każdego z was, ponieważ Bóg kocha was tak samo jak mnie. Da wam to, co dał mnie. Wystarczy prawdziwie szukać Go w modlitwie i pozwolić, aby wasze serca otworzyły się w miłości. Nie dajcie światu trzymać się w potrzasku, ale uwolnijcie się w Bożej miłości.

Rozproszenie uwagi

Ludzie często przychodzą do mnie i mówią: „Wiesz, trudno mi się modlić, tak wiele rzeczy mnie rozprasza”. To prawda, wiele spraw może odwracać naszą uwagę. Święta Teresa powiedziała jednak, że zaczynając modlitwę, należy zwrócić się do Ducha Świętego i prosić Go o łaskę. Ważne, aby poprosić Go o przewodnictwo i pomoc w głębokiej modlitwie. Ludzie mówią, że to trudne, i niewątpliwie tak jest, ale często przyczyną jest to, że blokują ich własne myśli lub strach przed Złym.

Kiedy św. Teresa przyszła do mnie po raz pierwszy i uczyła mnie, jak się modlić, przebywałem w hotelowym pokoju w mieście Adelaide w Australii Południowej. Kiedy klęczałem przy łóżku i modliłem się, nagle drzwi i szuflady zaczęły drżeć, a następnie otwierać się i zamykać z hukiem. Lampy zapalały się i gasły. Na początku bałem się, ale św. Teresa powiedziała:
– Nie bój się Złego. Zignoruj go. Patrz na Ojca, Syna i Ducha Świętego, w Bogu szukaj ucieczki.

Naprawdę nie było to łatwe, ale udało mi się odnaleźć tę głęboką radość, która pomogła mi postąpić, jak radziła. Po zaledwie dziesięciu minutach wszystkie nieprzyjemne zjawiska ustąpiły. Bardzo wcześnie nauczyłem się ignorować Złego. On zawsze stara się zwrócić na siebie uwagę, a kiedy patrzysz na niego, nie patrzysz na Boga. Niestety dziś wielu katolików boi się i pozwala, aby Zły odwracał ich uwagę. Nie powinno tak być. Powinni być silni i koncentrować się na Bogu we wszystkim, co robią.

Rutyna

Z biegiem czasu odmawianie Różańca stało się dla mnie rutyną i zrobiło się nieco nużące. Mimo że sprawiało mi radość, złapałem się na tym, że koncentrowałem się tylko na myśli o życiu Jezusa. Było to wszystko, co umiałem.

Święta Teresa powiedziała, że jest wiele innych możliwości. Podczas odmawiania Różańca można medytować na różne sposoby. Myślcie o tym, jak zachowywał się i czuł Ojciec podczas całego życia Jezusa, o Duchu Świętym, o tym, jak dzielili Oni radość Syna, Jego miłość, cierpienie i ból. O tym, co czuła i myślała Matka Boża, gdy zobaczyła przed sobą życie swojego syna. Lub o apostołach, którzy poszli za Jezusem, o kobietach, które przy Nim były, o przeciwnych Mu Żydach czy o rzymskich żołnierzach, którzy Go ukrzyżowali. Nagle okazuje się, że jest wiele sposobów medytowania o życiu Jezusa i że odmawianie Różańca daje prawdziwą radość.

Następnie zwrócili się do mnie Najświętsza Maria Panna, Jezus i wielu świętych. Radzili: „Podczas modlitwy proś Ducha Świętego, aby tobą kierował i ułatwił ci otworzenie serca dla Boga. Pozwól, aby to Bóg cię prowadził w czasie modlitwy, jeśli bowiem będziesz szukał drogi sam, twoje modlitwy zaczną być powtarzalne, a czasem będziesz odmawiać je rutynowo. Będziesz po prostu wypowiadać słowa, nie wkładając w to serca, nie otwierając się dla Boga i nie proponując Mu swojej miłości”.

„Proś Ducha Świętego o potrzebny dar łaski, a On ci ją ześle”, radzili. Posłuchałem ich i odkryłem, że podczas każdej modlitwy, podczas każdego odmówienia Różańca udawało mi się na różne sposoby dostrzegać wiele spraw w życiu Jezusa. Widziałem Boga Ojca i Ducha Świętego oraz Ich ingerencję w moje życie. Widziałem Najświętszą Maryję Pannę i Jej miłość do mnie. Dostrzegłem wiele rzeczy, których nie zobaczyłbym, gdybym nie otworzył serca. Duch Święty dał mi jednak łaskę i otworzył moje serce, mówiąc: „Przekaż to wszystkim, ponieważ wielu ludzi podczas modlitwy gubi się we własnych myślach. W ten sposób modlitwa staje się dla nich rutyną, czasem wydaje się nawet nudna. Wówczas jej odmawianie jest dla nich coraz trudniejsze i bardzo łatwo się poddają. Szatan potęguje podobne uczucia i zabiega o to, abyś przestał się modlić. Nie chce, abyś się modlił”.

Zamiast więc zamykać się w sobie i wierzyć, że potrafisz modlić się umysłem i sercem, nie myśląc o Bogu, musisz zacząć koncentrować swoją myśl na Bogu i na tym, że On może poprowadzić twoją modlitwę. On może pokazać ci, jak należy się modlić. Powiedz: „Panie, poprowadź mnie. Pokaż mi, jak modlić się właściwie. Pokaż, jak modlić się z głębi serca, aby moje modlitwy były szczere, a z każdego słowa płynęła miłość”. On to uczyni, jeśli Go o to poprosisz. Tak wielu ludzi tego nie robi. Zachęcam was, abyście spróbowali, a zobaczycie, że w obecnym czasie (często zwanym czasem posuchy duchowej), kiedy modlitwa bywa taka trudna i wydaje się, że nic nie daje, można w niej odnaleźć radość, która powinna zawsze jej towarzyszyć.

Modlitwa jest darem radości i miłości danym nam przez Boga, za który powinniśmy odwdzięczyć się Mu miłością, radością i szczęściem. Jednak wielu ludzi wygląda podczas modlitwy na smutnych i przygnębionych. Powinniśmy modlić się z entuzjazmem, wesoło korzystać z Bożej miłości, bowiem Boża miłość jest radością.

Cytat za: http://ebookpoint.pl/eksiazki/przywroco ... bcfi(/6/10[przedmowa.xhtml]!4/16/1:280)

---------------
Każdego zachęcam do lektury książki "Oczami Jezusa" spisanej przez Carvera ze słów Pana Jezusa.


Ostatnio edytowano 22 cze 2017, 07:42 przez Kuras1, łącznie edytowano 2 razy



22 cze 2017, 07:39
Zobacz profil
Specjalista
Własny awatar

 REJESTRACJA05 gru 2006, 08:01

 POSTY        396
Post Re: Świadectwa wiary
Czy dziennikarka może się nawrócić?
Oczywiście - z Panem Jezusem nie ma rzeczy niemożliwych i wszystko jest możliwe.

I - jak w przypadku każdego świadectwa - nie jest to opowiadanie o sobie, o swoich dokonaniach.
Człowiek nawracający się jest ważny, ale nie najważniejszy - chodzi o pokazanie jak działa Pan Bóg dla pragnących Go, dla szukających Go, dla wątpiących w swój ateizm, antyteizm czy coś innego (okultyzm, satanizm), dla letnich katolików mających dla Boga najwyżej godzinę w tygodniu podczas Mszy Św. (na której zresztą często są nieobecni duchem), dla grzeszników którzy ranią ludzi wokół siebie i gonią za pustką ale jeszcze nie zmiażdżyli do cna swego sumienia, które naprawdę jest głosem Bożym.
Ileż jest tysięcy dróg i znaków, które nam stawia miłosiernie Pan Bóg i którymi możemy iść do Niego i z Jego pomocną łaską.


Bóg czeka w SPA
Agata Puścikowska

"Gość Niedzielny" 19/2015

O byciu żarówką wielkiej Gwiazdy z dziennikarką TVN Katarzyną Olubińską.


Agata Puścikowska: Dlaczego lifestylowa dziennikarka TVN nagle zaczyna pisać bloga o Panu Bogu?

Katarzyna Olubińska: A lifestylowej dziennikarce nie wolno?

Wolno. Ale to nietypowe.

Rzeczywiście, od stycznia tego roku piszę bloga pt. „Bóg w wielkim mieście”. Ale nie stało się to nagle, jest raczej owocem pewnych doświadczeń, wielu moich wcześniejszych kroków. Pierwszym był mój cykl „Kobieta w religiach świata”, emitowany w programie „Dzień dobry TVN”. Pytałam współczesne kobiety różnych wyznań o to, jak wygląda ich życie z Bogiem.

Byłam poruszona tymi rozmowami: ludzie naprawdę szukają Boga! Niezależnie od tego, kim są i gdzie mieszkają. A mój blog powstał, bo po prostu był potrzebny. W codziennej pracy spotykam ludzi mediów, show-biznesu. Rozmawiamy o ich życiu, o wyborach, czasem o sprawach błahych, innym razem o ogromnie ważnych, delikatnych, wręcz intymnych. Często się zdarzało, że te rozmowy, niemal niezależnie ode mnie, schodziły na tematy wiary. Z pewnym zaskoczeniem zaczęłam odkrywać, że wiele osób znanych, bogatych, żyjących w blaskach fleszy to osoby wierzące lub bardzo mocno poszukujące.

I mówiły o tym do kamer TVN?

Również! I wyobraź sobie, telewizja to puszczała! Ale bywało i tak, że nasze rozmowy rozwijały się już poza kamerą. Więc duża część spotkania nie została utrwalona. Pozostała między nami. Ponieważ jednak te rozmowy były ważkie i ogromnie budujące, zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób przekazać je szerszemu odbiorcy. Pomyślałam o blogu, jednak szczerze mówiąc, kompletnie nie znałam się na internecie. Pisanie to jedno, ale cała ta otoczka techniczna wydawała mi się trudna do przeskoczenia.

Jednak się udało.

Sama bym tego nie zrobiła. Jakoś tak, trochę poza mną, zaczęli zgłaszać się znajomi znajomych, którzy postanowili pomóc. Tola Martyna Piotrowska, zdolna fotografka, której nawet nie znałam, nie tylko zrobiła zdjęcia, ale i odpowiadała na dziesiątki pytań technicznych. Magdalena Grabowska, jedna z najzdolniejszych ilustratorek, sama z siebie zaprojektowała logo. I tak dalej. To życzliwi ludzie, zupełnie bezinteresownie, zrobili stronę i nauczyli mnie, jak administrować bloga. Miałam wrażenie, że nie ja tutaj działam, tylko Ktoś to robi za mnie. Przy pomocy przeróżnych osób. Co ciekawe – nie wszyscy z nich byli wierzący. Osoby średnio związane z Kościołem mówiły mi wręcz: „Pisz! Jak Ty piszesz i mówisz o Kościele, to nawet ja mogę czytać”. (śmiech)

Ewangelizatorka pogranicza?

Duże słowo. Ja po prostu pytam i rozmawiam. Historie, które słyszę, ludzie, do których docieram, to wszystko jakoś samo przychodzi. Czasem mam wrażenie, że jestem narzędziem. Może nie jakimś idealnym, ale potrzebnym.

Jaki masz odbiór?

Dużo maili od czytelników, dużo dobrych słów. Jest to zaskakujące, bo nie sądziłam, że ktokolwiek, poza znajomymi, będzie bloga czytał. Tymczasem ludzie listy piszą, ja się staram odpowiadać. Czasem zaskakuje mnie to, że ludzie piszą tak szczerze i otwarcie o osobistych problemach, sprawach naprawdę delikatnych. Zawsze miałam kontakt z odbiorcami, czytelnikami…

Taka dola dziennikarza poruszającego problemy społeczne.

Właśnie. Ale zaskoczyło mnie, że ludzie tak chętnie piszą o Panu Bogu. To są często mocne, głębokie listy.

Same pozytywne reakcje na bloga?

Większość. Czasem zdarza się ktoś, kto kąśliwie napisze: „Łączenie pracy w TVN z pisaniem o Bogu to średni pomysł”. Lub też: „Nie wystarczy pomalować paznokcie na czerwono i sfotografować się z różańcem, by pisać o Panu Bogu”.

W sumie list obala stereotyp, że o Panu Bogu mogą pisać tylko poważni panowie.

Mój blog jest bardzo kobiecy. Starałam się, żeby od strony wizualnej był taki... ładny po prostu. Pastelowy, estetyczny, subtelny, świetlisty, jednocześnie nie przekrzyczany w formie. Myślę, że to ważne, w jaki sposób przekazujemy pewne treści. Treści, którymi się dzielę, muszą być pięknie opakowane, bo są wyjątkowe: dobre, budujące, dające nadzieję. Chciałabym, żeby czytelnik – wchodząc na bloga – otrzymywał wiadomości o Bogu, który kocha. By te treści inspirowały.

Która z przeprowadzonych rozmów była dla Ciebie szczególnie ważna? Wszystkie autoryzujesz?

Jeśli tylko mój rozmówca prosi o autoryzację, to oczywiście że tak. Poruszamy tematy delikatne. Rozmówcy godzą się na ich upublicznienie. Wszystkie spotkania są wyjątkowe. Mam to szczęście, że docieram do osób, do których nawet większość dziennikarzy miałaby problem trafić. To z jednej strony wyróżnienie, z drugiej bodziec, by nie trzymać tych rozmów wyłącznie dla siebie. Osobiście chyba największe wrażenie zrobiła na mnie Iza Miko. Gdyby ktoś nie wiedział: to polska superaktorka, na stałe mieszkająca w Los Angeles. Jest gwiazdą, mieszka i pracuje w Hollywood, stolicy kina, ale i próżności. Mimo to jest osobą ogromnie skromną, subtelną, dziewczęcą. Przeszła w życiu dużo, ostatnio doświadczyła wielkiego osobistego dramatu. Na co dzień stara się żyć Ewangelią. Czyta Pismo Święte, jest praktykującą katoliczką. W wielkim mieście, w którym panuje kult ciała, nie zapomniała o tym, co naprawdę ważne. Każdy krok robi z Bogiem. Spotkała Go i to On ją uratował. 

Ciebie też?

Pytasz, czy mnie też uratował Bóg w wielkim mieście? Tak. Stanowczo.

Spektakularne nawrócenie?

Nie będę mówić o szczegółach. To zbyt intymne. Ale rzeczywiście moje życie można podzielić na dwa etapy. Pierwszy to zdobywanie świata. Dobra praca, świetne ciuchy, imprezy, wspaniały facet. Kaśka jako królowa życia. Byłam klasyczną dziewczyną z małego miasta, która przyjechała do Warszawy i za wszelka cenę postanowiła spełnić swoje marzenia o dziennikarstwie. Ciężka praca, wielki wysiłek, kolejne stopnie kariery.

W robieniu kariery nie ma wszak nic złego.

Jeśli się nie przekracza pewnych granic. Pracowałam tak intensywnie, że nie było czasu na sen i jedzenie, nie mówiąc o życiu. W moim świecie nie było też Pana Boga. Mimo że zostałam wychowana w wierze katolickiej, gdzieś wiarę utraciłam albo starałam się zapomnieć. Pogubiłam się w pędzie za marzeniami i żyłam tak wiele lat.

Piękna, młoda i bogata.

Z tym ostatnim bym nie przesadzała. Rzeczywiście jest takie wyobrażenie o ludziach telewizji, że żyją w luksusach. Dlatego tylu młodych marzy o sławie – to ma być łatwe i przyjemne życie, sposób na szczęście. Mocno złudne. Ja byłam coraz bardziej zagubiona, chyba nieszczęśliwa. Przy całej tej wspaniałej otoczce w środku miałam pustkę. Pięć lat temu w Wielkim Tygodniu pojechałam do... SPA. Przecież piękne ciało ma swoje wymagania. I tak naprawdę nie wiem, co się tam stało. Ale właśnie między jednym masażem a drugim, po jakimś drogim zabiegu na twarz, po raz pierwszy zaczęłam rozmawiać z Panem Bogiem. Krzyknęłam do Niego! Tak mniej więcej: „Jeśli naprawdę istniejesz, zrób coś ze mną. Daj mi znać. Pomóż”. Myślę, że byłam tak naprawdę gdzieś na dnie.

Pomógł?

I to jak! Myślę, że wiedział, że to jedyna Jego szansa. (śmiech) Zaczęły się dziać wokół mnie rzeczy bardzo wyjątkowe. Niby przypadkiem znajdowali się wierzący ludzie, którzy pomagali mi odkrywać wiarę. Poznawałam wyjątkowych księży, którzy mnie prowadzili. I to wszystko działo się nie na jakiejś pustyni, nie w klasztorze, ale w rytmie wielkiego miasta. Powoli, stopniowo, zaczęłam wracać do Chrystusa, Maryi, Różańca, codziennej modlitwy „Ojcze nasz”. Dziś jestem z Nim. On mnie kocha i mną się opiekuje. I jestem osobą spełnioną, spokojną, radosną i kobiecą. Nie muszę za niczym biec.

Kobieca i wierząca.

Tak. To ogromnie współgra. Wiesz dlaczego mój blog nosi nazwę „Bóg w wielkim mieście”? To nawiązanie do słynnego serialu „Seks w wielkim mieście”. Tamte bohaterki przypominają mi siebie samą sprzed kilku lat. Wyzwolone, piękne, robiące karierę. Seks, atrakcyjny wygląd, dobra zabawa i przeglądanie się w oczach mężczyzn to dla nich coś w rodzaju bożka. A jednocześnie są mocno zagubione i niezbyt chyba szczęśliwe. I ja też taka byłam. Dopiero gdy Bóg w wielkim mieście zajął miejsce seksu, poznałam, czym jest prawdziwa kobiecość. To piękno wewnętrzne, wrażliwość, czystość, radość życia i subtelność. Niepozbawiona jednocześnie dozy kokieterii. Ja dalej lubię jeździć do SPA! Ale również co tydzień w kościele św. Jacka przy ul. Freta w Warszawie spotykam się z kobietami, dla których wiara jest ważna. To przepiękne kobiety sukcesu, modelki, psycholożki, menedżerki, projektantki, artystki, które nie wstydzą się modlić na różańcu czy jeździć na rekolekcje. Kilka razy w roku wyjeżdżamy wspólnie do „duchowego SPA”, czyli na Górę św. Anny, na rekolekcje „Weekend pełen łaski”, z o. Adamem Szustakiem i Fundacją Malak. Rozmawiamy, czytamy Pismo Święte, modlimy się razem i wspieramy.

Ważne, by kobiety miały odpowiednie wzorce.

Tak. Szczególnie gdy kobiecość myli się z mniej lub bardziej wulgarną seksualnością. Ważne, by kobiety miały punkt oparcia, miejsca, w których nie wstydzą się mówić o swoim powołaniu, o rzeczywistych problemach, o wartościach takich jak rodzina czy czystość. I by mogły rozmawiać na poziomie, nowocześnie. Bez konieczności zmywania makijażu i przebierania się w nieestetyczne wory zamiast kobiecych ubrań. Takie miejsca już powoli powstają, ale moim zdaniem jest ich nadal zbyt mało. Szkoda chociażby, że nadal nie istnieje portal internetowy skierowany do kobiet wierzących, które chcą pogłębiać swoją wiarę, relacje rodzinne, a jednocześnie dbać mądrze o swoje ciało, potrzeby, rozwijać się zawodowo. Jestem pewna, że podobny projekt szybko zyskałby grono wiernych czytelniczek.

Nie boisz się czasem, że zostaniesz... katocelebrytką?

O, niedoczekanie! (śmiech) Oświadczam, że katocelebrytką nie zostanę nigdy. Jak zresztą w ogóle celebrytką. W mówieniu o Panu Bogu najważniejsze jest, by robić to subtelnie i z drugiego planu. To On jest najważniejszy, On jest Gwiazdą. My wszyscy, wokół Niego, jesteśmy tylko świadkami, żarówkami, które się przepalają. On jest światłem. Oczywiście świadectwo jest potrzebne. Jednak nie może być gwiazdorzeniem i graniem na swój sukces czy popularność. Jeśli piszę o Bogu, jeśli pytam moich rozmówców o Boga, nie robię tego po to, bym to ja była widoczna. 

Jak widzisz swoje życie za 10–15 lat?

Jeśli będę się Go nadal trzymać, jeśli będę przy Nim, wiem, że niezależnie co się zdarzy, będzie dobrze. Mam nadzieje, że mimo burz, które przyjdą (zawsze kiedyś przychodzą), On mnie będzie mocno trzymał za rękę. Tak jak trzyma teraz. A jeśli to ja znowu puszczę Jego rękę i tym razem nie krzyknę o pomoc, to on i tak znajdzie sposób, by mnie uratować. Jego miłość jest wierna.

http://gosc.pl/doc/2467074.Bog-czeka-w-SPA


Tu można posłuchać jej świadectwa: http://misericors.org/katarzyna-olubins ... e-podnosi/


30 lis 2017, 11:23
Zobacz profil
Specjalista
Własny awatar

 REJESTRACJA05 gru 2006, 08:01

 POSTY        396
Post Re: Świadectwa wiary
Czy oficer KGB może się nawrócić?
Oczywiście, że tak. Dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych.

Zwróćcie uwagę na te słowa człowieka wychowanego w świeckiej pseudowierze materializmu, za którymi kryje się prawdziwa wiara: "Pan Bóg mnie uratował od różnych ciężkich doświadczeń. Między innymi od bogactwa mnie uratował...".

Ileż ludzi upatruje swojego szczęścia w bogactwie, choć powszechnie wiadomo, że pieniądze go nie dały nikomu. Popatrzcie jak miotają się ludzie, którzy mają miliony i nadal chcą więcej, mając już kłopot jak upilnować przed kradzieżą i zniszczeniem, zainwestować, ukryć (czasem przed opodatkowaniem) swoje wartościowe po ziemsku rzeczy.
Każdy, komu nie dano bogactwa, winien dziękować Panu Bogu za uchronienie przed wieloma pokusami, przed stoczeniem się w przepaść drogą pieniądza, który tylko budzi żądze, namiętności, prowadzi do różnych zgorszeń, często poprzez szukanie tzw. "wrażeń".
A ci, którzy mają, winni ze szczerego serca czynić z nich użytek dla bliźnich.

(Łk 12,13-21) Ktoś z tłumu rzekł do Jezusa: Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, żeby się podzielił ze mną spadkiem. Lecz On mu odpowiedział: Człowieku, któż Mię ustanowił sędzią albo rozjemcą nad wami? Powiedział też do nich: Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa [we wszystko], życie jego nie jest zależne od jego mienia. I opowiedział im przypowieść: Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: Co tu począć? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów. I rzekł: Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował? Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem.


"Gość Niedzielny" w kwietniu 2017 r. przypomniał pewien wywiad z 2006 r.:

Zmarł Oleg Zakirow, były major KGB, który na własną rękę poszukiwał prawdy na temat Katynia i poniósł tego konsekwencje. W czwartek jego pogrzeb. Przypominamy przejmujący wywiad z Zakirowem.

Winny tropienia zbrodni
GN 13/2006

Przemysław Kucharczak: Jak to się stało, że został pan oficerem KGB? Przecież wierzy pan w prawdę, w imię prawdy ryzykował pan życie…

Oleg Zakirow: – Wiesz, to skomplikowana sprawa. Ja urodził się i wyrósł w komunistycznym systemie. Skąd ja w ogóle mógł coś wiedzieć? Ja młody był. Ale już wtedy nie podobała mi się nieprawda i korupcja. Ja odziedziczył charakter po mojej matce. Ona zawsze powtarzała, że komuniści to złodzieje i pijaki. I jest w języku rosyjskim jeszcze jedno takie mocne słowo, którego używała, ale go tutaj nie będę cytował... Ja studiował prawo na uniwersytecie. Ja był naiwny, myślał, że skoro KGB ma władzę, to właśnie w tej „firmie” mogę coś zrobić dla społeczeństwa, dla oczyszczenia państwa.

Był na to choć cień szansy?
– Nie. Szybko się okazało, że KGB jest ściśle podporządkowane partii. Że partia pokazuje: tego złodzieja ścigajcie, a tego zostawcie w spokoju. Ja miewał różne nieporozumienia ze zwierzchnikami. Ale jak były jakieś afery korupcyjne, to ja pisał, żeby mnie tam przydzielali. I oni chętnie mnie tam posyłali, „a niech idzie”. Za Andropowa badałem takie sprawy, jak na przykład korupcyjną aferę bawełnianą Chłapkowa, w której aresztowano wielu milicjantów, urzędników, a nawet niektórych pierwszych sekretarzy partii.
Ja człowiek grzeszny i miał grzechy. Ja na wojnie w Afganistanie dwa lata był. Ale ja zawsze chciał być po stronie prawdy. Ja w Afganistanie bronił młodych żołnierzy przed diedowszczyzną, czyli falą. Starsi koledzy odbijali młodym nerki ciężkimi butami żołnierskimi, kaleczyli ich. Ja z tym walczył. Ale generały nie chciały, żebym im psuł wizerunek ich jednostki, więc wcześniej stamtąd wróciłem. No i ja przez te wszystkie lata szedł do nawrócenia.

W jaki sposób?
– To nie było tak szybko. W latach 80. ja pracował na delegacji w Taszkiencie, w Uzbekistanie. Kolega, który prowadził inne śledztwo, poprosił mnie, żebym popilnował na chwilę jego więźnia. Poszedłem tam. Ten więzień to był adwentysta Dnia Siódmego. Za Breżniewa i Andropowa KGB bardzo prześladowało jego Kościół. Rozmawialiśmy może tylko 10 minut, zanim śledczy nie wrócił na przesłuchanie. Ale to wystarczyło, żeby ja się przeraził postawą tego więźnia. On by wręcz poszedł na śmierć za wiarę! Ja był zszokowany. Ale nie dałem tego po sobie poznać, ja jeszcze nad nim śmiejałsa: „Ty wierzysz, że świat stworzony w sześć dni? I ty chcesz, żeby ja ci w to uwierzył...?!”.

Ten człowiek mnie nie nawrócił, ale ziarno wiary zasiał. Poza tym moja teściowa zawsze mnie prosiła, kiedy ja jeszcze pracował w KGB, żeby ja czytał Biblię. Ja ku nawróceniu szedł. Potem trafiłem na ślad zamordowania ponad 22 tysięcy polskich oficerów, czyli na sprawę Katynia. Na mnie zrobił ogromne, także religijne wrażenie, ten mistyczny motyw ofiary, który w tej sprawie dostrzegłem. Ci polscy oficerowie też mnie pociągnęli ku Bogu. A wreszcie Bóg mi dał tę łaskę, że spotkałem pewnego katolika, księdza Peszkowskiego, kapelana Rodzin Katyńskich. Dzięki temu głębokiemu człowiekowi wierzę. Ja w Kościele prawosławnym, ale ja też bardzo tolerancyjny i otwarty dla chrześcijan z innych wyznań. Pan Bóg mnie uratował od różnych ciężkich doświadczeń. Między innymi od bogactwa mnie uratował... Byłem majorem KGB, kiedy upadał ZSRR, ja mógł bez wysiłku ugryźć kawał państwowego majątku.

Jak wielu kolegów z firmy?
– Oczywiście. Jak choćby dzisiejszy magnat Chodorkowski.

Wbrew swoim przełożonym prowadził pan w końcu lat 80. własne śledztwo w sprawie śmierci polskich oficerów. Dotarł pan do żyjących wtedy jeszcze świadków tego mordu. Nie bał się pan?
– Bałem się. Przekazywałem zebrane dowody zbrodni dziennikarzom ze Smoleńska i z Moskwy. Trwała już pieriestrojka, więc oni je ogłaszali. Ja chciał, żeby został jakiś efekt mojej pracy, jeśli mnie aresztują.
Potem przyjechali do mnie w nocy, bez zaproszenia, polski konsul Michał Żurawski i polska dziennikarka Krystyna Kurczab-Redlich.

Wyobrażasz sobie? Do majora KGB! Mogliśmy wszyscy razem trafić za to do aresztu, na Łubiankę. Na mnie zrobiła wrażenie odwaga tych Polaków, zwłaszcza Krystyny. Ja facet, mnie było przy niej wstyd pokazać, że się boję. Przekazałem im wiedzę, którą zebrałem o świadkach zbrodni. Kiedy ja przyjechał do Polski, byłem bardzo zdziwiony, że ani Michał Żurawski, ani Krystyna nie są jeszcze obsypani orderami. Tak samo Tadeusz Pieńkowski i ks. Zdzisław Peszkowski. Przecież oni wszyscy ryzykowali, a nie zostali za to w Polsce docenieni.

W piwnicy urzędu NKWD w Smoleńsku strzelano w tył głowy nie tylko polskim oficerom, ale też Rosjanom, Białorusinom i więźniom innych narodowości. Świadkowie, którzy zmywali ich krew i wozili ich ciała do lasku w Katyniu, opowiedzieli panu o więźniu, który się wyrwał, przedostał się do zbrojowni i stamtąd otworzył ogień. Chyba nie jest pewne, czy to był Polak?
– To zdarzenie jest pewne, bo zdobyłem o nim kilka relacji z niezależnych od siebie źródeł. Ten więzień postrzelił nawet w rękę głównego kata, który rozstrzeliwał polskich oficerów. Bronił się ze zbrojowni aż przez trzy dni. Próbowali go utopić przez zalanie wodą z wozu strażackiego. I to przeżył. W końcu otruli go gazem. Jeden z moich rozmówców zapamiętał nawet, że tego ranka, kiedy przyszedł do pracy, wszystkie okna w smoleńskim urzędzie były na oścież otwarte. Wietrzyli po otruciu broniącego się więźnia. Opowiadali mi o tym człowieku Klimow, Nozdriew i paru innych. Oni już byli dziadkami. Jeden mówił, że to był Polak, inni nie byli pewni, czy był Polakiem, Rosjaninem czy Białorusinem. Tak myślę, że Polak, oficer, mógł tego dokonać. Dla mnie to jest symbol walki do końca, walki z reżimem. Ja napisał o tym nawet po rosyjsku taki scenariusz, ale nie mam pieniędzy na opłacenie tłumaczenia na polski.

Za pańskie prywatne śledztwo kierownictwo KGB dotkliwie się na panu zemściło?
– Wyrzucili mnie z KGB i przylepili mi łatkę „psychicznego”. Andriej Sacharow i wielu innych dysydentów też mieli tę łatkę, ale ich w końcu zrehabilitowano. A mnie nie. To mnie bardzo gniecie. Dostałem też taką wilczą... Jak to się w Polsce mówi? Wilczą legitymację. Zgłaszałem się do jakiejś pracy, prezes mówił, że zaczynam od jutra. Ale kiedy następnego dnia ja przychodził, prezes mnie witał: „A nie nie, jednak nie mamy dla pana miejsca”. Bo w międzyczasie wykonał telefon do KGB, żeby mnie sprawdzić. Kilka razy grożono mi też zabiciem. I przez telefon, i wprost. Ja to przemyślał. W 1998 roku wziąłem moją rodzinę i my ujechali do Polski.

Chyba nie powitaliśmy pana dobrze?
– Nikt ze mną nie chciał gadać. Tym bardziej, kiedy władzę w Polsce wzięła lewica. Ja pracował na budowie, ale zimą się skończyła robota przy betoniarce, i mnie wyrzucili. Nie miałem grosza w kieszeni, a u mnie w mieszkaniu jeszcze córka i chora żona! Nie było co jeść! No i ja tu niedaleko, na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi, żebraczył... Ja jeszcze żadnemu dziennikarzowi się do tego nie przyznał, bo nie chciałem robić z siebie męczennika. Kiedy handlarze kończyli pracę na targowisku, zbierałem tam wyrzucone warzywa i owoce. Nie pomógł mi żaden biznesmen. Wiesz, kto mi pomagał? Inni żebracy, którzy się dzielili ze mną jedzeniem. To trwało kilka lat. Aż mnie odnaleźli polscy dziennikarze i napisali, że wstyd dla Polski, że ja nie mam statusu uchodźcy. Dzięki nim ja już teraz obywatel polski. Ale pracy szukam dalej.

Rosyjska prokuratura ogłosiła, że zabici polscy oficerowie nie są ofiarami represji politycznych...
– Kłamstwo prokuratury przekroczyło wszelkie granice. Ja prawnik: ukrywanie ludobójstwa to w świetle prawa międzynarodowego współudział w zbrodni. To był wielki grzech rosyjskiego narodu. Oraz tych, którzy do dzisiaj o nim milczą, którzy nie reagują. A więc też Amerykanów i Anglików, którzy już w czasie wojny wiedzieli o Katyniu, ale o tym nie mówili.

Czy warto było tak walczyć o prawdę na temat tych białych kości, które sterczały z piasku w lesie katyńskim?
– Tak. Powiedzenie prawdy o tym ludobójstwie byłoby dobre dla Rosji. Mnie strasznie boli, że dzisiejsza Rosja pod rządami Putina jest oparta na nieprawdzie. Wszędzie nieprawda: w przeszłości i w teraźniejszości, a przyszłość też jest budowana na nieprawdzie. Pamięta pan, jak Ariel Szaron w Izraelu wpadł w śpiączkę? Lekarze powiedzieli wtedy, że jego stan jest bardzo niedobry, ale stabilny. Dokładnie taki jest dzisiaj duchowy stan rosyjskiego społeczeństwa. Putin jest straszny tylko dla dziennikarzy. Ale dla oszustów, którzy kradną pieniądze przeznaczone na drogi, on straszny nie jest, oni zawsze go oszukają. Bo w Rosji rządzi związek państwowo-mafijny. W Rosji urzędnik jest zmieszany z bandziorem. Wiesz, że według sondaży 96 procent ludzi w Rosji nie ma zaufania do prokuratury? To też dowód na to, że na nieprawdzie nie da się zbudować uczciwego państwa.

Ale wiesz co? Na szczęście widzę też, że my, Rosjanie, jesteśmy pod dobrym, duchowym wpływem Polaków. To właśnie Polacy w czasie pieriestrojki nauczyli nas czcić pamięć niewinnie zabitych ludzi. Ja żałuję, że władza rosyjska tego dziś nie docenia, i że nie stara się o dobre stosunki między naszymi krajami.

http://gosc.pl/doc/808887.Winny-tropienia-zbrodni

Wierzę, że śp. Oleg Zakirow i inni nawróceni ludzie z takich służb jak m.in. OGPU, NKWD, KGB cieszą się i wielbią Boga w Królestwie Niebieskim wraz z ofiarami tych służb.


19 maja 2018, 08:43
Zobacz profil
Specjalista
Własny awatar

 REJESTRACJA05 gru 2006, 08:01

 POSTY        396
Post Re: Świadectwa wiary
I jeszcze jeden człowiek KGB, który odpowiedział na wezwanie do nawrócenia - jeszcze jedno świadectwo nieskończonej Bożej miłości i miłosierdzia.

Świadectwo to zamieszczam także dla tych, którzy zostali zwiedzeni przez wszelkiego rodzaju pseudonaukowe socjalizmy/komunizmy/narodowe socjalizmy, utopijne teorie stawiające człowieka na pierwszym miejscu zamiast Boga, a tworzące w rzeczywistości przedsionki piekła na Ziemi w imię złudnego szczęścia ludzkości, dla którego zabito, zamęczono miliony ludzi, osierocono miliony dzieci, rozbito miliony rodzin, szczególnie w XX w.

I nie chodzi tylko o straszne skutki bolszewizmu/marksizmu/komunizmu czy nazizmu, ale o holokaust niewinnych i najmniejszych z ludzi, który trwa nieustannie, każdego dnia. Liczba dzieci zamordowanych w łonach matek w samych tylko USA od 1973 r. sięga niemal 58 milionów (szacunki z 2015 r.) - to jest prawie tyle, ile ofiar II wojny światowej. WHO podaje, że rocznie na świecie dokonywanych jest 40-50 mln aborcji, czyli zabijanych jest tyle dzieci.
Pan Bóg jest jedynym Panem, jest Miłością i nie zazna człowiek pokoju póki jego serce nie spocznie w Panu Jezusie.
A zawsze, wszędzie i każdemu dany jest czas do nawrócenia, do zwrócenia się do Pana, do przyjęcia Go do swego serca.

Fragmenty książki Angelo Comasstriego „Gdzie jest twój Bóg? Historie nawróceń XX wieku” z rozdziału pt. SIERGIEJ KURDAKOW Policjant schwytany przez Boga, w którym autor obficie cytuje książkę-dziennik Sergieja Kudrakowa „Przebacz mi, Nataszo” (wydanej w Polsce co najmniej kilka razy). Zachowałem oryginalne tytuły części rozdziału.

2. Siergiej Kurdakow: kwiat wyrosły na mrozie
Historia Siergieja Kurdakowa przypomina powieść science-fiction. Tymczasem jest to prawdziwa historia, która zasługuje, by ją poznać, żeby zrozumieć, jak Chrystus niezmordowanie szuka każdego człowieka. Dzieje tego młodego człowieka poruszają, wzruszają, wstrząsają i skłaniają do wołania: „Panie Jezu, prawdziwie jesteś dobrym pasterzem, który poszukuje zagubionej owcy nawet w najgroźniejszej przepaści. A Twoją radością jest podnieść zranioną owcę i otoczyć ją bezpiecznymi ramionami Twej miłości bez granic!".

Siergiej urodził się 1 marca 1951 roku w Nowosybirsku na Syberii i mając zaledwie cztery i pół roku został sierotą. Dzieje jego rodziny to prawdziwa tragedia: dziadkowie ze strony ojca umarli z głodu, bo nie poddali się programowi kolektywizacji wprowadzonemu przez Stalina w 1928 roku; ojca rozstrzelano w 1955 roku, kiedy do władzy doszedł Chruszczow i zarządził szerokie czystki współpracowników Stalina; matka zmarła na atak serca w kilka miesięcy po śmierci męża.
Siergiej został sam! Kilka zaprzyjaźnionych z rodzicami rodzin zaopiekowało się nim do ukończenia szóstego roku życia, a następnie, tak jak tyle innych sierot, trafił do szkoły państwowej.

Do dziewięciu lat przebywał w szkole z internatem numer jeden w Nowosybirsku. Był to ciężki okres, pozbawiony uczuć i ciepła prawdziwych międzyludzkich związków. Siergiej boleśnie to przeżywał. Dziewięciolatka przeniesiono do innej państwowej szkoły z internatem, do Wierch-Irmenu, osady położonej nad rzeką Irmen w odległości 65 kilometrów od Nowosybirska.
Niedługo potem szkołę zamknięto, ponieważ niesforni i agresywni chłopcy terroryzowali ludność. Siergieja skierowano do szkoły z internatem w Borysewie. Tam Siergiej nauczył się walczyć o przetrwanie, nabrał sił fizycznych i rychło okazał się niepospolicie utalentowanym prowodyrem. W ciągu paru lat zdobył tytuł „króla Borysewa", gdyż wszyscy chłopcy bali się go i spełniali jego rozkazy.

3. Pierwszy raz usłyszał o Bogu
W Borysewie zauważył też, że nauczyciele z odrazą mówią o Bogu i co rano rozpoczynają lekcje słowami: „Dzień dobry, chłopcy! Pamiętajcie, że nie ma żadnego Boga". Tymczasem Siergiej dowiedział się, że nie wszyscy chłopcy są sierotami. Prawie jedną trzecią z nich odebrano ich żyjącym jeszcze rodzicom i wysłano przymusowo do Borysewa. Dlaczego? Siergiej tak o tym pisze w swoim pamiętniku: „Kiedy się dowiedziałem, osłupiałem. Niektórzy znaleźli się tutaj dlatego, że ich matki były prostytutkami lub że ojcowie pijakami, albo że ich rodzice wierzyli w Boga. Takich
rodziców państwo uznawało za «niezdolnych» do wychowywania dzieci i pozbawiano ich władzy rodzicielskiej. Ich dzieci odsyłano do Borysewa. Jednym z takich dzieci był pewien trzynastoletni chłopiec. Dla mnie stanowił on zawsze zagadkę, gdyż całkowicie
różnił się od innych. Był niski jak na swój wiek, żywy, inteligentny i zawsze chętny do nauki. Spełniał swe obowiązki bez szemrania, ale potem zajmował się własnymi sprawami. Rozmawiając z innymi chłopcami, zawsze mówił o Bogu. Kiedy powiedziano mi o nim, zafascynował mnie. Nikt nigdy nie mówił mi o Bogu ani w Borysewie, ani w innych szkołach, w których przebywałem. Pewnego razu ktoś narysował na ścianie tego wierzącego malca jako popa, z aureolą nad głową i ze zmierzwioną brodą. Inny chłopak
podpisał ołówkiem: «Diak». Przydomek ten był trafny i odtąd wciąż tak go zwaliśmy.
- Hej, Diak - zawołałem pewnego dnia, gdy przechodził w pobliżu - chodź no tutaj.
Słyszę, że spacerujesz i opowiadasz o Bogu? To prawda?
- Prawda - wymamrotał.
- Jesteś wierzący? - zapytałem.

Paliła mnie ciekawość. Nigdy nie widziałem nikogo wierzącego. Dla mnie pytać, czy ktoś jest wierzący, to tak jakby pytać, czy ktoś jest z Marsa albo z Księżyca. Słyszałem coś tam o wierzących oraz jakieś napomknienia, że podobno i moja matka była jedną z
nich. Objąłem go ramieniem i długo z nim rozmawiałem. Zrozumiałem, że Diak jest prawdziwym «misjonarzem». Zazwyczaj był smutny i zgaszony, lecz kiedy mówił o Bogu, natychmiast się ożywiał. Twarz mu się rozjaśniała i nie mogłem go już
powstrzymać! Mówił o stworzeniu świata i o dziejach Boga i człowieka, uzupełniając swoje opowiadanie przykładami z Pisma świętego. Zdumiewał mnie, był dla mnie okazem wzbudzającym ciekawość. Wziąłem go pod swoją opiekę i często z nim rozmawiałem".

W 1966 roku, mając piętnaście lat, z racji swych nieprzeciętnych zdolności Siergiej został przewodniczącym Komsomołu w swojej szkole. To była ważna funkcja.
W następnym roku otrzymał dyplom ukończenia szkoły, a przede wszystkim czuł satysfakcję, że organizacja młodzieży komunistycznej z Borysewa została uznana za najlepszą w całym obwodzie nowosybirskim. Taki sukces otworzył mu drogę do Akademii Morskiej w Leningradzie, co zdawało się urzeczywistnieniem marzeń.
Szczęśliwy Siergiej rusza do Akademii z sercem przepełnionym planami i ambicjami. W drodze do Leningradu chce zwiedzić Moskwę. Ma tam spełnić pewien obowiązek i tak o tym mówi: „Po długiej i męczącej podróży pociąg wjechał na Dworzec Kazański w Moskwie. Wysiadłem na dwudniowy pobyt w stolicy naszego kraju.
Pierwszym miejscem, gdzie skierowałem swoje kroki, był grób Lenina. Stanąłem w kolejce i cierpliwie czekałem parę godzin. Jako oktobrianik byłem jego wnukiem, a jako przewodniczący Komsomołu - jego synem. W przyszłości, jako członek tej samej partii
komunistycznej, stanę się jego towarzyszem.

Kiedy wszedłem do milczącego sanktuarium i zbliżyłem się do doczesnych szczątków ojczulka Lenina, przepełniło mnie uczucie szacunku i czci. Stanąłem blisko trumny i spokojnie patrzyłem na ciało tego człowieka, którego nauki zgłębiałem tak intensywnie i który dla mnie był jak bóg. On był założycielem mojej «religii», która pierwszy raz w życiu pozwoliła mi w coś wierzyć. On uczył równości, braterstwa i konieczności pomagania słabszemu. Pochyliłem głowę i modliłem się do niego. Tylko tak mogę nazwać ten gest. Modliłem się: «Ojczulku Lenin, dopomóż mi w życiu. Wskaż mi słuszny kierunek i prowadź mnie. Dopomóż mi zrozumieć twoje nauki i postępować według nich. Usuń z mej drogi i z mego życia przeszkody i niebezpieczeństwa. Chroń mnie i prowadź. Dopomóż mi, ojczulku Lenin».
Podniosłem głowę, popatrzyłem jeszcze przez chwilę na zwłoki Lenina i wyszedłem.
Poczułem się jakiś mocniejszy i całkowicie zdolny stawić czoło temu, co mnie czekało. Na drugi dzień wsiadłem do pociągu do Leningradu, miasta położonego 640kilometrów na północny wschód od Moskwy, i po wielu godzinach podróży rozpocząłem tam nowy rozdział mego życia, karierę przyszłego oficera marynarki, studenta Akademii Morskiej im. Aleksandra Popowa”.

W lipcu 1968 roku, zaledwie po roku pobytu Siergieja w leningradzkiej Akademii Morskiej, zakomunikowano mu, że zostaje skierowany do Akademii Morskiej w Pietropawłowsku na Kamczatce, żeby tam ukończył studia. Kamczatka nosiła miano „oczu Rosji": zostać skierowanym na tamtejszą Akademię znaczyło zrobić wielki krok naprzód w karierze.

4. Siergiej odkrywa istnienie „religiozników",
to znaczy ludzi wierzących


Siergiej rusza w drogę z właściwym sobie zapałem, a towarzyszy mu doskonała opinia działacza partyjnego. To sprawia, że zostaje mianowany przewodniczącym Komsomołu na Akademii, która liczy tysiąc dwustu studentów. Co za nagła zmiana, co za awans! Ale to jeszcze nie wszystko.
W maju 1969 roku kontaktuje się z nim Iwan Azarow, major KGB (tajnej policji) z Kamczatki i proponuje mu, by został szefem policyjnej grupy specjalnej, która miałaby działać jako tajna gałąź policji w Pietropawłowsku.
Siergiej jest zaskoczony... ale i zadowolony. W tamtych czasach takie zadanie otwierało niezwykle ambitne horyzonty kariery.
Błyskawicznie organizuje operacyjną grupę specjalną i wybiera około dwudziestu chłopców z Akademii, doskonale odpowiadających wymogom tej pracy. Wysyła się ich do uśmierzania bójek w barach pełnych pijaków lub do pomocy policji w ściganiu jakiegoś groźnego zabójcy, a za każde z tych zadań otrzymują sowite wynagrodzenie, o jakim w tamtych czasach w Rosji mało kto może marzyć.
Wszystko szło jak po maśle... ale pewnego dnia grupa została wezwana na komendę policji, gdzie czekał na nią Iwan Azarow, znany i budzący lęk major KGB, który bez zbędnych wstępów oświadczył: „Zuchy z was, słyszałem o was same pochwały. Teraz nadszedł czas sięgnąć do sedna waszego zadania, do działań naprawdę ważnych.

Chciałem, żebyście najpierw zdobyli nieco doświadczenia w tej robocie, zanim powierzę wam zadania naprawdę ważne. W Związku Radzieckim są rozmaite rodzaje przestępców. Wrogami państwa są mordercy, pijacy i prostytutki. Zajmowaliśmy się takimi ludźmi. Ale oni tak naprawdę niewiele znaczą. Istnieją przestępcy o wiele groźniejsi dla bezpieczeństwa naszego kraju i dla naszego systemu życia. Są groźniejsi, bo spokojnie pracują pośród nas, podkopując podwaliny naszego systemu i zagrażając
istnieniu naszego kraju. Ludzie, o których mówię, na zewnątrz wydają się nieszkodliwi.
Lecz nie dajcie się zwieść pozorom. Oni szerzą swoje trujące myśli, zagrażając życiu naszego społeczeństwa, zatruwając umysły naszych dzieci fałszywymi naukami, podkopując doktrynę leninizmu i marksizmu. To są religiozniki, wyznawcy religii.
Są niebezpieczni tym bardziej, że nie wydają się niebezpieczni. Morderców i złodziei łatwo dostrzec. Tamci zaś to ludzie kłamliwi, podstępni i szczwani. Zanim się spostrzeżecie, już podważą sprawy, dla których tak się trudziliśmy, zatrują naród i narobią szkody".

Słowa Azarowa wywarły wielkie wrażenie na Siergieju, który nawet po kilku latach dokładnie opisuje w swym pamiętniku efekt tej diabolicznie przekonującej mowy: „Kiedy Azarow skończył mówić, uznaliśmy wierzących za diabłów, konspiratorów gromadzących się potajemnie po domach i spiskujących, jak by tu obalić nasz rząd i wsączyć truciznę w umysły dzieci. Pragnęliśmy natychmiast wkroczyć do akcji, dać im nauczkę i wykończyć ich.

Słowa Azarowa zyskały potwierdzenie, w ciągu dwu następnych tygodni, na wielu innych podobnych konferencjach. Uczyliśmy się, jakie metody i techniki stosują wierzący. W czasie jednej z tych konferencji zapytałem, dlaczego zamiast «wierzący» nie
używa się terminu «osoby religijne» lub «chrześcijanie».
Odpowiedź Azarowa brzmiała: «To mądre pytanie, Kurdakow. Chcę ci odpowiedzieć. Czyż to nie towarzysz Lenin uczył nas już dawno, że nie trzeba się obawiać religii, ale wierzących? Najgorszy nasz wróg to oni. Możemy zniszczyć religię i zamknąć cerkwie. Rozejrzyjcie się tutaj, na Kamczatce. Co widzicie? Czy są tu cerkwie? Rzecz jasna, nie ma! Nie pozwalamy na to. Na całej Kamczatce nie ma ani jednego budynku służącego religii. Cerkiew nie jest groźna, religia nie jest groźna. Bać się trzeba wierzących jako takich».

Przerwał i popatrzył na słuchaczy, żeby zobaczyć, jaki skutek wywarły jego słowa. Wyraźnie zadowolony ciągnął dalej: «Towarzysz Lenin powiedział kiedyś, że można bez trudu pozamykać cerkwie i powsadzać do więzienia duchownych, ale bardzo trudno jest
wyrwać wiarę z ludzkiego serca, kiedy już zostało nią zarażone. Z tego to względu, towarzyszu Kurdakow, naszym wrogiem są wierzący, a nie religia. Z tego to względu nie nazywamy ich chrześcijanami czy osobami chodzącymi do cerkwi. Nazywamy ich
wierzącymi. Wierzą w duchu, a wykorzenić wiarę z ich serc to zadanie naprawdę trudne».

Byłem tym bardzo poruszony. Siedziba naszego klubu szkolnego w Borysewie mieściła się w zamkniętej cerkwi. Nietrudno pozamykać cerkwie. Teraz to zrozumiałem. Naszym zadaniem było przeszkodzenie zakorzenianiu się wiary w naszym narodzie, przede wszystkim w młodzieży i dzieciach. «Dziękuję, towarzyszu Azarow - rzekłem w imieniu moich ludzi. - To były bardzo pożyteczne zebrania. Nie mieliśmy pojęcia, jakie problemy stwarzają ci z pozoru nieszkodliwi ludzie»".

5. 1969 roku: krwawy chrzest!
Wkrótce dla grupy, której przewodził Siergiej, nadeszła pora misji specjalnej. Na początku były wtargnięcia do jakichś pokoików na zapleczach barów, gdzie grupki wierzących gromadziły się potajemnie na modlitwie; lub ataki na domy stojące samotnie gdzieś na peryferiach miasta, gdzie zbierało się kilka osób, żeby czytać Biblię albo przepisywać jakieś modlitwy, przekazywane następnie innym. Byli to ubodzy i skromni ludzie, atakowani znienacka przez stado wilków, po których pozostawały im sińce i pokrwawione twarze. Lecz ci ludzie trwali przy swoim, bo wiara umacnia się pośród prześladowań!

Wszakże w sierpniu 1969 roku nadarzyła się niezwykła okazja. Jeden ze „zdrajców" (niestety, ci są zawsze... od czasów Judasza!) doniósł, że w lesie, nad rzeką Awacze, mniej więcej 56 kilometrów na północ od Pietropawłowska, odbędzie się zebranie wierzących. Informator powiedział też, że przewidziany jest chrzest kilkorga młodych ludzi. Kąsek był rzeczywiście łakomy!

Siergiej przestudiował mapę okolic i wszystko dokładnie przygotował.
Zgromadzenie modlitewne miało się rozpocząć o godzinie 16, ale oddział młodych policjantów udał się na miejsce już o godzinie 9 rano. Ukryli samochód, w ustronnym miejscu rozbili obóz i zdrowo popili, a następnie, około drugiej po południu, dobrze zamaskowani, stanęli na czatach wypatrując fatalnej chwili. I ta chwila nadeszła! Na ścieżce pojawiła się nagle grupa chrześcijan, kierując się w stronę rzeki i modląc się z cicha: niektórzy ubrani na biało, a wszyscy młodzi. Siergiej opowiada o tym następująco:

„Obserwując grupę wierzących zgromadzonych przy wodzie, naliczyłem siedmioro ubranych na biało. Partia mówiła nam, że religia nie znajduje posłuchu u młodych. Lecz to kłóciło się z widokiem, jaki miałem w tej chwili przed oczyma, oraz z tym, co mogłem zobaczyć także przy innych okazjach. Irytowało mnie to i w pewien sposób wprawiało we wściekłość.

Wasyl Litowczenko, przywódca grupy, wygłosiwszy kilkuminutowe przemówienie i odczytawszy coś z jakiejś książki, zaintonował pieśń, którą grupa podjęła. Starałem się zrozumieć słowa, lecz nie udało mi się. Domyśliłem się, że pieśń miała coś wspólnego z
Bogiem, bo to było jedyne słowo, jakie kilka razy usłyszałem. Kiedy kończyli śpiewać, Litowczenko zaczął wchodzić do rzeki, a za nim pojedynczo siedmioro wierzących w bieli. Szli, dopóki woda nie sięgnęła im do brzucha. Pozostali zatrzymali się na brzegu
rzeki i śpiewali, przytłumionym głosem. Słońce mocno prażyło, a las zalegała cisza, jeśli pominąć cykanie świerszczy. Z dołu dochodziło szemranie rzeki. Chcąc nie chcąc dostrzegałem piękno i spokój tej sceny.

Lecz oto nadeszła chwila rozpoczęcia akcji. Moi ludzie czekali skuleni i gotowi do działania. Nagle zerwałem się i krzyknąłem: «Uwaga, idziemy! Marsz!».
W jednej chwili moi ludzie wyskoczyli zza krzaków, rzucili się w dół ze wzgórza wyciągając pałki i w pełnym biegu wypadli na piaszczysty brzeg. Wpadliśmy w środek grupy przerażonych wierzących i zaczęliśmy ich bić, aż pod ciosami naszych pałek
poupadali w wodę. Po naszym pierwszym ataku ani jeden nie trzymał się na nogach.
Rzuceni w wodę i zesztywniali z osłupienia usiłowali płynąć, lecz my doganialiśmy jednego po drugim".

Widok mroził krew w żyłach: pastora Wasyla Litowczenkę, który padł pod ciosami pałek (roztrzaskały mu czaszkę!) nurt rzeki uniósł daleko; kobiety zostały rozebrane do naga, wrzucone do wozu i wyładowane na komendzie policji. Na noc zamknięto je w
wielkiej sali, gdzie gromadzono groźnych pijaków, zbieranych na ulicach.
Ten widok wzbudzał mdłości i sam Siergiej czuł obrzydzenie, lecz teraz nie mógł zrezygnować z wyznaczonej mu roli. Chyba że...

6. Piękna „religiozniczka"
Jest rok 1970, rok, w którym pewne spotkanie wywarło na Siergieju Kurdakowie piorunujące wrażenie i otworzyło mu oczy na fascynującą tajemnicę wiary w Chrystusa.
Narzędziem Boga okazała się pewna dziewczyna o imieniu Natasza! Wszystko odbyło się jak zwykle: Siergiejowi oznajmiono o kolejnej akcji policyjnej w jakimś domu, gdzie miała się gromadzić na modlitwę grupa wierzących. Zebrał więc swoją osławioną grupę bojową i po zapadnięciu zmroku udali się pod wskazany adres, ulica Okeanskaja numer 66.

Siergiej Kurdakow tak opisuje wydarzenia tego wieczora:
„Wziąłem rozbieg i walnąłem ramieniem w drzwi, które się otworzyły. Wewnątrz było piętnaścioro wystraszonych ludzi, którzy na kolanach modlili się i śpiewali. Patrzyli na nas z przerażeniem. Zdali sobie sprawę z tego, co się stało, i na ich twarzach malowało się zaskoczenie przemieszane ze strachem. Niektórzy wciąż się modlili, a troje lub czworo bez zająknienia śpiewało. «Cóż za niesłychani ludzie!», pomyślałem. Podziwiałem ich odwagę, lecz jednocześnie wprawiała mnie ona w prawdziwą furię. Krzyknąłem:
- Co wy robicie?
- Modlimy się - odpowiedział jeden z nich.
- Do kogo?
- Do Boga.
- Boga nie ma, durnie - wrzasnąłem.
- Nie wiecie o tym? Modlicie się do czegoś, czego nie ma. Gdzie jest teraz Bóg? Powiedzcie Mu, żeby wam pomógł!
Popychaliśmy ich i potrącali, rozgrzewając się przed atakiem. Potem jeden z moich ludzi potrząsnął znienacka pałką i rozpoczęła się walka. Biliśmy, okładali pałkami i kopali. Wkrótce twarze tych biedaków ociekały krwią!".
W pewnej chwili Wiktor, jeden z najagresywniej szych ludzi z grupy Siergieja, dostrzegł śliczną dziewczynę, która starała się uciec do drugiego pokoju: schwycił ją i mocno uderzył. Obserwującego tę scenę Siergieja zachwyciła uroda dziewczyny.
Zażądał, by mu pokazała papiery. Nazywała się Natasza Żdanowa.

Tymczasem akcja dobiegła końca i grupa powróciła na komendę, prowadząc dwu aresztowanych mężczyzn. Jeden z nich miał jeszcze tyle siły, by powiedzieć: „Nie jesteśmy aż tak głupi i wiemy, że są pośród nas szpiedzy. Ale stoi przed nami wielkie zadanie wzywania ludzi do Boga. Uważamy, że nasze zadanie dzielenia się wiarą z innymi jest ważniejsze niż nasze bezpieczeństwo".
Siergiej skomentował to słowami: „Jacyż to durnie, ci wierzący!". Jego myśl krążyła jednak wokół dziewczyny pobitej przez Wiktora: dlaczego taka śliczna dziewczyna twierdzi, że jest wierząca i naraża się na tak poważne niebezpieczeństwo?

Trzy dni potem ta sama grupa bojowa znowu udała się na akcję, wkraczając do innego, wskazanego im domu. I tu... zaskoczenie: była tam znowu Natasza, która już po paru dniach znów modliła się i narażała na ryzyko! Dlaczego? Wszyscy zauważyli tę niespodziewaną obecność i postanowili dać nauczkę dziewczynie, by ją zniechęcić do udziału w tych niegodnych jej spotkaniach. Siergiej też rzucił się na Nataszę, która runęła na podłogę przygryzając sobie dolną wargę, by zdławić krzyk: krew zaczęła jej spływać po brodzie. Szkoda takiej ładnej buzi!
Przywódca grupy modlitewnej został aresztowany i zaprowadzony na komendę policji. Nazajutrz przesłuchiwał go komendant, prostacki typ o nazwisku Nikiforów. Siergiej uczestniczył w przesłuchaniu.
Nikiforów zapytał: „Wierzysz w Boga?". Odpowiedź padła bez zwłoki: „Tak!".
Nikiforów odparł: „Czyś ty zgłupiał?!". Na to młody wierzący: „Wy nigdy nie
zrozumiecie, dlaczego ja wierzę ani w co wierzę, bo tego, w co wierzę, nie potrafię dokładnie wam wytłumaczyć. Wierzę w Boga, bo On żyje i mieszka w moim sercu".
Nikiflrow wrzasnął: „Milcz!". Po czym wezwał strażnika, który odprowadził młodego więźnia do celi. Później został skazany na wiele lat robót przymusowych. Tymczasem Siergiej usiłował wytropić piękną Nataszę i wyperswadować jej chodzenie na zebrania wierzących. Kazał ją wezwać do komendy policji i ku swemu wielkiemu zdziwieniu stwierdził, że dziewczyna zdecydowanie trzyma się wiary. Odważyła się powiedzieć: „Dlaczego nie mogę być wierząca? Kim wolelibyście żebym była: alkoholiczką... czy prostytutką?". Siergiej nie potrafił odpowiedzieć, ale upomniał dziewczynę, że może mieć wielkie kłopoty, jeśli będzie dalej iść tą drogą.

7. Trzecie spotkanie: niewiarygodne zdarzenie!
Mniej więcej tydzień później Siergiej otrzymał wezwanie do komendy głównej policji na kolejną akcję przeciwko nielegalnej grupie wierzących. Posłuchajmy jego słów, zachowujących całą świeżość przeżyć świadka: „Gdy dotarliśmy na miejsce zebrania, rozstawiłem, jak zwykle, czujki i zablokowałem ulicę. Kiedy wszystko było gotowe, wpadliśmy do domu, gwałtownie wymachując pałkami.
Zaskoczeni i przerażeni wierzący zaczęli uciekać na wszystkie strony, starając się uchronić od gradu uderzeń. Pokój był niewielki i teraz, kiedy do ośmiorga wierzących doszło nas sześciu, było naprawdę tłoczno. Rozległy się wrzaski i krzyki, podniósł się okropny hałas. W tym momencie mignęła mi przed oczami jakaś znajoma twarz i... nie, nie mogłem w to uwierzyć! To znowu była ona, Natasza Żdanowa!

Zauważyło ją też kilku moich ludzi. Aleksy Guliajew zwrócił się w jej stronę z twarzą wykrzywioną nienawiścią i uniósł pałkę nad jej głową. Lecz nagle stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Między Nataszę a Aleksego wskoczył bez żadnego ostrzeżenia Wiktor, stając twarzą w twarz z Aleksym.
- Zjeżdżaj stąd! - wrzasnął rozwścieczony Aleksy. Wiktor ani drgnął. Podniósł pałkę i rzekł groźnie: - Aleksy, ostrzegam cię, nie dotykaj jej! Niech nikt jej nie dotyka! Słuchaliśmy w osłupieniu. To było coś nieprawdopodobnego. Wiktor, jeden z moich najbrutalniej szych ludzi, ochraniał wierzącą!
- Cofnij się! - zawołał Aleksy. - Cofnij się, bo pożałujesz.
Wiktor zasłonił skuloną na podłodze Nataszę. Aleksy ze złością krzyknął: - Acha,
chcesz ją mieć dla siebie, tak?
- Nie - wrzasnął znów Wiktor. - Ona ma coś, czego my nie mamy! Nikt jej nie
dotknie! Nikt!
Musiałem włączyć się w to jak najprędzej. Aleksy, ze swoim gwałtownym
usposobieniem, był gotów się bić.
- Aleksy, popatrz - zawołałem, wskazując na innego wierzącego, który usiłował
uciec. - Łap go!
Aleksy odwrócił się i schwytał go. Odetchnąłem z ulgą. Wiktor cały czas stał z
rozłożonymi nad Nataszą rękami, stawiając czoło Aleksemu lub komukolwiek innemu,
kto zbliżyłby się do niej na krok. Natasza podniosła się i stanęła za plecami Wiktora nie
pojmując, co się stało. Nie takiego potraktowania spodziewała się po mojej grupie.
Dałem jej znak skinieniem głowy i kazałem wyjść. Odwróciła się i wyszła. Dałem znak
wartownikom, żeby pozwolili jej przejść.

To jeden z nieczęstych przypadków w mym życiu, kiedy byłem głęboko poruszony.
Natasza coś miała! Była bestialsko bita. Była upominana i zastraszana. Przeżyła
niewymowne cierpienia, lecz znowu tu była. Uderzyło to nawet Wiktora, który uznał jej
niezwyczajność. Ona miała coś, czego my nie mieliśmy. Chciałbym pobiec za nią i
zapytać: «Co to jest takiego?».
Chciałbym porozmawiać, lecz ona już sobie poszła. Ta bohaterska chrześcijańska
dziewczyna, która tyle wycierpiała przez nas, wzruszała mnie, a jednocześnie
wprawiała w głębokie zmieszanie.

Wkrótce potem Natasza wyjechała z Kamczatki i wróciła do siebie, na Ukrainę. Kpiny
i szyderstwa współtowarzyszy pracy czyniły jej życie nie do wytrzymania.
Wysłałem do Komsomołu w jej ojczyźnie, Ukrainie, jej akta osobowe oraz
szczegółowe sprawozdanie z jej życia jako wierzącej.
Jej wyjazd napełnił mnie jakimś dziwnym smutkiem. Po raz pierwszy uświadomiłem
sobie, że wierzący nie muszą być takimi głupcami i wrogami, za jakich ich uważałem.
Natasza zburzyła wszystkie moje poglądy na temat wierzących".

8. Stronica Ewangelii jest... promieniem światła!
W lipcu 1970 roku Siergiej, siedząc spokojnie w poczekalni komendy policji razem z
kilkoma ze swych zaufanych ludzi, oczekuje, jak zwykle, na wiadomość o jakichś
działaniach wierzących, które należy zdusić w zarodku.
By skrócić czas oczekiwania, postanawia zrobić trochę miejsca w suterenie
przeznaczonej dla pijanych, gdzie uzbierało się mnóstwo rzeczy zarekwirowanych wierzącym.
Wspomina to w ten sposób:
„Powiedziałem Władimirowi Zielenowowi, żeby poszedł ze mną. Zeszliśmy po
schodach do chłodnej izby wytrzeźwień. Tego dnia nie było tam ani jednego pijanego. W
kącie, obok dużego żelaznego pieca, stały trzy wielkie drewniane skrzynie. Dwie z nich
wypełnione były skonfiskowanymi papierami.
- Rozpal ogień! - rzekłem do Władimira. Wsunął kilka kartek, zapalił zapałkę i
przytknął ją do papieru. Żelazne drzwiczki pieca pozostawiliśmy otwarte i zaczęliśmy
wrzucać w ogień zapisane ręcznie kartki. Pomimo płonącego ognia w pokoju nadal było zimno więc postanowiłem rozgrzać się szklaneczką.
Poprosiłem Władimira, żeby przyniósł coś do wypicia, a sam podrzucałem kartki, garść
po garści, do ognia. Patrzyłem jak płoną i myślałem, że takie śmieci mogą się przydać
tylko do tego.

«Co ci młodzi widzą w tym świństwie?». Znowu myślałem o Nataszy. Nagle
poczułem gwałtowną ciekawość. Wracając ciężarówką na komendę, często, pchany
ciekawością, rzucałem pobieżnie okiem na te pisma. Usiłowałem też je czytać, lecz nigdy
nie mogłem się doszukać żadnego sensu. Trafiałem na jakieś opowieści o kimś lub coś w
tym rodzaju. Dla mnie było to jak jakakolwiek inna książka historyczna, tyle że o wiele
mniej interesujące. Teraz jednak, pozostawszy sam, jako że Władimir poszedł po
wódkę, poczułem chęć dowiedzenia się, co takiego widziała w tych pisemkach Natasza i
inni młodzi ludzie. Podniosłem jedną z broszur i zacząłem czytać.

Był to napisany ręcznie rozdział XI Ewangelii św. Łukasza. Brakowało w nim kilku
linijek. Pomyślałem, że był pisany z pamięci i że piszący zapomniał kilku zdań, więc
pozostawił puste miejsce do wypełnienia później. Przeczytałem kilka słów. Było to coś
jakby modlitwa lub coś podobnego. Gdy tak się temu przyglądałem, usłyszałem kroki
Władimira. Wyrwałem pospiesznie parę zapisanych stron i wepchnąłem je do kieszeni.
- No, przyniosłem - oświadczył Władimir wchodząc z flaszką wódki.
Wypiliśmy po parę łyków, wrzuciliśmy w ogień pozostałe nielegalne pisma
chrześcijańskie, zamknęliśmy drzwiczki pieca i poszliśmy na górę.

Tego wieczoru, gdy tylko nadarzyła się okazja, leżąc w łóżku w Akademii Morskiej
wyciągnąłem te kartki i znowu zacząłem je czytać. Jezus przemawiał i uczył kogoś, jak
trzeba się modlić. Bardzo mnie to zaciekawiło i czytałem dalej. Nie był to z pewnością
materiał wywrotowy. On uczył, jak stać się lepszym i jak przebaczać temu, kto ci zrobił krzywdę.
Nieoczekiwanie słowa te, z kartki, weszły do mego serca. Czytałem dalej, zafascynowany
słowami Jezusa. To było coś całkowicie odmiennego od tego, czego się spodziewałem.
Moja niezdolność rozumienia, która przesłaniała mi oczy jak opaska, zniknęła i słowa te
głęboko we mnie przenikały. Zdawało mi się, jakby ze mną w pokoju był ktoś, kto
wyjaśnia mi ich sens. Wywierały one na mnie głęboki wpływ. Przeczytałem je
kilkakrotnie, potem usiadłem, żeby pełen zachwytu, przemyśleć je i zawołałem: «A więc
to w takie rzeczy wierzyła Natasza!».

Te słowa zawładnęły mym sercem. Czułem się zmieszany i niepewny, jak ktoś idący
nieznaną mu drogą. Raz po raz odczytywałem te linijki, potem je odłożyłem, ale one
wciąż powracały mi w pamięci. Te słowa uczyniły z Nataszy lepszą osobę i skłoniły ją do
pomagania innym. Te słowa prześladowały mnie. Uczucie to było dla mnie czymś
zupełnie nowym.

Te zdania, wypowiedziane przez Jezusa, towarzyszyły mi w nadchodzących dniach i
tygodniach. Choć bardzo się starałem, nie potrafiłem się od nich uwolnić. Pragnąłem,
bym ich był nigdy nie czytał. W moim życiu wszystko było dokładnie uporządkowane,
ale te słowa coś we mnie zmieniły. Doświadczałem uczuć, jakich nigdy wcześniej nie
doświadczałem. Nie potrafiłem ich wytłumaczyć ani zrozumieć. Zachowałem te kartki i
przez wiele tygodni raz po raz je odczytywałem. Zdołałem je zrozumieć tylko częściowo,
reszta pozostawała niejasna. To było tak, jakby się stało na brzegu morza, pośród
skłębionych chmur, i wyciągało rękę. Wiesz, że tam jest coś, czego chcesz dotknąć,
schwycić, poznać. Lecz to coś wymyka ci się. Widzisz jedynie kłębiące się chmury.
Jeszcze żywe było we mnie coś głębokiego, jakaś malusieńka iskierka
człowieczeństwa. Życie, jakie wiodłem, nie było takie, jakie chciałem wieść. Bicie starych kobiet to nie było życie, o jakim marzyłem od dzieciństwa. Z całego serca wierzyłem w moją pierwszą religię, w komunizm, i oddałem się jej bez zastrzeżeń. To była pierwsza rzecz, w którą uwierzyłem, od kiedy odkryłem ją w Borysewie. Lecz teraz tamta wiara więdła, podkopana przez
rzeczywistość życia, którą poznałem. Jednak miejsca mojej starej wiary nie zajęło
dotychczas nic, co by mnie zadowalało.

Pod koniec lipca, kiedy wciąż jeszcze znajdowałem się w stanie takiego chaosu
umysłowego, otrzymałem urlop wojskowy. Wyjechałem samolotem z Kamczatki na
zachód, do Nowosybirska. W czasie podróży uznałem, że nie mogę tak dłużej żyć. Nie
miałem najmniejszego pojęcia, jak mógłbym zmienić swe życie; wiedziałem jedynie, że
jakoś muszę to zrobić. Postanowiłem uciec z Rosji i porzucić ten rodzaj życia. Coś mnie
do tego pchało i przymuszało".

9. Niewidzialna ręka
W październiku 1970 roku kolejne zdarzenie wstrząsnęło i tak już wzburzoną duszą
Siergieja Kurdakowa. Na rozkaz Nikiforowa udał się ze swoimi ludźmi, by dać nauczkę
kolejnej nielegalnej grupie wierzących... lecz oto wydarzyło się coś absolutnie
niespodziewanego. Posłuchajmy, co na ten temat mówi Siergiej:
„Ledwo moi ludzie zabrali się do dzieła, kiedy dały się słyszeć przejmujące krzyki.
Nacisnąłem przycisk w pałce, skracając jej długość tak, żeby było można lepiej nią
wywijać w tym ciasnym pokoju. Poszły w ruch pięści i pałki, a od wrzasków wierzących spowodowanych strachem i bolesnymi ciosami prawie pękały w uszach bębenki.

Pod ścianą zobaczyłem jakąś starszą kobietę. Na jej twarzy malowało się
przerażenie, a wargi szeptały modlitwę. Nie mogłem zrozumieć słów z powodu hałasu.
To, że się modliła, wprawiło mnie we wściekłość i uniosłem pałkę, żeby ją uderzyć. Ona
zaś, widząc, że robię zamach, aby zadać jej cios, zaczęła modlić się głośno. Przez chwilę,
bardziej z ciekawości niż z jakiegoś innego powodu, wsłuchiwałem się w słowa jej
modlitwy. I tak stojąc ze wzniesionym ramieniem, gotów uderzyć pałką w jej nieosłoniętą
głowę, usłyszałem słowa: «Boże, przebacz temu młodzieńcowi. Wskaż mu
właściwą drogę. Otwórz mu oczy i dopomóż. Przebacz mu. Boże».

Stałem oszołomiony. Dlaczego ona prosi o pomoc dla mnie, zamiast prosić o nią dla
siebie? Przecież to ona za chwilę otrzyma śmiertelny cios! Byłem zły, że to ona, takie nic,
modli się za mnie, Siergieja Kurdakowa, przewodniczącego Komsomołu. W porywie
złości jeszcze mocniej ścisnąłem pałkę, żeby uderzyć ją w głowę. Z całych sił
wymierzyłem cios zdolny ją zabić na miejscu. Zacząłem obracać ramieniem. Lecz w tym
momencie przytrafiło mi się coś nieprawdopodobnie dziwnego. Nie umiem tego opisać.
Ktoś schwycił mnie za przegub i odciągnął do tyłu. Przeraziłem się. Poczułem ból. To nie
było przywidzenie. Coś naprawdę tak zacisnęło mi się na przegubie, że aż czułem ból.
Pomyślałem, że może to któryś z wierzących i odwróciłem się gwałtownie, żeby go
uderzyć. Nie było nikogo!

Rozejrzałem się dokoła. Nikt nie mógł mnie uchwycić za ramię. A przecież ktoś mnie
uchwycił! Czułem jeszcze ból. Stałem bez ruchu, w szoku. Krew uderzyła mi do głowy.
Oblało mnie gorąco, zesztywniałem z przerażenia. To przekraczało moje pojęcie. Byłem
wstrząśnięty. Pałka wypadła mi z rąk i wybiegłem na dwór. Krew uderzała mi do głowy, miałem
zaczerwienioną i rozpaloną twarz. Po policzkach zaczęły mi spływać łzy.
O ile pamiętam, od czasu, gdy skończyłem cztery lata, płakałem tylko jeden raz. Nie
płakałem nawet wtedy, kiedy w szkole dyrektor brutalnie mnie pobił. Byłem zbyt
uparty, żeby płakać. Przysiągłem, że nikt nigdy nie zmusi mnie do płaczu. Płacz to
oznaka słabości. Lecz teraz, gdy uciekałem od tej zmory, płakałem. Prawdziwe łzy
żłobiły mi bruzdy na policzkach. Byłem wstrząśnięty, zagubiony. Stało się coś, czego nie
pojmowałem. Biegłem, szedłem i znowu biegłem, nie zdając sobie sprawy z tego, co
robię. Minęło wiele godzin. Pamiętam jedynie, że biegłem i płakałem. Kiedy wreszcie
przyszedłem do siebie, było już ciemno".

Po pewnym czasie Siergiej poprosił, by tymczasowo zwolniono go z pracy w
jednostce specjalnej tajnej policji: przełożeni usiłowali go przekonać, proponowali mu
przeniesienie do Akademii Policyjnej w Tomsku (najbardziej prestiżowej uczelni!), lecz
w końcu powrócił do Akademii Morskiej, gdzie w styczniu 1971 roku otrzymał dyplom
oficera radiotelegrafisty i jako podporucznik wstąpił do sowieckiej marynarki.
4 marca 1971 roku znajduje się na pokładzie łodzi podwodnej dokonującej zwiadu
na wodach Oceanu Spokojnego, w pobliżu Hawajów. 25 czerwca 1971 roku zostaje
przeniesiony z łodzi podwodnej na statek szpiegowski Iwan Serede, gdzie był potrzebny
radiotelegrafista. W sierpniu tego samego roku przenoszą go na inny szpiegowski statek
zwany Elegin.
Poczyniwszy dokładne przygotowania, Siergiej postanawia uciec ze statku
szpiegowskiego w nocy z 3 na 4 września 1971 roku: statek znajdował się kilka kilometrów od wybrzeża Kanady i ucieczka cudem się udała.

Siergiej uzyskał azyl polityczny w Kanadzie, a kiedy wkrótce, dzięki prasie i telewizji,
jego przypadek stał się znany, wiele osób zaofiarowało mu gościnę i pomoc.
Minęło kilka miesięcy wypełnionych spotkaniami i wywiadami, ale on myślał tylko o
jednym i tak o tym napisał w swym dzienniku:

„Moim celem było odnalezienie Boga. Lecz w jaki sposób? Gdzie? Nic o Nim w
praktyce nie wiedziałem i nie znałem żadnego z Jego sług, z którymi mógłbym o Nim
porozmawiać. Lecz w centrum Quebecu spostrzegłem jakiś duży kościół. Był to kościół
katolicki św. Anny, do którego postanowiłem zajść. «Skoro to kościół, może tam znajdę
Boga», pomyślałem.

Wszedłem więc, nie bardzo wiedząc, co dalej powinienem zrobić. Weszło też parę
innych osób i postanowiłem robić to, co one. Ludzie ci podeszli do przodu i przyklęknęli.
Uczyniłem to samo. Przyglądałem się im uważnie, chcąc wiedzieć, co dalej czynić.
Zaczęli się modlić i ja też, lecz nie wiedziałem, co mam mówić, a ponadto czułem się w
domu Bożym nie na miejscu, niegodny by tam być. W Rosji biłem i zabijałem
wierzących. Rozpędziłem ponad sto pięćdziesiąt potajemnych zgromadzeń
modlitewnych. Paliłem Biblie. Znęcałem się nad starymi kobietami i nad wieloma
wierzącymi. Byłem niegodny, by przebywać w domu Bożym. A jednak odczuwałem pokój
w sercu i dziękowałem Bogu.

Coś jednak dręczyło moje serce. Zdawało mi się, że jestem jak ktoś, kto szuka chleba i
nie może go znaleźć. Wiedziałem, że w tym pięknym kościele jestem bardzo blisko Boga,
lecz pragnąłem być jeszcze bliżej Niego. Odczuwałem piękno, pokój, ulgę po jakimś
zdjętym ciężarze. Pragnąłem doświadczać tego uczucia w jeszcze większym stopniu.
Jeśli to był dar od Boga, pragnąłem go z wszystkich sił. Po trzech godzinach modlitwy czułem, że otrzymałem pomoc, lecz moje serce szukało jeszcze czegoś więcej, czegoś, co posiadali wierni Kościołów działających potajemnie. Pragnąłem mieć to, co miała Natasza".

Pewnego dnia jednak, kiedy Siergiej Kurdakow wychodził ze stacji metra Dundes
West w Toronto, podeszło do niego trzech potężnie zbudowanych mężczyzn. Jeden z
nich powiedział do niego bezbłędną angielszczyzną:
- Kurdakow, lepiej żebyś dla swojego dobra trzymał gębę na kłódkę, bo może ci się
zdarzyć jakiś śmiertelny wypadek. Pamiętaj: zostałeś ostrzeżony!
Siergiej Kurdakow nie przestał mówić i... 1 stycznia 1973 roku znaleziono go
zastrzelonego w jego pokoju... tak, jak to zapowiedzieli nieco wcześniej trzej tajemniczy
mężczyźni.

Teraz jednak Siergiej Kurdakow spotkał Jezusa! W Ewangelii znajdują się słowa,
które stanowią doskonały komentarz do jego wzruszającego przypadku: A mówię wam,
przyjaciołom moim: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem już nic więcej
uczynić nie mogą" (Łk 12,4).
Te dodające otuchy słowa sąsiadują z tamtą stronicą Ewangelii przepisaną ręcznie,
którą zdumiony i poruszony Siergiej czytał pewnej lipcowej nocy 1970 roku. Czyż nie
jest to coś więcej niż zwykły zbieg okoliczności?

10. [Oczy] Pana patrzą na świat!
Psalm 11 wypływa z serca człowieka, który doświadcza goryczy prześladowań i
widzi wokół siebie mrok podłości, zalewający wszelką jasność; człowieka słyszącego
pełen sarkazmu głos ludzi przebiegłych, którzy w każdym czasie prowokują
sprawiedliwego mówiąc doń: „Czy nie widzisz, że niby ptak ulatujesz w górę?".
Wtedy sprawiedliwy zanurza się w nieprzebrane tonie swej wiary i chwyta się
pewności, która jak pochodnia rozświetla mrok ludzkiej podłości: „Oczy Pana patrzą na
świat, powieki Jego badają synów ludzkich!".
Jak wspaniała jest świadomość, że Bóg nie rozprasza się, nie odwraca się w inną stronę, nie traci z pola widzenia ludzkich dziejów, a zwłaszcza dziejów człowieka prawego!

Spróbujmy przeczytać Psalm 11, mając przed oczami doświadczenie Siergieja Kurdakowa:

Do Pana się uciekam; dlaczego mi mówicie:
„Niby ptak uleć na górę!"
Bo oto grzesznicy łuk napinają,
kładą strzałę na cięciwę,
by w mroku razić prawych sercem.
Gdy walą się fundamenty,
cóż może zdziałać sprawiedliwy?

Pan w świętym swoim przybytku,
Pan ma tron swój na niebiosach.
Oczy Jego patrzą.
Jego wzrok bada synów ludzkich.
Pan bada sprawiedliwego i występnego,
nie cierpi Jego dusza tego, kto kocha nieprawość.

On sprawi, że węgle ogniste i siarka będą padać
na grzeszników; palący podmuch wiatru będzie udziałem ich kielicha.
Bo Pan jest sprawiedliwy, miłuje sprawiedliwość; ludzie prawi zobaczą Jego oblicze.

Teraz Siergiej Kurdakow może z nieba wołać razem ze wszystkimi prześladowcami, którzy się nawrócili i przeszli na stronę prześladowanych:
„Bo Pan jest sprawiedliwy, miłuje sprawiedliwość; ludzie prawi zobaczą Jego oblicze”.

Więcej świadectw w tej książce Angelo Comasstriego „Gdzie jest twój Bóg? Historie nawróceń XX wieku” - http://jednoczmysie.pl/wp-content/uploa ... asstri.pdf


19 maja 2018, 13:24
Zobacz profil
Zawodowiec
Avatar użytkownika

 REJESTRACJA23 sie 2009, 07:34

 POSTY        3657
Post Re: Świadectwa wiary
Jacek Krawczyk: Człowiek na Maksa – współczesny wzór świętości.

Obrazek

Na krótko przed przyjęciem sakramentu małżeństwa u Jacka rozpoznano chorobę nowotworową. Młodzi narzeczeni postanowili jednak trwać we wzajemnej miłości i zawarli ślub w kaplicy szpitala, w którym Jacek znalazł się w drodze na wyznaczone własne wesele w Katowicach. Niebawem zmarł, a dziś rozważane jest rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego Jacka Krawczyka.

Życie Jacka, urodzonego 18 sierpnia 1966 r. w małej miejscowości Palikówka koło Rzeszowa, było wypełnione zwykłymi sprawami dorastającego młodzieńca, który chciał być kimś wielkim i marzył o życiu prowadzącym do szczęścia. Wrażliwy na piękno odkrywane w przyrodzie i muzyce, rozwijał swoje talenty grając na pianinie, robiąc piękne fotografie wschodów słońca i współpracując z ornitologami w obserwowaniu życia ptaków.

Wykorzystując naturalną ciekawość świata, dobrze się uczył w szkole i z zapałem poznawał Boga, chętnie dyskutując na lekcjach religii. Ostatnią klasę szkoły podstawowej realizował w Rzeszowie, gdzie codziennie dojeżdżał pociągiem. Wykorzystując czas miedzy przyjazdem pociągu a początkiem lekcji, zaglądał do kościoła Matki Bożej Rzeszowskiej i modlił się przed zajęciami, a z czasem zaczął służyć do Mszy świętej. Zetknąwszy się z ludzkim cierpieniem, gdy jako wolontariusz chodził do domu rencistów w Rzeszowie, tak zaangażował się w pomaganie innym, że w tym dostrzegał swoje szczęście i życiowe zadanie. Rozeznając powołanie, postanowił zdawać egzamin na KUL na studia teologii dla świeckich i spotkał tam ludzi, którzy jeszcze bardziej zainspirowali go do wzrastania ku pełni człowieczeństwa.

Już jako siedemnastoletni chłopak w liceum swoimi uczynił słowa modlitwy świętego Brata Alberta ułożonej dla bł. Bernardyny Jabłońskiej, w której to modlitwie ofiarował swe życie Bogu: „Oddaję Panu Jezusowi moją duszę, rozum, serce i wszystko, co mam. Ofiaruję się na wszystkie wątpliwości, oschłości wewnętrzne, udręczenia i męki duchowe – na wszystkie boleści ciała i choroby. A za to nic nie chcę ani teraz, ani po śmierci, ponieważ tak czynię z miłości dla samego Jezusa. Amen”.

Zapalony miłością poszukiwał sposobów pomagania ludziom potrzebującym i uczył się tego od specjalistów. W tym celu pojechał do sióstr albertynek w Krakowie, by zapoznać się z metodami pracy z ubogimi. To właśnie tam mógł spotkać się z treścią powyższej modlitwy.

W liście do rodziców z okresu studiów w Lublinie napisał: „Moim jedynym marzeniem jest to, by stać się naprawdę człowiekiem. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe (por. Rdz 1,26), Bo być człowiekiem, to nie tylko głęboko jednoczyć się Bogiem, ale być bratem dla każdego drugiego człowieka. (Celowo użyłem «drugiego», a nie «innego»). Być człowiekiem, to spieszyć z pomocą bez względu na to, kim on jest. Być człowiekiem, to wyniszczyć (dosłownie!) siebie w miłości Boga i ludzi. Oddać nawet życie w kwiecie wieku.” By lepiej służyć innym, Jacek podjął starania, by dostać się na medycynę i zostać lekarzem. W tym celu przez rok pracował w pogotowiu ratunkowym, zyskując punkty w rekrutacji na studia medyczne.

Chciał być człowiekiem w pełni, co wyraził w innym liście do rodziców: „”Teraz już jestem pewien, że mam być lekarzem i teologiem, człowiekiem dającym z siebie maximum. Nie jestem nieszkodliwym wariatem, ale człowiekiem, który trzeźwo patrzy w przyszłość. Formacja teologiczna pozwoli mi siebie zorganizować i uodpornić, ale i uczulić od wewnątrz, medycyna skonkretyzuje działanie”.

Konkretność działania wyraziła się w różnych formach pomagania ubogim, chorym i uzależnionym. Jacek odwiedzał chore dzieci w szpitalu dziecięcym, wyciągał z melin pijaków i wspierał potrzebujących. Był bardzo pomysłowy w pozyskiwaniu funduszy i rzeczy do wspomagania ludzi ubogich. Między innymi przychodził do księdza Nagórnego i zwracał się do niego słowami: „Niech Ksiądz otworzy szafę z ubraniami i pokaże rzeczy, których Ksiądz nie używał od ponad roku, a ja je zabiorę dla moich biednych”.

Na krótko przed przyjęciem sakramentu małżeństwa u Jacka rozpoznano chorobę nowotworową, która spowodowała konieczność operacji i pobytu w szpitalach. Młodzi narzeczeni postanowili jednak trwać we wzajemnej miłości i zawarli sakramentalny związek w kaplicy szpitala, w którym Jacek znalazł się w drodze na wyznaczone własne wesele w Katowicach. Mężne znoszenie choroby wyraziło się w ufnym zawierzeniu Chrystusowi i dawaniu czytelnego świadectwa chrześcijańskiego przyjęcia cierpienia. Jacek pisał do swego promotora ks. prof. Janusza Nagórnego: „własną chorobę traktuję jako niecodzienną łaskę, do przyjęcia której byłem przygotowywany dość długo. Całe moje życie (i nie jest to przesadą) od samego początku było uczeniem mnie zaufania Bogu”.

Jacek Krawczyk zmarł 1 czerwca 1991 roku. Po jego śmierci ukazała się książka „W pół drogi” zbierająca świadectwa osób, które go znały. Rodzice Jacka założyli fundację jego imienia, która propaguje Jackowy styl służenia ludziom potrzebującym oraz gromadzi środki na stypendia dla biednych studentów angażujących się w pracę na rzecz innych.

Do siedziby Fundacji napłynęło wiele świadectw ukazujących szerokie oddziaływanie postaci młodego studenta z Palikówki i wyrażających głębokie przekonanie o jego świętości. Zgłoszona na KUL propozycja rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego spotkała się z uznaniem ks. bp. Jana Wątroby, biskupa rzeszowskiego i rozpoczęto prace przygotowawcze.

W bieżącym roku ukazała się książka autorstwa niżej podpisanego, zatytułowana „Człowiek na maksa”, która przedstawia koleje życia i duchową sylwetkę polskiego kandydata na ołtarze. Przedstawiona w niej postać dążącego do świętości studenta KUL fascynuje i zachęca do podążania jego śladami.

26 lipca 2019 | Andrzej Derdziuk
https://ekai.pl/jacek-krawczyk-czlowiek ... swietosci/

____________________________________
Videtur et hoc mihi Platforninem non debere esse
Poza tym uważam że Platformę należy zniszczyć
/Katon starszy/


27 lip 2019, 09:48
Zobacz profil
Specjalista
Własny awatar

 REJESTRACJA04 lis 2018, 19:30

 POSTY        429
Post Re: Świadectwa wiary
Torturowana i gwałcona przez dżihadystów nie wyparła się Jezusa

Obrazek

26-letnia Amerykanka Kayla Mueller dała w niewoli u dżihadystów przykład prawdziwego bohaterstwa.
Jej historię opisał chnnews.pl, powołując się na "ChristianPost" i agencję AP.

Kayla była pracownicą humanitarną w szpitalu Lekarzy Bez Granic w syryjskim Aleppo.
Ona i jej chłopak zostali w 2013 r. schwytani przez ISIS. Mężczyzna został wypuszczony po 20 dniach bicia i przesłuchań.

Kayla pozostała w niewoli. Była torturowana, gwałcona i nękana słownie ciężej niż jej współwięźniowie.
Została też zmuszona do poślubienia wysoko postawionego dżihadysty.
Mimo to znajdowała siłę, by pocieszać inne przetrzymywane wraz z nią osoby.

Duński fotograf Daniel Rye Ottosen opowiedział, jak terrorysta, znany jako Dżihadi John,
pochwalił Amerykankę za to, że  rzekomo przeszła na islam.
- Nie, nie przeszłam - głośno zaprotestowała Kayla.
Ottosen przyznał, że sam nie miałby dość odwagi, by tak "postawić się" strażnikowi.

Mueller miała też możliwość dołączenia do uciekających, ale odrzuciła tę propozycję.
Tłumaczyła, że jej udział zmniejszyłby szanse współtowarzyszek, bo dżihadyści szczególnie zaciekle szukaliby jej jako Amerykanki.

W lutym 2015 r. ISIS wysłało zdjęcia martwego ciała Kayli Mueller zawiniętego w całun.
Dżihadyści twierdzą, że kobieta zginęła w nalocie jordańskiego lotnictwa na pozycje Państwa Islamskiego.

https://www.gosc.pl/doc/3443756.Torturo ... sie-Jezusa


Są świadkowie i dowody na to, że została zamordowana.

Obrazek

Lider Państwa Islamskiego Abu Bakr al Baghdadi przyznał się do gwałcenia pojmanej przez jego ludzi Amerykanki.

Kayla Mueller was captured by ISIS in Syria two weeks before her 25th birthday.
A volunteer with Syrian refugees, her family confirmed her death at the hands of ISIS and released this letter.
Kayla Mueller Part 1: The Video That Changed Everything
https://www.youtube.com/watch?v=o43A1f0Cazg

New Video of ISIS Hostage Kayla Mueller
1 944 317 wyświetleń
https://www.youtube.com/watch?v=gXDiBAQ2kvE

ISIS Hostage Kayla Mueller's Courage in Captivity
https://www.youtube.com/watch?v=UdihEZr6fyQ

Childhood friend: Kayla Mueller 'was joy'
https://www.youtube.com/watch?v=z5pCPjF1diM

Kayla Mueller's boyfriend shares rescue attempt
https://www.youtube.com/watch?v=oZLZHQIwtC8

ISIS Captive Kayla Mueller's Final Letter To Her Family
https://www.youtube.com/watch?v=AMpCUKwRf4o

ISIS Leader Sexually Abused American Hostage Kayla Mueller
https://www.youtube.com/watch?v=PL6sOSo67pY

ISIS emailed photos of Kayla Mueller's body to her parents
https://www.youtube.com/watch?v=tRO-R3llKy0

Tragic end for ISIS hostage Kayla Mueller; A reflection on Kayla Mueller's shining spirit
https://www.youtube.com/watch?v=AhSo7I9-LPg


28 paź 2019, 17:23
Zobacz profil
Specjalista
Własny awatar

 REJESTRACJA05 gru 2006, 08:01

 POSTY        396
Post Re: Świadectwa wiary
Od 1 listopada br. w kinach można obejrzeć film "Nieplanowane". Oglądałem go wczoraj i polecam każdemu wierzącemu i niewierzącemu, każdemu przeciwnikowi i zwolennikowi aborcji (mordu), a także osobom, którym obojętne jest to czy i jak zabijane są najmłodsze dzieci. W 2018 r. w wyniku aborcji uśmiercono na całym świecie niemal 42 miliony dzieci. Dla porównania - przez sześć lat II Wojny Światowej jej ofiarą padło wg różnych szacunków od 35 do 60 mln ludzi.

Nie jest to zwyczajny film, bo i temat nie jest zwyczajny. Kilka scen daje po szczęce i porusza serce. Grzech aborcji jest grzechem wołającym o pomstę do Boga i ten film jest filmem wołającym o opamiętanie, o pomoc dla kobiet skłaniających się do zabicia własnego dziecka, o odkłamanie sprawy największej rzeźni ludzkiej współczesnego świata - „klinik” Planet Parenthood. Nie mam wątpliwości, że PP jest współczesną wersją oddziałów Heroda dokonujących rzezi niewiniątek, jest organizacją, którą kierują ludzie mniej lub bardziej świadomie oddani szatanowi - ojcu kłamstwa, ludobójstwa, sprzeciwu wobec Boga.

Na nasze szczęście, nie ma grzechu, z którego nie mógłby nas podźwignąć Jezus Chrystus, choć musimy mieć od początku w tym swój udział poprzez choćby minimalny szczery akt woli (chęci odmiany życia, wyrażenia żalu). Jeśli nawracają się lekarze-aborterzy mający na sumieniu dziesiątki tysięcy zabitych własnoręcznie dzieci, właściwie powinno się pisać lekarze-egzekutorzy (w tym wątku jest historia Stojana Adasevicia – jeden z wpisów z 2016 r.), to dlaczego nie mogłaby nawrócić się szefowa ośrodka aborcyjnego, jednej z "klinik" organizacji Planet Parenthood? Dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych.

Abby Johnson sama również, niestety, dokonała aborcji swoich dwóch pierwszych dzieci (obecnie z mężem mają 8 dzieci). Tym bardziej jest przez to uwidoczniona Boża miłość i miłosierdzie – dla każdego, kto zechce przyjąć Pana Jezusa do swego serca. Właściwie o nawróceniu samej Abby można teraz przeczytać w wielu miejscach, więc chciałbym zwrócić uwagę na dwie osoby grające w tym filmie: Ashley Bratcher (rola Abby Johnson) i dr. Anthony Levatino (lekarz-egzekutor).


Fragment tekstu Johna Burgera z portalu Aleteia dot. tej aktorki:

Już na planie Bratcher gorączkowo uczyła się dialogów, ale też próbowała zdobyć dodatkowe informacje o granej przez siebie postaci. Wkrótce zadzwoniła do niej matka. Aktorka nie chciała mówić o filmie, w którym gra – wiedziała, że jej mama dokonała kiedyś aborcji i obawiała się, że to otworzy stare rany. Jakież było zdziwienie Bratcher, kiedy powiedziała matce o roli w „Nieplanowanym”, a ta wyznała:

Ashley, muszę powiedzieć ci coś, o czym nigdy nie mówiłam. Kiedy miałam 19 lat, ponownie pojechałam do kliniki aborcyjnej. Wywołali mnie, byłam badana przez pielęgniarkę w zaawansowanej ciąży. Nagle poczułam się niedobrze, wiedziałam, że nie mogę tego zrobić. Wstałam i wyszłam. Zdecydowałam, że… cię urodzę.

Ta informacja była wstrząsająca dla Ashley. Aktorka wyznała:

Poczułam się oszołomiona. Nigdy nie dowiedziałabym się o tym, gdybym nie przyjęła roli w filmie o Abby Johnson. To było dla mnie potwierdzenie, że Bóg ma dla nas plan od poczęcia. Moja historia zatoczyła koło, początkowo nie widziałam sensu w zagraniu Abby. Moja mama zdobyła się na odwagę, by wyznać mi prawdę, jest więc oczywiste, że dotknęła jej ręka Boga i doznała uzdrowienia.

Matka aktorki pojawia się w filmie jako jedna z protestujących w obronie życia, którzy przychodzą pod kliniki aborcyjne z kwiatami i modlą się.
https://pl.aleteia.org/2019/03/22/kiero ... y-johnson/


Jeśli chodzi o lekarza wykonującego aborcje w filmie to zagrał go prawdziwy lekarz-aborter. Na szczęście już jest odmienionym człowiekiem dzięki Bożej łasce. Przeczytałem o nim po filmie i jego nazwisko coś mi mówiło, kojarzyłem je. Mam taki, uzupełniany co jakiś czas, zbiorek tekstów o nawróceniach różnych ludzi (z różnych środowisk, różnych zawodów, etc.). Okazało się, że dobrze ponad dwa lata temu dodałem do niego tekst o dr. Levatino. Oto on:

Nawrócenie aborcjonisty
Tomasz Terlikowski (Don BOSCO 11/2015)

To nawrócenie rozpoczęło się od wielkiej tragedii. Córka dr. Anthony Levatino umarła na jego rękach. A krótko potem on zaczął odchodzić od procedury aborcji, która przez lata była jego chlebem powszednim.

Ukochana córka państwa Levatino biegała jak co dzień po dworze. I nagle, niemal na ich oczach, potrącił ją samochód. Rodzice robili wszystko, by uratować jej życie, ale zanim dojechała karetka pogotowia, dziewczynka skonała w ich ramionach. To był szok, tym bardziej że dziewczynka była przez nich adoptowana i długo czekali, by przyjąć ją do domu.  Kilkanaście dni później doktor Levatino wrócił jednak do swojego normalnego zajęcia, jakim była… aborcja. To miał być rutynowy zabieg, ale wcale takim nie był.

– Rozpocząłem aborcję, wprowadziłem do organizmu chwytak i dosłownie wyciągnąłem rękę i nogę. Trzymałem je w chirurgicznym narzędziu i przyglądałem się im. I byłem chory – wspominał lekarz. – Ale gdy już rozpocząłeś aborcję, nie możesz się zatrzymać, dopóki nie wyciągniesz wszystkich elementów ciała dziecka na zewnątrz. Musisz je ułożyć na stole, bo inaczej pacjentka może dostać zakażenia krwi i umrzeć. Walczyłem więc ze sobą i dokończyłem tę aborcję – opowiada. I właśnie ta dramatyczna aborcja stała się początkiem przemiany jego serca. – Pierwszy raz w życiu, po wszystkich tych latach, wszystkich tych aborcjach, rzeczywiście zobaczyłem, mam na myśli, że naprawdę zobaczyłem w tych resztach ciała na stole, że to jest ktoś, kto był czyimś synem lub córką, i to wszystko, co byłem w staniem wówczas zobaczyć. Nie widziałem już, jak wielkim jestem lekarzem. Nie widziałem, jak pomogłem kobiecie w kryzysie. Nie widziałem 600 dolarów, które zarobiłem w 15 minut. Wszystko, co widziałem, to czyjegoś syna lub córkę. A odkąd straciłem własną córkę, to wyglądało dla mnie zupełnie inaczej – dodał.

Przemiana serca aborcjonisty była jednak powolna. I trudno się temu dziwić. Dr Levatino wykonywał wówczas aborcje w pierwszym i drugim trymestrze ciąży od ponad dziesięciu lat. Był – jak sam przyznawał – gorącym zwolennikiem prawa do wyboru, a sam wykonał ponad tysiąc dwieście aborcji. Miał wprawdzie momenty zwątpienia, gdy odkrył – gdy sam chciał adoptować dziecko – że niemal nie rodzą się dzieci, które ktoś chce oddać do adopcji, ale osobiste szczęście (krótko po przysposobieniu córki jego żona poczęła i urodziła syna), a także niezłe zarobki przesłaniały prawdę o tym, czym jest aborcja. I dopiero dramat śmierci własnego dziecka zaczął odsłaniać mu oczy. Początkowo lekarz przestał wykonywać aborcję w drugim trymestrze ciąży, ale nadal zabijał dzieci na wcześniejszym etapie rozwoju. Po kilku miesiącach jednak uznał, że niezależnie od wieku dziecka, to nadal jest czyjaś córka czy syn i w 1985 roku zaprzestał dokonywania aborcji. – Nigdy już jej nie przeprowadziłem i mam pewność, że nigdy nie przeprowadzę – podkreślił lekarz.

A jednak, mimo takiej postawy, dr Levatino nie przystąpił do ruchu pro life. Dlaczego? Bo jak sam twierdził, był pod wpływem mediów, które przedstawiały obrońców życia jako wariatów. I dopiero po wielu latach, gdy poznał – podczas jakiegoś spotkania – zaangażowanych prolajferów osobiście – zaczął opowiadać o swoim doświadczeniu w szkołach i na spotkaniach. I zaangażował się w obronę życia.
http://www.donbosco.pl/archiwum-2015-11-3336#t


Zwracam uwagę na ten fragment wypowiedzi Levatino: – Rozpocząłem aborcję, wprowadziłem do organizmu chwytak i dosłownie wyciągnąłem rękę i nogę. Trzymałem je w chirurgicznym narzędziu i przyglądałem się im. I byłem chory – wspominał lekarz. – Ale gdy już rozpocząłeś aborcję, nie możesz się zatrzymać, dopóki nie wyciągniesz wszystkich elementów ciała dziecka na zewnątrz. Musisz je ułożyć na stole, bo inaczej pacjentka może dostać zakażenia krwi i umrzeć.

Lekarz wykonujący aborcję nie wyciąga bliżej nieokreślonego zlepku tkanek - wyciąga z ciała matki kawałek po kawałku ciała jej dziecka - rączki, nóżki, korpus, główka - i wszystko to układa w potrzebie ustalenia czy całe ciało dziecka - fakt, że malutkiego - zostało wyszarpane z matczynego wnętrza.


14 lis 2019, 10:58
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Odpowiedz w wątku   [ Posty: 22 ]  idź do strony:  Poprzednia strona  1, 2

 Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
 Nie możesz odpowiadać w wątkach
 Nie możesz edytować swoich postów
 Nie możesz usuwać swoich postów
 Nie możesz dodawać załączników

Skocz do: